Kwestia smaku
Dawn Hudson (publicdomainpictures.net)

16 minut czytania

/ Obyczaje

Kwestia smaku

Agata Sikora

Członkinie Stop Bzdurom swoją odwagą, odżegnywaniem się od statusu ofiary, obojętnością na akceptację większości nadały tęczowym ruchom nową dynamikę. Przesunęły obowiązujące status quo sfery publicznej. Pozwoliły na ekspresję gniewu i poszerzyły pole solidarności

Jeszcze 4 minuty czytania

Co czuły płowowłose Polki, niebieskoocy Polacy, gdy w latach 20. i 30. przechodzili obok manifestacji ONR-u albo witryn z oznaczeniami „Żydów nie obsługujemy” ze swoimi przyjaciółmi, małżonkami, kochankami, znajomymi o niewłaściwych nazwiskach? Jak działali, gdy propaganda i przemoc osiągały poziom, przy którym nie da się już ignorować faktu, że jedna osoba ma zagwarantowany status człowieka, a druga nie?

Nie chodzi mi tu o wzniosłą mitologię politycznego heroizmu, o której tak lubimy fantazjować, tylko o antropologię codziennych relacji: gesty, słowa, uczucia, normy uprzejmości. Jaki obowiązywał savoir-vivre, gdy wchodziło się na salę wykładową z gettem ławkowym – uprzejmie było się posegregować już przy drzwiach czy dopiero przy zajmowaniu miejsc? Czy w czasie niedzielnego spaceru goj niby to spontanicznie zmieniał trasę, by ominąć kolejne nienawistne obwieszczenie? Co robił, słysząc wraz z przyjacielem, że Żydzi przerabiają dzieci na macę? Machał ręką, tłumacząc, że to przecież margines, choć kilkaset kilometrów dalej obowiązywały już ustawy norymberskie? Udawał, że demonstracji nie widzi? Okazywał współczucie?

Najgorsze, że każda reakcja ugruntowuje tę nierówność, na której zniesieniu miała opierać się bliska relacja. Kto ma status człowieka, może zdecydować, czy chce się identyfikować z tymi, którym go przemocą zabrano. Może empatycznie i refleksyjnie współczuć wykluczonym, może się o nich bać, ale to nie on przeżywa pierwotny uwewnętrzniony strach; strach narzucony z zewnątrz, bez pytania o zdanie, bez prawa wyboru.

Udawanie, że statusowej różnicy nie ma, jest bardzo problematyczne – przemilcza bowiem istotę bólu i rzeczywiste emocje zaszczuwanych. Ale otwarte werbalizowanie tej różnicy wiąże się z ogromnym ryzykiem – może osunąć się w sentymentalny narcyzm, protekcjonalność, litość. Jak w tej sytuacji zachować sam fundament więzi opartej na sprzeciwie wobec dehumanizujących stereotypów, od których nigdy nie jest ona zupełnie wolna? W końcu żyjąc w kulturze przesiąkniętej antysemickimi kliszami, samemu trzeba je nieustannie przełamywać.

Pierwszy raz te pytania przyszły mi do głowy rok temu, po ataku na Marsz Równości w Białymstoku – i od tego czasu do mnie wracają. Teraz zaś mam poczucie smutnego déjà vu, bo oto została przekroczona kolejna granica: w piątek 7 sierpnia na ulicach Warszawy, na oczach wielu świadków i mediów, policja użyła nieadekwatnej siły wobec protestu osób i sojuszniczek LGBT broniących aktywistki Margot. I znów, jak po ataku w Białymstoku, poproszono mnie o tekst, a ja znów mam poważne wątpliwości, czy w ogóle powinnam o tym pisać. Przecież jeśli chodzi o analizę mechanizmu przemocy wobec mniejszości, to jej przedstawiciele mówią o tym cały czas, w mediach pojawiło się wiele rozsądnych głosów, sama wielokrotnie te kwestie poruszałam – co tu niby nowego można powiedzieć? Jeśli celem ma być okazanie solidarności, to zrobiłam to, jak tysiące innych osób – nie ma powodu, by akurat mi oddawać cenne miejsce na stronie pisma. A jeśli chodzi o wyrażenie mojego zdania i moich emocji, to dlaczego miałyby być ważne? W końcu nie mnie policja brutalnie popychała na ziemię na Krakowskim Przedmieściu, nie mi kazano się rozbierać do naga i robić przysiad na komendzie, nie mnie przewożono przez całą noc, nie pozwalając na kontakt z prawnikami, nie mnie pięciu policjantów molestowało, wykorzystując legalne procedury do użycia przemocy seksualnej, a przede wszystkim nie na mnie wydano rażąco nieadekwatny areszt prewencyjny, który miałabym spędzić w męskim więzieniu, w którym będę zagrożona gwałtem (na co publicznie wyraził nadzieję Jacek „Komisarz” Wrona, policjant i biegły sądowy).

Mimo wszystko zdecydowałam się ten tekst napisać – bo moje uczucia, odruchy myślowe, trajektorie rozumienia mają jednak znaczenie. Nie dlatego, że są oryginalne, ale dlatego, że oryginalne nie są. Przyjrzenie się temu, co w związku z walką o emancypację osób LGBT+ czuje postępowo-liberalna część społeczeństwa mieszcząca się w heteronormatywnym wzorcu – od tej uznającej się za sojuszniczą do tej „ale mogliby się nie obnosić” – nie służy temu, żeby ulżyć jej w jakichś domniemanych cierpieniach albo traktować ją jako domyślny wzorzec „normalności”. Chodzi raczej o wyznaczenie pola interpretacyjnej pracy, którą reprezentanci większości tak łatwo, często nieświadomie, delegują na mniejszości: zamiast zastanawiać się, co muszą zmienić w swoim działaniu i myśleniu, by nie dyskryminować innych, domagają się, by dyskryminowani inaczej walczyli o swoją emancypację.

***

Nasze wyobrażenie o demokracji liberalnej opiera się na wyparciu przemocy. Chcemy widzieć życie społeczne na wzór ekonomicznej rywalizacji, a nie wojny; chcemy wierzyć, że użycie siły jest ekscesem dokonywanym przez jednostki, któremu mają zapobiegać „neutralne” siły państwa, stosujące przymus wyłącznie w ostateczności, wedle ściśle określonych reguł. Na przykład: jeśli jakiś chuligan zniszczy komuś plandekę samochodu, to zostanie przez policję powstrzymany, a następnie osądzony zgodnie z prawem.

A przecież od dzieciństwa uczymy się, że praktyka jest inna – doświadczamy arbitralności działań dorosłych, uczestniczymy biernie lub czynnie w prześladowaniach szkolnych. Dzieci wcale nie są „równe” i bezpieczne, a „neutralna” nauczycielska władza działa w oparciu o swoje własne uprzedzenia i interesy, a nie zasady, które formalnie głosi. Jeśli agresorzy mają bardziej wpływowych rodziców niż ofiara bądź lepiej wpisują się w społeczną „normę”, szkoła będzie raczej przymykać na przemoc oko do czasu, gdy zaszczuta ofiara sama wybuchnie (wtedy przypina jej się łatkę agresora), dozna poważnego uszczerbku na zdrowiu lub dopełni gestu wykluczenia, starając się być „niewidoczna”, zmieniając placówkę bądź popełniając samobójstwo.

W dorosłym życiu, jak zauważył anarchistyczny antropolog David Graeber, sami przed sobą ukrywamy fakt, że cała nowoczesna biurokracja jest zamaskowaną groźbą – jeśli się jej nie podporządkujemy, zostaniemy pozbawieni niezbędnych nam usług, a w ostateczności zastosuje się wobec nas przymus bezpośredni – w końcu niepłacenie podatków nie kończy się renegocjacją umowy społecznej, tylko więzieniem. Ruchy emancypacyjne od dawna wskazują, że ideał demokratycznej civil society opierał się na eksporcie agresji i okrucieństwa poza zasięg wzroku „dobrych obywateli”: za mury więzień, do kolonii, na niewolniczą plantację, w sferę prywatną, do burdelu. Zarówno systemy prawne, jak i normy kulturowe zawsze sankcjonowały pewne formy użycia siły, czyniąc je zarazem przezroczystymi (wymuszenie seksu oraz brutalna przemoc stosowana przez patriarchalną władzę wobec osób zależnych), czego konsekwencje odczuwamy do dziś (nawet jeśli gwałt w małżeństwie, bicie dzieci czy molestowanie w pracy zostały zdelegalizowane, istnieje na nie społeczne przyzwolenie i rzadko kto ponosi za nie karę). I wreszcie: gwarantem ustroju demokratycznego nie jest zinternalizowanie przez obywateli zasad negocjacji, ale państwowy monopol siły. A monopol ten w wielu krajach, w tym we współczesnej Polsce, jest używany nie do ochrony, ale do łamania obywatelskich praw. Czas zatem, kochani liberalni mieszczanie, opuścić własną safe space, w której nie ma miejsca na realistyczne historie przemocy.

***

W 2019 roku partnerki Łania i Margot napotkały przy stacji metra Centrum namiot „Stop pedofilii”, w którym zbierano podpisy pod homofobiczną ustawą przeciw edukacji seksualnej. Spontanicznie rozpoczęły tańczony happening, do którego przyłączyli się przechodnie, a jeden z nich zadzwonił po policję: jako że polskie prawo nie uwzględnia dyskryminacji ze względu na orientację seksualną, złożył skargę na hałas płynący z głośników. Funkcjonariusze nie dopatrzyli się naruszenia porządku w nienawistnych treściach, szybko natomiast zajęli się interweniującymi, skuli i zaaresztowali Margot.

W reakcji na to wydarzenie powstało Stop Bzdurom. Kolektyw urządzał publiczne happeningi, wraz z prawniczkami przygotował analizę projektu oprotestowywanej ustawy (czy mainstreamowe media weszły w merytoryczną dyskusję z ich argumentami?). W 2020 roku przyozdobił tęczowymi flagami warszawskie pomniki i blokował słynną homofobiczną ciężarówkę, co doprowadziło do feralnej przepychanki na Wilczej: aktywiści i squatersi oberwali lusterko i pocięli plandekę. Próbując odebrać kierowcy telefon koleżanki, Margot wraz z inną osobą powaliły mężczyznę na ziemię.

„Przypomnijmy, o co w tym chodzi – pisze socjolog Łukasz Mikołajewski – od miesięcy po Warszawie oraz w innych miastach jeździ furgonetka nadająca z megafonu komunikat, że «środowiska homoseksualne» – czyli my, żyjący w tym kraju ludzie LGBT+, […] to pedofile: że chcemy seksualnie wykorzystywać dzieci”. Czym różni się to – pyta autor – od tego, gdyby „po ulicach polskich miast jeździła regularnie furgonetka i nadawała na cały regulator: «Żydzi przerabiają dzieci na macę»?”. Mieszkanka Wilczej w swojej relacji z zajścia podkreśla, że samochód wcale nie przejeżdżał, ale celowo zatrzymał się pod squatem, przez piętnaście minut prowokując jego mieszkańców i zatruwając życie sąsiedztwa. Choć komisariat znajduje się zaledwie sto metrów dalej, żaden policjant się nie pojawił. „Zamiast podjąć działania […] byli bezczynni, dając czas, aby obrażani i zdenerwowani ludzie sami załatwili swoje sprawy. Policja pojawiła się dopiero wtedy, jak furgonetka była już zniszczona i można było zacząć pościg za winnymi”. Według Łani na filmie nie widać, że wcześniej jedna z interweniujących dziewcząt ze squatu została zaatakowana i trafiła na szycie na SOR.

Wobec Margot na wniosek prokuratury zastosowano dwumiesięczny areszt – środek, który powinno się stosować wtedy, gdy istnieją podejrzenia powtórzenia przestępstwa albo mataczenia (nie jest on stosowany wobec oskarżonych o pedofilię czy przemoc domową). Aktywistka dobrowolnie oddała się w ręce funkcjonariuszy – to oni nie chcieli jej aresztować pod siedzibą Kampanii przeciw Homofobii, gdzie była kamera monitoringu i liczne sojuszniczki – zgarnięto ją dopiero cywilnym samochodem na Krakowskim Przedmieściu. To dało impuls do protestów i blokowania samochodu z aktywistką, na co policjanci zastosowali niewspółmierną przemoc i środki represji. Zatrzymanym utrudniano potem kontakt z prawnikami, wielu nie dano posiłków, a także, wedle niektórych świadectw, dopuszczano się zastraszaniamolestowania. Na policyjne tortury i nadużywanie aresztu prewencyjnego wobec ludzi o najróżniejszych poglądach od lat zwraca uwagę Rzecznik Praw Obywatelskich Adam Bodnar – co nie wywołuje jednak tak żywych społecznych emocji jak kawałek kolorowego materiału na kawałku wyrzeźbionego kamienia.

Wreszcie „sprawa Margot” stała się kolejnym medialnym spektaklem reżyserowanym przez ministra sprawiedliwości, a zarazem prokuratora generalnego Zbigniewa Ziobrę (czy przypadkiem w demokracji liberalnej te funkcje nie powinny być od siebie w pełni niezależne?). Adwokatka Margot długo nie miała dostępu do aktu oskarżenia i nie wiedziała, gdzie przebywa jej klientka. Wszystko to dzieje się w państwie, w którym prezydent, rząd i Kościół aktywnie podsycają nagonkę na osoby LGBT+, wiele samorządów przyjęło uchwały o „strefach wolnych od LGBT”, niezawisłość sądów została poważnie nadkruszona, a policja ochrania wielotysięczne przemarsze narodowców wznoszących zakazane okrzyki, odpalających zakazane race oraz bijących kontrmanifestantki (na wniosek policji blokujące marsz kobiety miały dostać 200 złotych kary, prokuratura umorzyła śledztwo w sprawie ich pobicia, nie widząc w nim „interesu społecznego”).

Jest symptomatyczne, że w takim kontekście obrona liberalnych wartości w Polsce zaskakująco często polega na podkreślaniu „równego dystansu” wobec „dwóch ekstremów” „wojny kulturowej”, lęku przed lewicową cancel culture i swojego prawa do używania wobec innych takich form językowych, jakie się nam podobają. Na usta ciśnie się oczywiście słowo „hipokryzja” – i jest ono godne, słuszne, zbawienne oraz adekwatne. A przy okazji dla wielu bardzo wygodne.

***

„Poszedłem na tę demonstrację solidarnościową na placu Defilad, ale nie czułem się tam do końca dobrze. Wiesz, stałem trochę z boku, trochę krzyczałem z solidarności, ale hasła «jebać psy» to nie jest do końca mój klimat” – opowiedział mi jeden znajomy. A ja wiem, że czułabym się tak samo.

Mogę sobie pisać kulturowo-historyczne analizy o wypieraniu przemocy, mogę analizować mity założycielskie liberalnego mieszczaństwa, fakty są jednak takie, że w dużej mierze dzielę jego emocjonalną wrażliwość i sposób życia. Wolę wpłacać datki na organizacje niż blokować marsze, pisać teksty do gazet niż sprayem po murach, prowadzić debatę niż iść na fizyczne zwarcie. Nigdy nie ciągnęło mnie w kierunku eksperymentów z własnym wyglądem czy ekspresją. Uwielbiam wyśmiewać się z konserwatywnej ideologii „wartości rodzinnych”, ale w praktyce realizuję wzory heteromonogamii znacznie konsekwentniej niż duża część jej piewców. Nikt mnie na kwestie orientacji czy tożsamości seksualnej w czasie dorastania nie uwrażliwiał – nie jeden i nie dwa razy popełniłam faux pas wobec moich homoseksualnych przyjaciół, znajomych i nieznajomych (brak wyobraźni, brak wiedzy, chęć „nieurażenia kogoś” w oparciu o heteronormę). Stosunkowo niedawno dowiedziałam się, co znaczy przedrostek cis-, i pamiętam swój niepokój, gdy miałam uczestniczyć w debacie publicznej, w której miała brać udział osoba transgenderowa („Ale przecież to jest przesympatyczny człowiek – mówi koleżanka – czego się boisz?”. „Że w sytuacji publicznej powiem coś źle” – odpowiadam ja. Fun fact: skończyło się na tym, że notorycznie myliłam imię innego dyskutanta). I nie kryję, miałam poczucie dyskomfortu, oglądając nagranie, na którym Margot szarpie kierowcę ciężarówki. Hasło „jebać psy” nie przeszłoby mi łatwo przez gardło.

Czy powinnam się zatem zawstydzić, przefarbować włosy i, krakowskim targiem, otworzyć się chociażby na poliamorię? A niby dlaczego? To nie w „grzecznie mieszczańskim” stylu życia leży problem (w końcu postulat równości małżeńskiej też się weń wpisuje), ale w niedostrzeganiu ograniczeń tej perspektywy, w traktowaniu jej jako „uniwersalnej normy”.

Czy kolektyw Stop Bzdurom powinien być trochę delikatniejszy – przyciąć włosy Łani, ukryć niebinarność Margot i działać choć trochę grzeczniej, żeby nie urazić cioci Agaty, skandując na przykład: „NIE LUBIMY POLICJANTÓW!”. A niby dlaczego? Dlaczego prawo moich współobywatelek do równego traktowania i sprawiedliwego procesu miałoby zależeć od tego, jakie formy ekspresji preferuję ja?

I tu pojawia się kolejny, tym razem optymistyczny paradoks: wcześniej bym Stop Bzdurom nie potępiła, ale pewnie też nie okazałabym solidarności, bezrefleksyjnie ciążąc w kierunku takich działań i wrażliwości, które są mi bliższe. To sytuacja skrajnej dysproporcji sił i opresji państwowej kazała mi się nad tym zastanowić, wziąć na warsztat tę wstydliwą, głęboko ukrywaną kwestię smaku. I wiem, czytając gazety, media społecznościowe i rozmawiając z ludźmi, że nie jestem w tym sama – ostatnio wiele osób musiało przejść podobną drogę. Swą odwagą, odżegnywaniem się od statusu ofiary, obojętnością na akceptację większości aktywistki nadały tęczowym ruchom i ich sojuszniczkom nową dynamikę. Przesunęły obowiązujące status quo sfery publicznej. Pozwoliły na ekspresję gniewu i poszerzyły pole solidarności. Jak łatwo zapominamy to, o czym tak dobrze wiemy: różnorodność jest siłą.