Nasze globalne państwo duńskie

15 minut czytania

/ Film

Nasze globalne państwo duńskie

Jakub Majmurek

„Rząd” ogląda się dziś trochę jak pamiątkę z politycznego świata, którego już nie ma, z ery przed wybuchem wielkich populizmów, z czasów, gdy polityczny standard wyznaczał raczej Barack Obama niż Viktor Orbán

Jeszcze 4 minuty czytania

W pierwszym odcinku duńskiego serialu „Rząd” lider centrolewicowej Partii Pracy, Michael Laugussen, oddając mocz pod duńskim parlamentem z kubańskim cygarem w ustach, tłumaczy młodemu spin doctorowi, który zwraca mu uwagę, że wygląda, jakby sikał na symbol duńskiej demokracji: „Jeśli już, to należy olać naiwny pomysł rządów ludów. Lud niczym nie rządzi. O losach Danii decyduje uprzywilejowana garstka osób: biznesmeni, ludzie mediów i kilku polityków. Tak długo, jak należę do tej garstki, mogą nazywać to demokracją czy czymkolwiek chcą”. Czujemy się jak w „House of Cards”, w jednej ze scen, gdy Frank Underwood przełamuje iluzję „czwartej ściany”: patrząc prosto w kamerę, zwraca się bezpośrednio do widzów, by wygłosić którąś ze swoich cynicznych mądrości demaskujących amerykańską politykę jako kłębowisko żmij, gdzie pod powierzchnią ideowych, kulturowych i wszelkich innych konfliktów tak naprawdę chodzi tylko o nagi egoizm walki o władzę jednej grupki drapieżników z inną.

„Rząd” to jednak duńska, a nie amerykańska telewizja. Laugussen przeszarżowuje na ostatniej prostej wyborczego wyścigu i przegrywa wszystko. Nieoczekiwaną zwyciężczynią wyborów okazuje się Birgitte Nyborg: wygrywa tym, że w ostatniej telewizyjnej debacie wyrzuca do kosza napisane przez doradców przemówienie i szczerze zwraca się do wyborców, bez obiecywania gruszek na wierzbie i tarzania w błocie politycznych przeciwników, proponując Danii nowe otwarcie.

„Rząd” jest poniekąd serialowym odpowiednikiem wystąpienia swojej bohaterki. Proponuje nam uczciwą, wolną od uproszczeń, trzymającą się ziemi i realnych problemów – jesteśmy bardzo daleko od szekspirowskich namiętności „House of Cards” – rozmowę o problemach współczesnej polityki. Nie tylko w Danii, ale też w każdej rozwiniętej zachodniej demokracji. Choć twórcy się tego nie spodziewali, serial bardzo szybko znalazł globalną widownię, najpierw w Wielkiej Brytanii, potem w Stanach, a w końcu nawet w tak odległych miejscach jak Korea Południowa. Po kilku latach przerwy na 2022 rok zapowiadany jest czwarty sezon – zanim trafi na ekrany, od kilku tygodni na polskim Netflixie można obejrzeć pierwsze trzy.

Ożywić liberalne centrum

Od ich premiery minęło już trochę czasu, pierwszy sezon pochodzi z 2010, ostatni z 2013 roku. Bardziej nawet niż telewizja w tym czasie zmieniła się polityka. „Rząd” ogląda się dziś trochę jak pamiątkę z politycznego świata, którego już nie ma, z ery przed wybuchem wielkich populizmów, z czasów, gdy polityczny standard wyznaczał raczej Barack Obama niż Viktor Orbán, sprzed Brexitu, Trumpa, Bolsonaro i całej reszty. Gdy polityka mniej była tożsamościową wojną na śmierć i życie, a trochę bardziej przestrzenią pragmatycznej negocjacji dobra wspólnego.

Główna bohaterka serialu, Birgitte Nyborg, także wydaje się nieodrodnym produktem tej epoki. Tworzy duńską historię, jako pierwsza kobieta stojąca na czele rządu – serial wyprzedził zresztą rzeczywistość; a jak twierdzi wiele osób w Danii, nawet na nią wpłynął. Na początku emisji drugiego sezonu w Danii tekę premiera po raz pierwszy w historii tego państwa objęła bowiem kobieta, Helle Thorning-Schmidt. Choć serialowa Nyborg jako premier kobieta jest symbolem rewolucyjnej zmiany, to sama z pewnością rewolucjonistką nie jest. Reprezentuje rozsądne, progresywne, umiarkowane, mieszczańskie centrum. Jej partia, Umiarkowani, wzorowana na Duńskiej Partii Socjalliberalnej, jednocześnie docenia rolę rynków w tworzeniu bogactwa i solidarność społeczną. Kołem zamachowym duńskiej gospodarki pragnie uczynić zieloną transformację, ale chce do niej dochodzić stopniowo i rozsądnie. Twardo stoi na gruncie praw człowieka – zwłaszcza kobiet oraz migrantów – i pryncypialnie nie godzi się na obecność skrajnej prawicy w głównym nurcie duńskiej polityki. Umiarkowani uchodzą przy tym w serialu za partię solidną, ale dość nudną, profesorską i ekspercką – coś jak nasza świętej pamięci Unia Wolności.

Jednym słowem, Nyborg i jej partia reprezentują liberalne eksperckie centrum, któremu w ostatniej dekadzie dostawało się zarówno od prawicy, jak i od lewicy. Miarą talentu twórców „Rządu” jest to, że taką centrową politykę udało się im przedstawić jako opcję pod wieloma względami atrakcyjną. Centryzm Nyborg nie wynika z braku poglądów i siedzenia okrakiem na barykadzie, wręcz przeciwnie. Wielokrotnie widzimy mocne przekonania polityczki i to, że jest dla nich gotowa do działań ryzykownych z punktu widzenia jej własnej kariery. Ostrożność Umiarkowanych przedstawiana jest jako efekt szacunku do faktów, odporności na moralne paniki z prawa i lewa, na naciski różnych grup interesu: czy to wielkiego biznesu, czy związków zawodowych.

Bezwładność i granice

W najsłabszych momentach „Rząd” wygląda trochę jak laurka wystawiona wymarzonej socjalliberalnej partii przez wielkomiejską klasę kreatywną – grupę szczególnie chętną głosować na podobne projekty. Na szczęście serial doskonale pokazuje także różnego rodzaju granice, z jakimi skonfrontować się musi podobny polityczny projekt. W „Rządzie” widzimy nie tylko to, co zmienić może oparta na przekonaniach i wiedzy, solidnie usytuowana w progresywnym centrum polityka, ale i to, co zmienić jej jest niezwykle trudno. Życie społeczne jest bowiem w serialu wypadkową całego szeregu procesów, politycy mają ograniczony wpływ tylko na część z nich.

Pierwszym, z czym zderza się rząd Nyborg, jest bezwładność państwa i jego instytucji – co na poziomie polityki lokalnej doskonale pokazywały także takie seriale Davida Simona jak „Prawo ulicy” i „Kto się odważy”. Polityka nie jest w „Rządzie” obszarem działania większych niż życie postaci zdolnych kształtować polityczną i społeczną rzeczywistość. Praca polityczna to raczej wyjątkowo upierdliwe negocjacje z otoczeniem międzynarodowym, silnymi grupami interesu, wreszcie z instytucjami, które mają swoją tożsamość, kulturę, rutyny, sprawdzone od dekad sposoby działania i nie dają się tak łatwo przestawić na nowe tory.

„Rząd”

Nyborg przez długie miesiące nie jest w stanie nawet zwolnić swojej sekretarki – która wydaje się jej niezorganizowana i niekompetentna – bo kobietę chroni związkowa umowa i jej przeniesienie na inne stanowisko wymaga skomplikowanych biurokratycznych zabiegów. Ministerstwo Spraw Zagranicznych, przywiązane do swoich patrycjuszowskich tradycji i kodów kulturowych, jest w stanie skutecznie sabotować działania „niepasującego” do ekosystemu resortu, „zbyt proletariackiego” ministra, który do polityki trafił ze związków zawodowych. Nawet szczycące się swoimi standardami przejrzystości skandynawskie społeczeństwo ma działające w cieniu instytucje głębokiego państwa – służby, wojsko – opierające się wszelkiej realnej demokratycznej kontroli.

Ceną za opartą na kompromisie politykę, wymuszającą zgodę wielu różnych sił, jest niestabilność rządów. Widzimy, że połowę energii Nyborg jako premierki pochłania utrzymanie spójności własnej, centrolewicowej koalicji z Zielonymi i Partią Pracy. Zwłaszcza że ta ostatnia nieustannie pogrążona jest w wewnętrznych sporach, ma problemy z wyłonieniem silnego przywództwa. Duński model polityczny – jak przedstawia go serial – z jednej strony chroni przed scenariuszem, gdy oparty na tak naprawdę niewielkiej grupie wyborców blok polityczny narzuca swoje rozwiązania wszystkim bez konsensusu, a z drugiej wydaje się paraliżować wszelkie ambitne reformy.

Spojrzenie na kobiety

Twórcą „Rządu” jest doświadczony scenarzysta Adam Price, na sześciu scenarzystów tylko dwie to kobiety, które w dodatku pracowały jedynie nad sześcioma z trzydziestu jeden odcinków. Mimo to serial przygląda się duńskiej polityce z perspektywy kobiet, nie tylko szefowej rządu, ale też pracowniczek służby cywilnej, polityczek drugiego szeregu czy dziennikarek.

Równie ważnym wątkiem jak polityczna kariera Nyborg jest jej życie rodzinne. Polityczka zaczyna kadencję szefowej rządu w rodzinie niemalże idealnej, jakby wyjętej z prospektu reklamowego jakiegoś szanującego progresywne wartości skandynawskiego producenta mebli. Mieszka w pięknym domu z ogrodem, z przystojnym, wspierającym karierę żony mężem – odnoszącym sukcesy wykładowcą i przedsiębiorcą – i dwójką dzieci.

Philip, mąż Birgitte, wydaje się gotowy zawiesić swoje życie zawodowe na kołku i zająć się dziećmi, by umożliwić żonie polityczną karierę. Ten pozornie idealny układ – mimo dobrej woli wszystkich zainteresowanych – napotyka jednak coraz poważniejsze problemy. W kolejnych sezonach widzimy cenę, jaką rodzina polityczki płaci za jej zaangażowanie w wielką rządową grę.

Na szczęście ta opowieść nie jest utrzymana w tonie melodramatycznej paniki moralnej wokół kobiet, które wybierając kariery, podważają dobrobyt swoich rodzin. Wielka w tym zasługa Sidse Babett Knudsen w roli Birgitte. Aktorka nie tylko stworzyła charyzmatyczną kreację, ale miała też hamować scenarzystów, gdy próbowali obarczać jej postać zbyt wielkim poczuciem winy i lęku. W serialu jesteśmy przy tym cały czas w rzeczywistości, gdzie prawa kobiet są czymś oczywistym. W pierwszych odcinkach mamy na przykład wątek dziennikarki dokonującej aborcji, co zostaje przedstawione nie jako jakiś wielki moralny dramat, ale racjonalna decyzja podjęta w konkrenej sytuacji życiowej.

„Rząd”

Przyglądając się temu, jak polityczne zaangażowanie Birgitte wpływa na jej najbliższych, twórcy serialu pytają o to, co jeszcze możemy zmienić, by w społeczeństwie, które słusznie szczyci się swoimi osiągnięciami na polu równości, dało się wytworzyć bardziej zdrowe relacje między życiem rodzinnym a pracą w polityce. Nie tylko dla kobiet. Gmach duńskiego parlamentu pełen jest bowiem w „Rządzie” pracoholików z przetrąconym życiem prywatnym, osób nierozmawiających z własnymi dziećmi, samotników po kolejnych rozwodach i nieudanych romansach. Polityka jest niebezpiecznym, wciągającym, pochłaniającym w całości i niezostawiającym miejsca na wiele innego narkotykiem – nawet w jej pozornie miękkiej niekonfrontacyjnej duńskiej wersji.

Dania jest ekranem

Wojciech Orliński i Ryszard Koziołek pisali kilka tygodni temu na łamach „Gazety Wyborczej” o serialach jako o tekstach kultury odgrywających podobną rolę co kiedyś dziewiętnastowieczna powieść. Nie tylko budujących skomplikowany wielowątkowy świat przedstawiony, ale też zawiązującymi wspólnoty odbiorcze, jednoczące się wokół podobnych symboli, wartości i wyobrażeń. Do tej słusznej diagnozy trzeba dodać to, że za sprawą przede wszystkim ekspansji globalnych platform SVOD te wspólnoty odbiorcze stają się coraz bardziej transnarodowe, a w konsekwencji widownie narodowe tym bardziej pofragmentowane. Mamy z jednej strony grupę widzów na całym świecie, dla której punktem odniesienia jest oglądana w tym samym czasie „Sukcesja” albo „Dom papieru”, z drugiej coraz mniej produkcji, które byłyby w stanie zjednoczyć przed ekranem widownie narodowe, podzielone przez klasę, style życia i wyznawane wartości. Dziś polska widownia nie tylko nie ma jednego serialu łączącego przysłowiową podkarpacką wieś z równie przysłowiową „warszawką”, ale istotna jej część dzieli opowieści i emocje raczej z widzem śledzącym ten sam serial HBO w Seattle czy Rzymie niż z sąsiadem oglądającym którąś z produkcji TVP.

„Rząd” idealnie wpisuje się w ten trend tworzenia globalnych widowni – pokazując, że zdolne do tego są nie tylko produkcje anglosaskie. Dla międzynarodowej widowni serialu Dania staje się ekranem, na który rzutować można własne lęki i nadzieje związane ze stanem współczesnej liberalnej demokracji. W czym pomaga fakt, że mało kto kojarzy, jak duńska polityka wygląda naprawdę. Choć Warszawę od Kopenhagi dzieli zaledwie 672 kilometrów w linii prostej, wiadomości ze stolicy Danii na ogół próżno szukać w polskich mediach – nawet osoby interesujące się międzynarodową polityką lepiej będą w Polsce kojarzyć, co dzieje się w Stanach niż w sąsiadującym z nami przez Bałtyk państwem.

Na tym duńskim ekranie widzowie zatroskani stanem współczesnych liberalnych demokracji zobaczą potwierdzenie swoich lęków. W serialu widzimy bowiem choćby to, jak klasyczne partie, które przez dekady budowały stabilny porządek demokracji na Zachodzie, tracą swoją tożsamość i bazę wyborczą. Socjaldemokratyczna Partia Pracy w „Rządzie” pozbywa się swojego ostatniego robotniczego lidera, jest przede wszystkim partią elity państwowej, najlepiej czującą się w kontaktach ze służbami i armią. Rozkład partii opartych o stare klasowe tożsamości z jednej strony tworzy szanse dla takich polityczek jak Nyborg, z drugiej dla populistów. Głównym antagonistą Birgitte jest w serialu lider populistycznej antyemigranckiej Partii Wolności, Svend Åge Saltum. Zwalisty hodowca świń z wiejskiej Jutlandii, z popsutymi zębami i ostrym językiem łatwo dałby się przedstawić jako karykatura. Twórcy „Rządu” nie ulegają jednak tej pokusie, Saltum i jego partia są syndromem tego, że z Danią gdzieś głęboko dzieje się coś złego. „Reprezentuję Danię, która nie chciałabyś, by istniała” – mówi do Nyborg. Jak wiele wysiłku rządy bohaterki nie wkładałyby w reformę i oświecenie Danii, kraj głosujący na populistów nie chce zniknąć.

Widzowie nastawieni bardziej optymistycznie zobaczą z kolei w „Rządzie” fantazję o bardziej merytorycznej polityce czy liderce nieodgradzającej się od społeczeństwa ochroną godną szefa narkotykowego kartelu z Meksyku, dojeżdżającej do pracy nie w obstawie antyterrorystów, a na rowerze. Krytyków i dziennikarzy politycznych wzruszy wątek pracowników telewizji, którzy skutecznie bronią poważnego dziennikarstwa politycznego – mimo spadających słupków widowni – wbrew szefostwu naciskającemu na komercjalizację.

Bardzo jestem ciekaw, co będziemy w stanie zobaczyć na ekranie w zapowiadanym czwartym sezonie. Po prawie dziesięciu latach od końca trzeciego w światowej polityce coraz mniej jest miejsca dla takich postaci jak Nyborg. Poważne dziennikarstwo ma jeszcze słabszą pozycję, także przez to, jak sferę publiczną zmieniły media społecznościowe, w serialu ciągle odgrywające w gruncie rzeczy marginalną rolę. Dania ma dziś nową, drugą w historii premierkę, także związaną z socjaldemokracją Mette Frederiksen – udało się jej jednak wygrać, idąc drogą odwrotną niż serialowa Nyborg: kosztem przejęcia części sceptycznych wobec migracji postulatów prawicy. Czy dziś Nyborg na ekranie nie okaże się więc oderwaną od rzeczywistości postacią z poprzedniej epoki? A może wręcz przeciwnie, w erze polityki zdominowanej przez obłędne populizmy, pogrążające nas w tożsamościowych wojnach, w których możemy się ostatecznie tylko pozabijać, tym bardziej potrzebujemy podobnej politycznej fantazji?