Pierścienie i smoki

15 minut czytania

/ Film

Pierścienie i smoki

Jakub Majmurek

Jak wypadł pojedynek „Rodu smoka” i „Pierścieni władzy”, dwóch najbardziej wyczekiwanych premier serialowych tego roku? Mówiąc najkrócej, rozczarowująco

Jeszcze 4 minuty czytania

Pojedynek „Pierścieni władzy” i „Rodu smoka” miał być głównym wydarzeniem 2022 roku w świecie seriali. Z jednej strony mamy najdroższą w historii serialową produkcję, przenoszącą na mały ekran świat Tolkiena – z okresu o kilka tysięcy lat poprzedzającego wydarzenia przedstawione we „Władcy pierścieni” i „Hobbicie”; z drugiej spin off „Gry o tron”, produkcji, która mimo wszystkich kontrowersji związanych z finałowym sezonem była jednym z największym serialowych sukcesów poprzedniej dekady. Jak wypadł ten pojedynek? Mówiąc najkrócej, rozczarowująco. Zwłaszcza na początku wydawało się, że stało się najgorsze i zarówno Amazon, jak i HBO położyły swoje sztandarowe produkcje. W przypadku „Rodu smoka” sytuacja zaczęła się jednak stopniowo poprawiać, a cztery ostatnie odcinki serialu to już bardzo dobra telewizja.

O „Pierścieniach władzy” nie sposób tego niestety powiedzieć. Pierwszemu sezonowi serialu do końca nie udało się przełamać dwóch problemów: z tempem i ze stawką, o którą toczy się cały konflikt. Osiem odcinków produkcji Amazona w zasadzie można by zmieścić w jednym. Bo dopiero w ostatnim realnie zawiązuje się akcja, wcześniej mamy bardzo powolne budowanie świata przedstawionego. Podejmujące ten wysiłek odcinki fabularnie zmierzają donikąd i okazują się najzwyczajniej w świecie nudne. Tworząc literaturę czy serial fantasy, trzeba szukać równowagi między opowieścią a budowaniem świata przedstawionego. Tolkien stworzył być może najbogatszy, najbardziej oryginalny i szczegółowy świat przedstawiony w historii gatunku. Działania na tym polu nie przesłaniały jednak nigdy opowieści w „Hobbicie” i we „Władcy pierścieni”. Tolkien całą światotwórczą pracę wykonywał po cichu, w szkicach i notatkach, na marginesie, w didaskaliach. „Pierścienie władzy” próbują zmienić didaskalia w pełnoprawną opowieść, jak na razie z marnym efektem.

Choć z bohaterami „Pierścieni władzy” spędzamy bardzo dużo czasu, trudno poczuć stojące przed nimi wyzwania. „Hobbit” i „Władca pierścieni” zaczynały się w Shire, krainie hobbitów, którą brytyjski pisarz Michael Moorcock nazwał w poświęconym rozprawie z Tolkienem eseju „Epicki Puchatek” „Surrey wyobraźni”. Shire faktycznie przypomina fantastyczną wersję hrabstwa pod Londynem, z jego pełnymi zieleni i uroczych podmiejskich domków miasteczek, z których klasa średnia dojeżdża co dzień kolejką do pracy w stolicy. Ale właśnie dlatego, że zaczynamy opowieść w prozaicznym Shire, możemy docenić wszystkie cuda, jakie bohaterowie poznają w Śródziemiu, zrozumieć zagrożenie, jakie zagraża temu światu ze strony Mordoru.

W „Pierścieniach władzy” zostajemy wrzuceni w środek świata, gdzie nie mamy żadnego punktu odniesienia, na którym nasza wyobraźnia mogłaby się zaczepić, by nauczyć się nawigacji po Śródziemiu z czasów, które w epoce Frodo Bagginsa postrzegane są jako na poły legendarna przeszłość. Od początku wyłożone nam zostaje, że toczy się w nim jakaś wielka walka dobra ze złem, nie dane jest nam jednak odczuć jej realnego, egzystencjalnego znaczenia.

Nie pomaga też to, że większość widzów wie, jak skończy się ta historia, wystarczy przypomnieć sobie opowiadany przez Galadrielę prolog do „Drużyny pierścienia” (2001). Ten sam problem ma „Ród smoka”, który także jest prequelem, akcja rozgrywa się ponad 150 lat przed wydarzeniami z „Gry o tron”. W „Rodzie smoka” mamy jednak pełnokrwistych bohaterów i bohaterki, w których afektach – żądzy władzy, chuci, miłości do rodziny przesłaniającej zdolność do racjonalnego osądu, resentymencie, strachu, ambicji, próżności – z łatwością rozpozna się współczesny widz, odczuwając w ten sposób to, o co toczą się w serialu walki.

Ze szkolnej czytanki

W „Pierścieniach władzy” jest z tym problem, w pierwszym sezonie nie ma w zasadzie dobrze napisanych postaci. Nawet najlepsi aktorzy i aktorki – jak wcielająca się w Galadrielę Morfydd Clark, która w „Saint Maud” (2019) pokazała skalę swoich możliwości – nie są w stanie ich uratować.

Oglądając, jak aktorzy męczą się z rolami, na myśl znów przychodzą słowa Moorcocka, który stwierdził, że proza Tolkiena przynależy do dziecinnego pokoju, do świata wiktoriańskiej i edwardiańskiej literatury dziecięcej. Choć Tolkien marzył o stworzeniu wielkiej mitologicznej epiki na miarę współczesności, to ostatecznie, jak uważa Moorcock, jego prozie bliżej niż do „Beowulfa” czy „Kalevali” jest do historii ze Stumilowego Lasu z książek A.A. Milne’a. Zdaniem Moorcocka u Tolkiena nawet orki ucieleśniające zło wyglądają, jakby wyjęte zostały nie z nordyckiej sagi, tylko z uprzedzeń konserwatywnych klas średnich na temat piłkarskich chuliganów i innych niebezpiecznych elementów mnożących się wśród klas pracujących.

„Pierścienie władzy”

O ile w odniesieniu do „Władcy pierścieni” – książek i filmów – te zarzuty wydają się przesadzone, jeśli nie po prostu fałszywe, to w przypadku „Pierścieni władzy” nie sposób odmówić im pewnej słuszności. Serial Amazona wbrew własnym intencjom wydobywa wszystko to, co z dzisiejszego punktu widzenia w fantastyce Tolkiena najbardziej artystycznie naiwne: na czele z grubo ciosanym podziałem na absolutne dobro i absolutne zło, ucieleśniane z jednej strony przez wyniosłe, smukłe, wysokie, świetliste elfy, z drugiej przez wyglądające jak ulepione z błota i ekskrementów odrażające w całym swoim jestestwie orki, z ludźmi, hobbitami i krasnoludami pośrodku tego podziału.

Owszem, ten podział jest też obecny w prozie Tolkiena i w filmowych adaptacjach Jacksona. Filmowy „Hobbit” równoważy go jednak pewną lekkością, której mimo widocznych wysiłków w tym kierunku w żaden sposób nie udaje się osiągnąć w produkcji Amazona. W filmowym „Władcy pierścieni” mamy postaci, których miotanie się między dwoma moralnymi biegunami przybiera autentycznie tragiczny wymiar: Boromira, króla Rohanu Théodena, Sarumana.

U Tolkiena pojawiają się z kolei fascynująco niejednoznaczne momenty, zupełnie wymykające się jego wielkiej narracji, jak spotkanie grupy hobbitów z Tomem Bombadilem. Tom jest jedyną postacią w narracji Tolkiena, która nie ulega władzy pierścienia Saurona: zakłada go na palec i nie znika, tylko wybucha śmiechem. Gdy jednak Frodo sugeruje, by przekazać pierścień właśnie Tomowi, Gandalf odrzuca ten pomysł, przekonując, że Bombadil by go zgubił albo o nim zapomniał. Jaka nie byłaby historia Toma, toczy się ona równoległym torem do głównej narracji o starciu dobra ze złem. Nikt w świecie „Władcy” nie wie, kim tak naprawdę jest Tom, spierają się o to do dziś uczeni badający twórczość Tolkiena. Z pewnością możemy powiedzieć, że postać ta pokazuje, że wielka literatura nie może tworzyć świata będącego zamkniętym, przejrzystym systemem, że potrzebny jest jakiś element, wątek, postać, które pozostaną zagadką nawet dla najbardziej uważnych czytelników.

„Pierścienie władzy” sprawiają niestety wrażenie opowieści wyrastającej z takiego zamkniętego systemu. Każda postać porusza się tu jakby po z góry wyznaczonym torze, jak w ruchomej bożonarodzeniowej szopce, ożywianej przez skomplikowany mechanizm. Ta maszyneria zasilana rekordowym w historii seriali budżetem tworzy jak dotąd dwuwymiarowy, nieprzekonujący, infantylny obraz świata, zupełnie nieprzystający do tego, do czego w dwóch ostatnich dekadach przyzwyczaiła nas jakościowa telewizja.

Dwie kobiety w dramacie władzy

Twórcy „Rodu smoka” stawiają sobie ambicje, by podobnie jak to było w przypadku „Gry o tron” – serialu i książki George’a R.R. Martina – stworzyć fantasy dla dorosłych, pełne moralnych ambiwalencji i wolne od czarno-białych podziałów. Wyraźną inspiracją w „Rodzie smoka” jest też Szekspir, zwłaszcza ten z „Kronik królewskich”, przedstawiający obojętne działanie mechanizmu władzy, wynoszącego w górę jednych władców i obalającego kolejnych, i tak w kółko, bez żadnej perspektywy wybawienia. O ile „Gra o tron” oferowała epickie spojrzenie na kilka wątków rozgrywających się na wielu kontynentach fantastycznego świata, to „Ród smoka” rozgrywa się tak naprawdę w obrębie jednej rodziny – dynastii Targaryenów, ich powinowatych i dworu. W wielu odcinkach kamera prawie nie opuszcza królewskich komnat, co nadaje „Rodowi smoka” mocno „teatralny” rys.

Oglądany w wielkim zbliżeniu dramat władzy pokazuje cały absurd feudalnego systemu monarchii dziedzicznej. Widzimy, jak nie jest on w stanie zapewnić sensownego procesu wyboru elit, jak wynosi na tron lub w jego pobliże ludzi, którzy w żadnym wypadku nie powinni się tam znaleźć.

Temperamentu prawdziwego monarchy nie ma z pewnością król Viserys Targaryen. Zamiast współczesnych problemów państwa interesuje go historia zniszczonej w kataklizmie Valyrii, skąd do Westeros przybyli jego przodkowie. Im robi się starszy, tym bardziej żyje starymi przepowiedniami i legendami, osłabiony przez przewlekłą chorobę i odurzony analgetykami zupełnie nie widzi, że pod jego tronem tyka bomba zegarowa, że jego rodzina rzuci się sobie do gardeł w momencie, gdy go zabraknie. Paddy Considine jako Viserys tworzy wielką kreację, nie pozwala zmienić się swojej postaci w łatwy symbol słabości i zaślepienia, pozwala odczuć także jej szlachetność i godność.

W centrum konfliktu o dziedzictwo po Viserysie są dwie królowe. „Czarna”, wyznaczona przez Viserysa na następczynię tronu córka Rhaenyra, oraz „zielona”, Alicent z rodu Higtowerów, druga żona Viserysa i matka królewskich synów. Obie kobiety były przyjaciółkami w dzieciństwie i wczesnej młodości. Do momentu, gdy ojciec Alicent, Otto, po śmierci pierwszej żony Viserysa, nakazał swojej córce „zaopiekować” się owdowiałym monarchą, licząc, że ten przeniesie uczucia po zmarłej małżonce na młodą, atrakcyjną dziewczynę młodszą od niego o całe pokolenie.

„Ród smoka” o wiele bardziej niż „Gra o tron” problematyzuje patriarchat świata przedstawionego, czasem nawet mamy wrażenie, że twórcy chcą zadośćuczynić za wszystkie eksploatacyjne sceny i obrazy przemocy wymierzonej w kobiety z poprzedniego serialu ze świata Martina. W pierwszym odcinku widzimy, jak matka Rhaenyry umiera przy porodzie – serial zresztą wielokrotnie przypomina, że poród w warunkach przednowoczesnych był dla kobiet po prostu śmiertelnie niebezpieczny – a Viserys nakazuje ratować dziecko, nie swoją żonę. Sam Viserys otrzymał koronę, gdyż jego dziadek pominął swoją najstarszą wnuczkę, uznając, że na Żelaznym Tronie nie może zasiąść kobieta.

„Ród smoka”

W „Rodzie smoka” o swoje prawo do tronu musi walczyć Rhaenyra. Zanim następczyni tronu dowiaduje się o śmierci ojca, najstarszy syn Viserysa i Alicent, Aegon, zostaje koronowany przez skupione wokół jego matki stronnictwo „zielonych”. Walkę dwóch królowych można czytać jako konflikt kobiety buntującej się przeciw roli wyznaczanej jej przez patriarchat i tej, która patriarchatu broni. Sprawa nie jest jednak tak prosta, obie królowe wierzą, że wypełniają wolę Viserysa. Rhaenyra wcale nie ma żelaznej woli władzy ani wyrazistego pomysłu, co by z nią chciała zrobić. Alicent jest przekonana, że tuż przed śmiercią mąż namaścił jej najstarszego syna na następcę. Alicent wie też, że jeśli jej syn nie zostanie królem, to jej dzieciom i jej samej może grozić śmiertelne niebezpieczeństwo ze strony „czarnego” stronnictwa wokół nowej władczyni. Królowa wdowa też szuka dla siebie maksymalnej sprawczości, jaką kobiecie takiej jak ona – wysoko urodzonej, ale bez własnego smoka i krwi Targaryenów w żyłach – może się udać wyrwać w fantastycznym świecie. Odtwarzająca dorosłą Alicent Olivia Cooke tworzy rewelacyjną kreację, nadającą trzeci wymiar słabo wypadającej na papierze, łatwej do znielubienia postaci.

Odczarowanie i sens historii

Wojna, która zaczyna się na dobre w ostatnim odcinku pierwszego sezonu „Rodu smoka”, osłabi dynastię i doprowadzi do wyginięcia potęgi jej podstawy – smoków. Smoki są w świecie Martina jak bomba atomowa w rzeczywistości, gdzie nie wynaleziono nawet maszyny parowej. Pod wieloma względami przypominają Tolkienowskie pierścienie władzy – tak jak one skupiają w sobie magię, potęgę i wolę władzy, korumpując przy tym swoich użytkowników.

Gdy zaczyna się „Gra o tron”, w Westeros nie ma już smoków, zmieniają się pomału w legendę. Świat przedstawiony wydaje się – przynajmniej na początku opowieści – niemal równie odczarowany jak nasz. Temat odczarowania świata łączy oba fantastyczne uniwersa – to Tolkiena i to Martina. Dla Tolkiena jest ono katastrofą, zwycięstwem Mordoru. Brytyjczyk pisze swoje fantasy przeciw odczarowaniu, chce, by człowiek XX wieku miał przestrzeń, do której może uciec z bezdusznej nowoczesności i jej żelaznych klatek. A jednocześnie „Władca pierścieni” jest paradoksalnie opowieścią o odczarowaniu świata. Pierścień władzy zostaje zniszczony w Górze Przeznaczenia. Elfy opuszczają Śródziemie. Nadchodzi prozaiczna era ludzi. Może tylko gdzieś po nieuczęszczanych leśnych ścieżkach ciągle przechadza się Tom Bombadil. Martin z kolei, przyjmując odczarowany świat za punkt wyjścia, pokazuje, że wcale nie jest on taki odczarowany, jak mogłoby się wydawać. Dawne legendy ożywają: z wydawałoby się od dawna skamieniałych jaj wykluwają się smoki, a z północy nadchodzą żywe trupy zagrażające przetrwaniu ludzkiego gatunku.

U Tolkiena nawet odczarowany świat ciągle był światem, gdzie historia ma pewien moralny i metafizyczny sens. U Martina niekoniecznie. Nie wiemy, jak pisarz skończy swoją sagę, ale w serialowej „Grze o tron” fascynujące było to, że wszystkie prastare przepowiednie, gatunkowe schematy i mityczne toposy – skupiające się w postaciach Jona Snowa i Daenerys Targaryen – okazywały się ostatecznie co najmniej zwodnicze, jeśli nie po prostu fałszywe.

Pytanie o sens fantastycznej historii unosi się też nad pierwszym sezonem „Rodu smoka”. Król Viserys szczególną wagę przywiązuje do przepowiedni pierwszego Targaryena na Żelaznym Tronie, Aegona Zdobywcy. Podbił on Westeros nie tylko z żądzy władzy i chwały, ale też pod wpływem wizji, w której ujrzał, jak jego potomkowie prowadzą Westeros do wielkiej bitwy z siłami śmierci z północy. Jak wiemy, w serialu „Gra o tron” przepowiednia ta, jeśli w ogóle się spełniła, to nie do końca. Wątek z przepowiednią miał zostać umieszczony w „Rodzie smoka” zgodnie z sugestią samego Martina. Bardzo ciekawe, jak będzie się w nim rozwijał i jak wykorzysta go sam pisarz, tworząc zakończenie „Pieśni lodu i ognia”. Czy ulegnie pokusie wpisania swojej opowieści w wielką sensotwórczą, mitologiczną ramę? Czy wręcz przeciwnie, pokaże – jak ostatecznie zrobił to serial – że niezależnie od smoków, magii i starych przepowiedni historia pozostaje areną ludzkich afektów, namiętności i interesów, pozbawioną większego sensu „opowieścią idioty”? To byłaby naprawdę zupełnie inna filozoficznie propozycja niż ta tolkienowska, chyba lepiej trafiająca w naszą współczesną wrażliwość.