Chyba nawet najwięksi krytycy Muska nie spodziewali się, że pierwsze tygodnie jego kontroli nad Twitterem przyniosą aż taki chaos. Jego kluczowy pomysł – wprowadzenie ośmiodolarowej opłaty za niebieski znaczek przy profilu, mający potwierdzać tożsamość twittującego – zakończył się katastrofą. Usługę wykupili użytkownicy od początku zamierzający użyć jej do trollingu i siania zamętu. Twitter zaludnił się profilami podającymi się za osoby publiczne i duże firmy.
Ktoś podszywający się pod korporację farmaceutyczną Elli Lilly ogłosił, że insulina będzie teraz dostępna za darmo. W Stanach insulina produkowana i sprzedawana jest przez prywatne podmioty za bardzo wysoką jak na standardy państw rozwiniętych cenę. Akcje firmy spadły błyskawicznie z 368 do 346 dolarów za sztukę, w sumie żart miał ją kosztować 15 miliardów dolarów giełdowej kapitalizacji. Twitt został zdjęty, wartość cen akcji zaczęła się odbudowywać, ale cała ta heca z pewnością podważyła zaufanie do Twittera Muska. Platforma ostatecznie wycofała się z usługi sprzedaży niebieskiego znaczka do czasu „wyjaśnienia wszelkich problemów”, Musk zapowiada, że uda się to zrobić do końca listopada.
Już przed całym zamieszaniem kilka największych firm zawiesiło swoje reklamy na Twitterze. Powodem były zapowiedzi Muska dotyczące moderacji, czy raczej jej braku, na platformie. Duże korporacje uznały, że warto poczekać, czy nie będzie to oznaczało tego, że ich reklamy zaczną pojawiać się w otoczeniu mowy nienawiści, teorii spiskowych, wezwań do przemocy i podobnych treści, które nawet przy dobrych zasięgach nie robią dobrej reklamy.
Te lęki wzmocniły jeszcze kadrowe ruchy Muska. Nowy właściciel Twittera najpierw zwolnił ponad 7500 regularnych pracowników platformy, a następnie 4400 stale z nią współpracujących zleceniobiorców, w sumie około połowy pracowników. Reklamodawcy obawiają się, że to jeszcze bardziej utrudni firmie monitorowanie treści. Jak się okazało, część zwolnionych pracowników trzeba było poprosić o powrót do pracy, platforma nie była w stanie bez nich sprawnie działać.
Coraz częściej pojawiają się głosy, że styl zarządzania Muska wybitnie nie pasuje do Twittera i skończy się klęską. „New York Times” pisze, że Musk, wchodząc do Twittera, napotkał swoje Waterloo. Brytyjski „New Statesman” porównuje krótkie panowanie Muska nad Twitterem do zachowania dziecka, które zaciekawione postanowiło rozebrać swoją nową, drogą zabawkę i teraz nie potrafi jej złożyć z powrotem.
Wolność słowa w machinie amerykańskiej polaryzacji
Pytanie jednak, czy faktycznie chcemy, by Muskowi udał się jego twitterowy eksperyment? Bo przejęcie tej platformy przez ekscentrycznego miliardera rodzi szereg wątpliwości, które pozostałyby w mocy, nawet gdyby pierwsze tygodnie panowania miliardera na Twitterze przebiegały sprawnie i gładko.
Musk wielokrotnie podkreślał, że zakup Twittera nie jest dla niego czysto biznesową transakcją, że nie kupuje platformy, by zarabiać na niej pieniądze, ale by ocalić zagrożoną wolność słowa w internecie. W jaki konkretnie sposób zagrożoną? Musk w odpowiedzi na to pytanie powtarzał narrację środowisk bliskich radykalnemu skrzydłu Republikanów, które od dawna skarży się na rzekomą dyskryminację, jakiej w mediach społecznościowych doświadczają poglądy konserwatywne, niepoprawne politycznie, kontestujące liberalno-lewicową ortodoksję i ośmielające się polemizować ze stojącymi na jej straży elitami.
Problem wolności słowa w internecie spolaryzował się wyraźnie w Stanach wzdłuż osi lewica–prawica. Bardziej lewicowi Demokraci są obecnie „partią moderacji”. Uważają, że władze powinny tworzyć standardy wymuszające na mediach społecznościowych i innych platformach internetowych moderację treści, tak by chronić amerykańską sferę publiczną przed systemową dezinformacją, mową nienawiści, fake newsami. Dezinformacja w sprawie pandemii COVID-19, kosztująca życie tysiące Amerykanów, czy kłamstwa o „ukradzionych wyborach” z 2020 roku, zakończone szturmem zwolenników Trumpa na Kapitol, pokazują, zdaniem Demokratów, konieczność szybkiego wprowadzenia takich rozwiązań.
Prawicowi Republikanie z kolei pozycjonują się dziś jako „partia wolności słowa” w sieci. Zdaniem prawicowych środowisk problemem jest raczej nadgorliwa moderacja liberalnie nastawionych platform, uciszająca głosy konserwatywne, niż brak moderacji. Amerykańska prawica, zwłaszcza jej populistyczny, trumpowski nurt, postrzega wielkie korporacje internetowe, takie jak Facebook, Twitter, Amazon czy Google, jako siły organicznie związane z Partią Demokratyczną i używające swojej pozycji rynkowej do uciszania konserwatystów. Jako przykład najczęściej pada zablokowanie twitterowego konta Donalda Trumpa po wydarzeniach ze stycznia 2021 roku.
W ostatnich miesiącach dwa rządzone przez prawe skrzydło Republikanów Stany – Floryda i Teksas – przyjęły przepisy nakładające ograniczenia na moderację treści przez platformy internetowe, zwłaszcza jeśli chodzi o usuwanie lub ograniczanie zasięgów kont polityków i organizacji politycznych. Najkrócej mówiąc, w ustawach chodziło o zablokowanie powtórki scenariusza z usuniętym kontem Trumpa. Ustawę z Florydy sądy uznały za niekonstytucyjną, ale teksańska, bardzo podobna, obroniła się. Ostatecznie w tej sprawie wypowiedzieć ma się Sąd Najwyższy.
Przed przejęciem przez Muska Twitter był jedną ze stron zaskarżających obie ustawy. Dziś populistyczna prawica liczy na to, że firma wycofa się z pozwu. Zakup Twittera przez miliardera entuzjastycznie powitały gwiazdy telewizji Fox News, altrightowi influencerzy, wyborcy spod znaku Make America Great Again. Wszyscy oni liczyli, że nowy właściciel przywróci zbanowane konta bliskich im liderów opinii. Po zorganizowaniu sondażu na Twitterze Musk zapowiedział w ostatni weekend, że Trump wróci na tę platformę. Oznacza to, że były prezydent dostanie do ręki potężny megafon przed kampanią prezydencką w roku 2024, w której niedawno zapowiedział start.
Tego właśnie obawiała się strona lewicowo-liberalna. Jej lęki związane z Muskiem są jednak głębsze. Jak w „The New Republic” pisała Brynn Tannehill, tak jak rynek pozbawiony regulacji prowadzi do monopolu, tak samo przestrzenie w internecie pozbawione moderacji prowadzą do ideologicznej monokultury. Budowane jako „wolnościowa alternatywa” dla zdominowanych przez „polityczną poprawność” tradycyjnych mediów społecznościowych, takie platformy jak Parler czy Truth Social są całkowicie zdominowane przez radykalnie prawicowy, toksyczny trolling oraz systemową dezinformację. Głosy próbujące zaprezentować inne perspektywy są tam uciszane przez zorganizowany hejt czy bezprawne działania, takie jak doxxing – publiczne udostępnianie wrażliwych informacji o osobie kryjącej się za internetowym kontem.
Lewica i liberałowie w Stanach podejrzewają, że Twitter Muska zmieni się w kolejny klon Truth Social. Co wypchnie z platformy tych użytkowników, którzy tak naprawdę budują jej sukces. Największą wartością Twittera jako medium jest bowiem to, że stał się on – zwłaszcza w Stanach – miejscem, gdzie dziennikarze, liderzy opinii, szczególnie zainteresowana część opinii publicznej szuka pierwszych informacji na temat właśnie toczących się politycznych wydarzeń, gdzie politycy bezpośrednio komunikują się ze swoimi wyborcami, a eksperci w otwartym dostępie dzielą się swoją wiedzą i analizami. Jeśli medium zaleje toksyczny prawicowy trolling, wszystko to zniknie z Twittera. Odpuszczenie moderacji i „absolutna wolność słowa” doprowadzą do radykalnego ograniczenia treści i opinii dostępnych na platformie.
Czy Muskowi można wierzyć?
Radykalnej prawicy być może zresztą o to właśnie chodzi. Trudno bowiem traktować poważnie jej tyrady w obronie wolności słowa. Tam, gdzie konserwatywna prawica realnie rządzi w Stanach, na ogół nie tylko nie poszerza, ale ogranicza wolność słowa. Na przykład usuwając z publicznych bibliotek książki z treściami drażniącymi popierające ją religijne grupy interesów lub cenzurując programy szkolnego nauczania.
Czy deklarowane przez Muska przywiązanie do wolności słowa jest równie nieszczere? Derek Robertson przekonywał niedawno na łamach „Politico”, że stosunek Muska do wolności słowa ukształtowany został przez libertariański etos Doliny Krzemowej, postrzegający internet jako przestrzeń niczym nieograniczonej ekspresji, stojącą w kontrze wobec wszystkich sił sprawujących władzę nad naszym życiem poza siecią. Problem w tym, że jeśli nawet taka wizja mogła się wydawać atrakcyjna w latach 90., to dziś sieć i kontrolujący w niej ruch internetowi giganci sami są istotnymi ośrodkami władzy. Musk z kolei jeszcze przed zakupem Twittera wielokrotnie dał się poznać jako osoba o bardzo delikatnej skórze, nerwowo reagująca, gdy ktoś używał możliwości ekspresji w internecie do krytykowania jego osobiście lub któregoś z jego projektów. Jak ta osobista drażliwość Muska będzie przekładała się na działalność Twittera? Czy biorąc na nią poprawkę, można wierzyć w zapewnienia miliardera o jego absolutnym przywiązaniu do wolności słowa?
Pytanie o szczerość intencji Muska jest szczególnie istotne, gdy wyjdziemy poza amerykański i europejski kontekst. Twitter, jak każdy internetowy gigant, działa nie tylko w ramach demokracji liberalnych, opartych o prawa człowieka, ale też walczy o użytkowników w państwach autorytarnych mających do praw człowieka dość luźny, jeśli nie otwarcie wrogi stosunek. Musk chce zwiększyć liczbę użytkowników platformy z obecnych 238 milionów do miliarda – a to oznacza konieczność przyciągnięcia użytkowników z państw dalekich od zachodnich standardów.
Dla ich obywateli zachodnie media społecznościowe mogą być źródłem niedostępnych w ich krajach informacji czy przestrzenią do krytykowania władzy. Z drugiej strony, autorytarne reżimy starają się wykorzystać je do swoich celów. Arabia Saudyjska, państwo ze światowej czołówki, jeśli chodzi o naruszenia praw człowieka, wykorzystuje boty na Twitterze do budowania narracji ocieplającej wizerunek kraju, próbuje też wyciszyć jego krytykę, zgłaszając nieprzychylne wobec siebie treści jako przykład „antyarabskiego rasizmu”. W tym roku sąd w Kalifornii skazał pracującego dla Twittera Amerykanina libańskiego pochodzenia za szpiegostwo na rzecz Arabii Saudyjskiej. Amerykanin przekazywał dane osobowe krytyków saudyjskiego reżimu, piszących na Twitterze pod pseudonimem, bliskiemu współpracownikowi faktycznie rządzącego saudyjską monarchią księcia Muhammada ibn Salmana.
Po przejęciu Twittera przez Muska drugim najważniejszym udziałowcem Twittera została firma inwestycyjna należąca do saudyjskiego księcia, członka domu panującego, Al-Walida ibn Talala. Amerykański senator Ron Wyden, przewodniczący senackiej Komisji ds. Finansów, wyraził zaniepokojenie tym stanem rzeczy i wezwał, by „zablokować saudyjskiemu reżimowi dostęp do danych, które mogłyby pozwolić zidentyfikować jego krytyków”. Jak wobec ewentualnych nacisków ze strony swojego biznesowego partnera zachowa się Musk? Czy miliarder, który obiecywał oczyszczenie Twittera z botów, zajmie się też tymi uprawiającymi saudyjską propagandę?
Nie tylko Twitter, lecz także inne przedsięwzięcia Muska – Tesla, SpaceX – zależne są od dostępu do rynków lub surowców z państw będących na bakier z wolnością słowa. Można mieć uzasadnioną obawę, że państwa takie jak Chiny będą naciskać na przykład na Teslę – która w Chinach widzi jeden z głównych kierunków swoich ekspansji – by wpływać na obecne na Twitterze treści. Te same wątpliwości pojawiły się, gdy miliarder przedstawił swój „plan pokojowy” dla Ukrainy, wychodzący naprzeciw rosyjskim oczekiwaniom, kraju bogatego w minerały konieczne do realizacji technologicznych projektów miliardera.
Mesjasz marsjański
Jednocześnie co najmniej od początku wieku Musk miał ambicję, by kreować się na kogoś więcej niż przedsiębiorcę. Chciał być nie tylko kimś, kto zarabia pieniądze, ale też liderem opinii, wizjonerem przedstawiającym rozwiązania problemów, z którymi nikt od dawna nie był w stanie sobie poradzić.
Te ambicje Muska brały się nie tylko z jego ego, lecz także z klimatu kulturowego przełomu wieków. Przemiany czasów Reagana i Thatcher przywróciły bogatym pewność siebie, prawo do cieszenia się ekonomicznym sukcesem bez oglądania się na resztę społeczeństwa. W tym samym czasie następuje zmiana, która w pełni odczuwalna zaczyna być dopiero jakieś dwie dekady temu: milionerzy, zwłaszcza ci z Doliny Krzemowej, stają się bohaterami masowej wyobraźni. Nie tylko jako osoby dysponujące aktywami o wycenie przekraczającej wyobrażenie zwykłych ludzi, ale też jako genialni innowatorzy, osoby, które wskazują ludzkości kierunek, w jakim ma podążać. Nie obok swojej biznesowej działalności, ale właśnie przez nią.
Musk był tym przedsiębiorcą, który obok Steve’a Jobsa najlepiej potrafił wpisać się w ten klimat, przebijając nawet Jobsa w megalomanii. Jobs nigdy jednak nie mówił, że sprzedając swoje komputery, niesie ludzkości ocalenie przed zagładą, podczas gdy Musk w ten właśnie sposób sprzedaje misję swojego sztandarowego projektu, SpaceX. Firma – z której Musk faktycznie zrobił skuteczne, zyskowne, zdolne do technologicznych innowacji przedsiębiorstwo branży kosmicznej, choć, o czym często się zapomina, kluczowe dla tego sukcesu były państwowe zamówienia – ma za zadanie zabrać człowieka na Marsa i zbudować tam zdolną przetrwać ludzką kolonię. Ludzkość, głosi bowiem Musk, jeśli chce przetrwać, musi stać się „gatunkiem międzyplanetarnym”. Potrzebujemy planety B, a najlepiej i C, gdzie gatunek będzie mógł przetrwać w sytuacji katastrofy na Ziemi – obojętnie czy klimatycznej, czy nuklearnej, czy np. związanej ze śmiertelną pandemią. Musk obiecuje, że założy taką kolonię za swojego życia, choć wielokrotnie przesuwał deadline, a na razie SpaceX nie ma technologii, która potrafiłaby choćby zabrać ludzi na Marsa, nie mówiąc o jego kolonizacji.
Ten „marsjański mesjanizm” Muska był wielokrotnie wyśmiewany i krytykowany. Wskazywano, że opiera się na wierze w technologie, których na razie nie ma, że ignoruje problemy, jakie nastręczają podróże międzygwiezdne i nasz całkowity brak praktycznej wiedzy na temat tego, jak zbudować funkcjonalną ludzką społeczność na obcej planecie. Podnosiły się głosy, że jest to zawracanie głowy i odwracanie uwagi od kryzysu klimatycznego, który możemy rozwiązać, pozostając na Ziemi, choć może to wymagać uderzenia w interesy ludzi z klasy społecznej Muska. Mimo wszystkich tych słów krytyki i ciągle bardzo odległego horyzontu lądowania na Marsie projekt kosmiczny Muska nadaje mu specyficzną aurę, sprawia, że jest traktowany znacznie poważniej, niż byłby, gdyby po prostu kierował kilkoma innowacyjnymi firmami.
Jednocześnie sam Musk nigdy do końca nie szukał powagi. Zawsze zachowywał się zarówno jak domorosły technologiczny mesjasz, jak i internetowy troll, bezczelny, genialny dzieciak, który nigdy mentalnie nie wyrósł z akademika, w którym zamieszkał, gdy po raz pierwszy w życiu wyprowadził się od rodziców. Bardziej niż tytanicznie posępnych innowatorów-przedsiębiorców z prozy Ayn Rand przypominał Tony’ego Starka, marvelowskiego Irona Mana. Kogoś, kto zarabia wielkie pieniądze, posuwa do przodu naukę, ocala świat, a przy tym świetnie się bawi. Filmowy Iron Man miał być zresztą inspirowany postacią Muska, a Musk zaliczył w filmie cameo.
Czy przyszłość Muska odchodzi w przeszłość?
Odgrywając tę rolę, nowy właściciel Twittera wyhodował sobie wiernych fanów, wyjątkowo toksyczną społeczność, zacięcie atakującą w sieci każdego, kto nie oddaje jej idolowi należnego szacunku. Z drugiej strony stał się dla lewicy symbolem tego wszystkiego, co najbardziej irracjonalne i absurdalne we współczesnym kapitalizmie.
Chaos związany z przejęciem Twittera sprawia, że zdanie opinii publicznej przechyla się chyba w tę drugą stronę. Wszystko to, co stało się w ostatnich tygodniach, podważa wiarę nie tylko w kompetencje Muska do kierowania Twitterem, ale też w kluczowy dla ideologii Doliny Krzemowej mit geniusza, który zrywając ze starymi rutynami i procedurami, uwalnia wielką społeczną energię. Zła atmosfera wokół Twittera pokazuje, że nie wszystkie procedury to zbędne biurokratyczne ograniczenia, że instytucja ma swoją pamięć i kulturę, które nie zawsze da się z dnia na dzień wywrócić na drugą stronę. Im bardziej Musk będzie wikłał się w kłopoty związane z Twitterem, tym mniej będzie w społecznym odbiorze Iron Manem, a bardziej memem.
Tym bardziej że przyszłość, jaką reprezentuje Musk, wydaje się coraz bardziej anachroniczna. Dla pokolenia Z i młodszych roczników uosabiana przez Muska „kultura zapierdolu” – ze spaniem w śpiworze na podłodze w miejscu pracy, by zmieścić się w deadlinie ważnego projektu – jest czymś nie tylko coraz mniej atrakcyjnym, ale i coraz mniej zrozumiałym. Młode pokolenia spod znaku Extinction Rebellion są sceptyczne wobec technologicznych rozwiązań kryzysu klimatycznego. W przyszłości, jaką proponuje Musk, widzą dalsze zapędzanie się w ślepą uliczkę cywilizacji opartej na iluzji możliwości nieustannego wzrostu. Fantastyczne bogactwo Muska coraz bardziej staje się czymś, co obciąża go w oczach opinii publicznej, przeczołganej we wszystkich krajach Zachodu przez pandemię, drożyznę, kryzys energetyczny i szykującej się na nową recesję. I nawet jeśli Musk postawi Twittera na nogi, to po kryzysie, w jaki wpakował się, kupując medium społecznościowe, jego zbroja Iron Mana straci wiele ze swojego blasku – przynajmniej poza bańką najwierniejszych fanów miliardera od Marsa.