Lato kończyło się jeszcze powoli, kiedy w jasną i lekką niedzielę mój brat z żoną odwiedzili mnie w Eindhoven. Zatrzymali się po drodze na wakacje: mieli jechać na podlaską wieś, ale kiedy ogłoszono stan wyjątkowy na granicy z Białorusią, zmienili kierunek na Belgię. Poszliśmy na spacer. Pokazywanie Eindhoven nie jest proste, nie ma tu nic dziwnego ani malowniczego, może trochę postindustrialnej architektury, może krowy i konie na łące, może te dwa wieżowce, rzadki w Niderlandach widok, najszybciej te niewielkie dzielnice, w których ostały się stare domy, a przed nimi ogrody, bo piękno tego kraju opiera się właśnie na czerwonej cegle i spływającej po niej róży lub bzie, a także na malwie rosnącej tuż przy chodniku. Uroda tych dzielnic potęguje zarazem we mnie poczucie wyobcowania: ich głęboki spokój wydaje się całkowicie odcięty od nieszczęść tego świata, a nawet od zwykłego brudu, w powietrzu wiszą tu tylko cisza i pieniądze.
Dotarliśmy tymczasem do lokalnego browaru, wszędzie ludzie, ale jeden stolik stał pusty. Kelner podał nam karty, nie wracał jednak przez dłuższy czas, w tle pojawiła się większa grupa. Kiedy w końcu się zjawił, powiadomił nas tylko, że musimy sobie iść, że w Niderlandach bez rezerwacji nie można siadać tak o przy stoliku, przykra sprawa, ale proszę opuścić ten bar. Kłóciłam się z nim i jednocześnie zbierałam się do wyjścia, czułam, że dłużej nie wytrzymam tej ściemy. W takich sytuacjach jestem z miejsca wkurwiona – ale jednocześnie tym przerażona, i właśnie o tym przerażeniu złością chcę tu napisać coś więcej. Bo zamiast porządnie i przy ludziach nawrzucać temu bubkowi, odeszłam. Gotowało się we mnie, ale zostawiłam to gotowanie dla siebie – sprawca nie poczuł żadnych konsekwencji – nie wyrzuciłam z siebie gniewu wtedy, kiedy wybuchł, na tego, który na niego zasłużył, i teraz to mnie będzie ten gniew podgryzał, podduszał i pomniejszał przez dłuższy czas.
A że poczułam ten gniew nie pierwszy raz i że nie pierwszy raz stłumiłam go w sobie, dorzuciłam jedynie kolejny żarzący węgiel do ogniska niezrealizowanych wybuchów złości. Ten przyduszony ogień – który właśnie nigdy nie staje się ogniem, a tli się nieustannie w utajeniu – staje się w końcu trucizną. Zamienia się w egzystencjalne mdłości: ogólne poczucie niemocy, znużenie światem i niechęć do ludzi – lepiej ich unikać, skoro tak wiele trzeba przed nim kryć: tak wiele nie przystoi, nie wypada, nie schlebia. Uważaj, tak łatwo kogoś sobą urazić. Ale jeśli będziesz brała pod uwagę tylko swoje pragnienia, zostaniesz narcystycznym gburem i sama będę omijać cię z daleka – więc z tym swoim wybujałym „ja” też uważaj. Stłumiony gniew pali więc tylko moje wnętrze, moje ciało, ono zaś bierze na siebie ten żar dość dosłownie: przewlekłe choroby zapalne mam ze trzy, w tym dwie autoimmunologiczne, co czwarta moja koleżanka ma hashimoto. I co trzecia depresję, a depresja to tłumiona agresja, jak mawiała moja terapeutka.
Dzień z Radkiem i Izą się jednak nie skończył. Zbliżała się północ, kiedy wracaliśmy do domu; ktoś leżał na ulicy, podeszliśmy szybciej, staruszka przewróciła się z rowerem. Wracała ze spotkania: umalowana, elegancka, na wielkich czerwonych obcasach, była drobna, krucha i pijana w sztok. Posadziliśmy ją na ławce, stała się jakby przytomniejsza, i wtedy zaczęła się najtrudniejsza część tej przygody: należało ustalić, gdzie mieszka. Bo przecież zapomniała. Po prostu nie mogła sobie przypomnieć, gdzie jest jej dom, i raczej nie był to alzheimer, a pijackie zaćmienie umysłu.
Serdecznie nam dziękowała, że zgarnęliśmy ją z ziemi; nie wydawała się zaniepokojona swoją sytuacją aż do chwili, kiedy spytała, skąd jesteśmy. „Z Polski” – przyznaliśmy obojętnie. „Z Polski?” – powtórzyła stropiona. „Wy, z Polski?” – dopiero teraz na jej twarzy pojawiła się prawdziwa konfuzja. „Do czego to doszło…” Była coraz bardziej niespokojna i zdumiona. „Ja, tu, w takim stanie, a wy, Polacy, mi pomagacie… Ja, ja… Żebyście wy, mnie…” Powiedzieć jej coś, nie powiedzieć? Z pijanymi się nie dyskutuje, ale powiedziała mi to moja matka, która uważa także, że nie należy rozmawiać z dziećmi, rybami, głupimi i w ogóle wszystkimi poniżej naszego poziomu – trzeba być mądrzejszą. Jednocześnie często upominała, że każdemu należy się szacunek, więc nie powinnam czuć się zanadto lepsza, co dzieje się zwłaszcza wtedy, kiedy z przekonaniem wyrażam własne opinie.
Wyrażanie własnego zdania bywa ryzykowne: zwłaszcza gdy mówisz w sposób zaangażowany, wzburzony, przejęty, a więc nieprzystojny kobiecie, i w ogóle panującym nad emocjami kulturalnym osobom; nie dość bowiem, że emocje wywołują emocje, a tym samym konfrontują z nijakim stanem, w którym niektórzy zdają się przeżywać całe swoje życie, to jeszcze rosną, podsycają się nawzajem. Taka dyskusja może zamienić się w kłótnię i już, zaraz nastąpi koniec świata: domowy mir utracony, złość piękności szkodzi. Krótko mówiąc: złość to zło, a jesteś piękna, jeśli złościsz się tylko wtedy, kiedy i tak ulegniesz. W takim układzie mówienie za siebie oznacza albo utratę godności, albo zarozumiałość. Oznacza także możliwość wybuchu. I jeszcze możliwość zrobienia z siebie idiotki: jeszcze pomylę się, wystawię na osąd, odsłonię – to dlatego milczenie jest złotem, a prawdziwa mądrość polega na wycofaniu. Najłatwiej zachować twarz, w ogóle jej nie pokazując.
Już jako nastolatka buntowałam się przeciwko tym niepisanym zakazom, ale moje ciało wchłonęło je bez mojej zgody: wciąż czuję się podenerwowana i wystraszona, gdy chcę powiedzieć coś, co mogłoby naruszyć czyjś spokój. Oczywiście, zwykle i tak mówię to, co myślę, bo zwyczajnie nie mogę wytrzymać, gdy ktoś gada głupoty, ściemnia albo się myli. To także robi za mnie moje ciało. Nie panuję nad nim. Mam niewyparzoną gębę. A jednak życie społeczne i towarzyskie nauczyło mnie przede wszystkim tego, że matka miała rację: lepiej się zamknąć, dla własnego bezpieczeństwa. Błogosławieni cisi, bo tylko w milczeniu uda im się wyrwać dla siebie kawałek tortu. Prawda i tak nie istnieje, a z twojej racji niewiele wyniknie, więc czemu właściwie chcesz walczyć? Skąd w tobie ten gniew, ta złość. Czy to nie pospolita agresja? Może jednak wróć na terapię.
Tymczasem staruszka nie chciała dzwonić do bliskich, za to płynnie przeszła z osłupienia w rozżalenie: spotkała się tego dnia z bratem, jedynym, który jej został z całego rodzeństwa, wszystkich już przeżyła – patrzy mi tym samym prosto w oczy, patrzy smutno, czuję, że jest biedna, ale czuję też przymus współczucia. Żal mi jej, ale chciałabym, żeby to moje współczucie wycisnęło z niej także adres. Niech ten problem rozwiąże jakaś osoba niderlandzka, bo ja mam dość, bujam się bezwolnie między empatią i zniecierpliwieniem, chociaż wolałabym się zmyć. Po taksę dzwoni Radek, przyjedzie za dwadzieścia minut.
Mogłabym czekać w milczeniu, ale siedzę obok osoby w stanie kryzysu i nie jestem w stanie nie reagować na nią, nie patrzeć, nie odpowiadać, nie podtrzymywać słowem. Zapisuję na kartce adres, gdzie zostawiła rower, a ona zaczyna domagać się jeszcze mojego adresu, żeby podziękować za pomoc. Nie chcę go dawać i znowu się zaczyna: „Co się dzieje na tym świecie, ty nie wierzysz mi, w moim kraju, nie chcesz dać adresu… Taka nieufność, co się stało z tym krajem… Ty, mi…!”, nie może uwierzyć i rozgląda się po nas zagubiona. Znowu muszę ugryźć się w język, bo trzymam się roli tej mądrzejszej, dorosłej osoby: „Zapiszę ci swój e-mail, możesz podziękować mi w ten sposób”. Wkładam jej kartkę do torebki, w końcu nadjeżdża taksówka. Tłumaczę sytuację kierowczyni, ona mierzy wzrokiem staruszkę, po czym rzuca mi dzielne spojrzenie i bierze ją na siebie. Z głowy.
Rower zniknął już wczesnym popołudniem, pani nigdy się nie odezwała, a my mogliśmy uznać, że nic się takiego nie stało. Ale nie mogę zapomnieć o tym zdarzeniu. Nie chodzi o samą staruszkę – ta historia uruchomiła we mnie pamięć o innych osobach, wobec których musiałam gryźć się w język, ponieważ były zbyt słabe, by przyjąć moje słowa. Jedynie mojej własnej kruchości nie brałam pod uwagę w tym rachunku. Ani tego, że ich słabość może być tylko pozorna. Ten schemat ciągnie się za mną od wczesnej młodości, bo byłam dzieckiem, które żyło w zatroskanej nadświadomości, żeby nie przysporzyć rodzicom zbyt wielu trosk. W takich warunkach radość z własnej wyjątkowości łatwo zamienia się w poczucie winy, zwłaszcza u dziewczyn, które hoduje się z myślą o zaspokajaniu potrzeb wszystkich wokół. I tamtej niedzieli znów byłam osobą, która czuła się odpowiedzialna za innych; to ja pilnowałam, jak będą czuli się wszyscy aktorzy sytuacji, i ja zastanawiałam się, co z niej wyniknie, to moje emocje mogły wpłynąć na to, jak dalej potoczą się te wydarzenia. I brałam na siebie ten ciężar, choć byłam tu osobą krzywdzoną – a jednocześnie ciężar, jaki na siebie brałam, stawiał mnie w centrum. Do dźwigania trzeba siłaczki, więc skoro mam taką siłę, jestem jednak, mimo wszystko, wyjątkowa. Nadzwyczajna ofiara, mądra cierpiętnica, królowa współczucia. Gram w tę grę, a tym samym i ja także jestem swoją własną toksyną.
Wspominam te dwie historie nie tylko dlatego, że zdarzyły się rok temu jednego dnia, i nie tylko ze względu na to, że obie stanowią przykład miękkiej ksenofobii; wybrałam je, bo choć dzieją się w moim obecnym życiu, budzą pamięć doświadczeń i świadomość, jakie struktury społeczne za nimi stoją. Dopiero teraz ułożyły się we wzór, który chciałabym opisać. Teraz, to jest: w połowie życia, bo to najwyższy czas, by w końcu stać się sobą – cokolwiek miałoby to „sobą” znaczyć. „Być sobą” to straszny komunał, ale czuję, że tego „sobą” zbyt często mi brak. Ale przede wszystkim nie mogę zignorować tego „cokolwiek znaczyć”, właśnie tu mieści się wyzwanie. Bo gdybym bez wątpliwości wierzyła, że jestem po prostu sobą, niechybnie skończyłabym w iluzorycznym, głupawym powtarzaniu, że „ja to ja”, w leniwej afirmacji wrażeń, odruchów i pragnień, w narcyzmie. Wiem na razie tyle, że odnajdując swoje „ja”, nie mogę sprowadzić siebie ani do obecnych uczuć, ani do kulturowej tożsamości – mogę jedynie zbliżać się do siebie, a potem od siebie dystansować, splatać procesy samorozumienia i samoodczuwania, mogę przeglądać się w procesie pisania. Ale uznanie emocji to tu podstawa: także tych brzydkich, niemiłych, przeklętych. Łatwo być sobą, gdy jesteś po prostu lubiana, ale bycie miłą to jest dopiero teatrzyk!
Lecz przecież teatrzykiem jest także bycie niemiłą, wiecznie walczącą i zbuntowaną, i także tej maski chciałabym uniknąć. Zawsze występuje między nami pewna teatralność i jedyne, do czego możemy na tej płaszczyźnie dążyć, to jak najbardziej realistyczny performans. Na razie jednak tłumaczę sobie, że pragnąc być sobą, nie zostałam jeszcze narcyzką: na razie po prostu chcę być swoją własną osobą, obecną dla siebie i innych, tyle. Uczciwe przebywanie wśród innych wymaga bowiem zgody na siebie. Chodziłoby o dążenie do tej pewności siebie, która wyłania się z jeszcze głębszej niepewności, ze świadomego poszukiwania, odkrywania i tworzenia siebie. A zatem o zgodę, która rodzi się po radykalnym zwątpieniu.
Nie da się jednak żyć w całkowitej szczerości, ani wobec siebie, ani wobec świata. Mogłabym po prostu przystać na nasz wspólny teatr i społeczny spektakl, w końcu jest dość pojemny, by znaleźć w nim miejsce dla siebie, a kto nie znajdzie, może zostać osobliwością literatury i Instagrama, choć niektórzy niestety będą musieli występować w tych niszach bez żadnej publiczności. I także dla tych, którzy występują przeciwko teatrom i spektaklom, jest w nich miejsce. A jednak muszę pozwolić sobie na to, by mówić szczerze, bo ta gra nie jest niewinna: to ciągła świadomość norm towarzyskich i pilnowanie, by się nie narazić. Ta nadświadomość wyobcowuje mnie z siebie i wyczerpuje, tak psychicznie, jak fizycznie. I choć nie umiem zdefiniować, czym jest autentyczność, wiem, że kiedy rozmawiam z ludźmi nieautentycznie – w ramach small talku, po powierzchni, w nudzie, trzymając gardę – coś jest nie tak: czuję, że mnie tu nie ma, że odsunęłam siebie, że mówi ktoś inny – ktoś, kto jest mną, ale i poza mną. Ostatecznie zaś nie chciałabym przeżyć drugiej połowy życia, czując, że mnie w nim nie ma.
Chodzi też o drugą stronę – o ciebie. Nie chcę cię oszukiwać, ale zarazem nie chcę, byś bała się przebywać ze mną, bo jeszcze wybuchnę, bo moje uczucia są dla mnie najważniejsze, bo na pierwszym miejscu jestem dla siebie tylko ja. Nie o taką ekspresję mi chodzi – musimy wytworzyć więc jakąś przestrzeń, w której nasze „ja” pozwolą sobie być. Łatwo napisać. Tymczasem właśnie na tej granicy toczy się dziś większość międzyludzkich i międzykulturowych walk współczesności. I kiedy o nich myślę, wiem także, że ta sztuczna uprzejmość chroni nas nawzajem przed sobą, a podczas spotkań, na których wolałabym nie być, pozwala mi uciec za kulisy.
Wrócę jednak do gniewu całkowicie zasadnego: kiedy spotykam się z kłamstwem, przemocą lub manipulacją, nie mogę wytrzymać. W końcu powiem coś, co wywróci ten stolik. Moje poczucie sprawiedliwości jest przemożne i gwałtowne, z miejsca przejmuje mnie gniewną energią. A gniew jest czysty i szlachetny, i jest też dziki i straszny. Ten sam gniew z jasnego uniesienia może zamienić się w furię. Jest tyleż sprzeciwem, co agresją. W wybuchu gniewu zamieniam się we wściekłe ciało i nie wiem, czy zdołam się opanować, zanim moja ręka kogoś dosięgnie. A wtedy to ja będę sprawczynią przemocy. Może mnie też zatkać, mogę się rozpłakać. Glut poleci mi z nosa, ślina pocieknie z ust. W silnym gniewie strzelam słowami jak z karabinu, który czasem jednak zacina się, i wtedy słowa wpadają na siebie, zatykają się, plączą, one także zderzają się i eksplodują, są zależne od stanu mego ciała. Czasem też nie jestem w stanie powiedzieć nic. Za każdym razem wychodzę jednak na wariatkę. I choć czasem nie da się usunąć oprawcy inaczej niż przemocą, sama nie znalazłam się w takiej sytuacji tamtej niedzieli w Eindhoven i wiedziałam o tym już na wstępie. Dalsze mówienie mogło się skończyć wybuchem złości, który ośmieszyłby tylko mnie, bo moja intensywność byłaby nieadekwatna, bo żywa reakcja jest niezgodna z normą grzeczności. I wtedy jeszcze więcej musiałabym wziąć na siebie, dźwigać w sobie, rozładowywać, przenosić, przeżuwać i przepracowywać. Gasić się sama.
Wiedziałam, że te rozmowy nie potoczyłyby się fortunnie: zostałyby konwencjonalnie wykastrowane w zgodzie z savoir-vivre’em, co tylko wzmogłoby moją frustrację. Kelner będzie mnożył uprzejme kłamstwa – ściemnianie w twarz wkurwia mnie najgorzej, patrząc w oczy aroganckiego kłamcy, czuję nie tylko gniew, ale i pogardę, a to już naprawdę niebezpieczne uczucia. A czego mogłam się spodziewać po sytuacji ze starszą panią? Trudno powiedzieć, lecz jak wspominałam, w jej przypadku chodziło nie tyle o sam gniew, ile o żywe wspomnienie sytuacji, w których musiałam się wycofać z powodu słabości drugiej strony. Moje milczenie wynikałoby więc ze współczucia. Historia z pijaną staruszką interesuje mnie właśnie dlatego, że trudno o bardziej oczywisty przykład osoby, którą jednak należy chronić: zdezorientowana, nieświadoma, drobna istota, która pewnie nie wie, co mówi. Współczucie komuś, kto prezentuje się w takiej słabej, kruchej kondycji, a jednocześnie – równie słabym, cichym głosem – wypowiada rzeczy dyskusyjne, krzywdzące, obłudne i przewrotne, to chyba jednak błąd. To przecież także rodzaj manipulacji, która sprawia, że jedna osoba zyskuje władzę nad drugą: ta pozornie słaba będzie robić, co chce, bez żadnej odpowiedzialności, ta silna będzie tańczyć wokół tej drugiej w poczuciu winy, aż zamieni się w jej cień.
Jestem przecież świadoma, że ta staruszka nie raniła umyślnie, była w stanie kryzysu, język jej się plątał, świadomość zawijała, tak wyszło. Tyle że także na co dzień granica między czyjąś grą, intencjami, niemożnościami i wrażliwością jest trudna do wyznaczenia, ostatecznie w przypadku każdego możemy założyć, że gdzieś tam w środku jest kruchy, wrażliwy i ma ciężkie życie. Tymczasem konflikty zdarzają się i obie wrażliwe strony muszą podejść do nich otwarcie i odpowiedzialnie, angażując się w autentyczną komunikację. W sytuacji idealnej rozmowa powinna prowadzić do porozumienia albo chociaż pełnego szacunku uświadomienia sobie wzajemnej inności, to jest ten słynny, jak to się godnie mówi: dialog. Ale dialog w rzeczywistości zdarza się ekstremalnie rzadko, jego fortunność zależy bowiem od wielu czynników, najważniejszym z nich jest szczerość. W szczerości nie musimy ujawniać o sobie absolutnie wszystkiego, szczerość nie musi oznaczać pełnej ekspresji mówiącego „ja”; mam ją za takie nastawianie na drugą osobę, w którym staram się być wobec niej jak najbardziej uczciwa. Bez przemocy i z nastawieniem na równość. Ta uczciwość to nie tyle mówienie zgodnie z jakimiś abstrakcyjnymi prawdami, ile zgodnie z tym, co sama odczuwam za prawdziwe. Uczciwość może być bolesna, ale ma na celu dobro moje, drugiej osoby albo nasze wspólne. I tak, także z tymi dobrymi zamiarami będziemy grać tragifarsę – nie uciekniemy od ról tragicznych i śmiesznych, niedogranych i pomylonych – może jednak także poczujemy, że jej akcja ma szansę wyprowadzić nas poza gotowy tekst.
Dochodzę do uogólnień, które krok dalej przestaną cokolwiek znaczyć. Zamiast wyciągać dalekosiężne wnioski, opowiem o horrorze „Speak No Evil” Christiana Tafdrupa, który widziałam tego lata w Eindhoven i który upewnił mnie, że jednak muszę opowiedzieć tę historię. Niech to streszczenie zostanie zamiast mocnych konkluzji. Na wakacjach w Toskanii dwie miłe mieszczańskie pary z dziećmi: Holendrzy Patrick i Karin i Duńczycy Bjorn i Louise, nawiązują sympatyczną znajomość. Narodowości wybrane zostały nieprzypadkowo, bo mimo mitu mówienia wprost w obu społeczeństwach norma grzeczności jest postawiona dość wysoko, komfortowa i racjonalna komunikacja stanowi podstawę codziennego życia. Po wakacjach Holendrzy zapraszają do siebie nowych przyjaciół na weekend, mieszkają oczywiście w domu na cichym i spokojnym odludziu. Ale już pierwszej nocy małomówny synek gospodarzy otwiera przed Bjornem buzię, by pokazać przekrwiony kikut języka. Patrick wyjaśni tego samego wieczoru, że ich syn ma niestety wadę wrodzoną. Niepokój znika, lecz tylko na chwilę: Holendrzy na różne sposoby przekraczają granice Duńczyków, najpierw tylko trochę, na granicy tolerancji, potem coraz bardziej i bardziej. Pary rozmawiają o tym jak rozsądni ludzie i przyjmują do wiadomości swoje argumenty. Duńczycy czują, że coś jest nie tak, że powinni spakować się i uciec, ale po każdej spokojnej, wyważonej rozmowie zostają. Nawet jeśli w końcu protestują, za słowami nie idą żadne czyny, bo ostatecznie nie ma w nich pewności, czy mają rację. Nie wierzą w sygnalizujące zagrożenie uczucia – odczuwają je na pewno, ale nie do końca wiedzą, co to jest; już dawno przestali słyszeć głos własnych trzewi, inaczej nie przetrwaliby w swoich społeczeństwach. Nie wierzą w nie tak bardzo, że nawet kiedy Bjorn odkrywa, że ma do czynienia z bestialskimi mordercami, którzy zwabiają do swego domku poznane na wakacjach pary z dzieckiem, by zabić rodziców i wymienić dziecko na nowe, uprzednio odcinając mu język, nie potrafią się postawić. W końcu dają się prowadzić na rzeź. Tuż przed śmiercią Bjorn pyta Patricka, dlaczego to robią. Ten odpowiada: „Bo mi pozwoliłeś”, i być może pierwszy raz w tym filmie mówi prawdę.
W tym filmie ofiary nie potrafiły zrobić krzywdy złoczyńcy nawet w samoobronie, bo wydawało im się, że same będą wówczas złe. Możliwość zranienia drugiej osoby miałaby być straszniejsza niż utrata własnego życia. Ale winni są ci, którzy obcinają dzieciom język, wykradając je ze słonecznego dzieciństwa, z niewinności. I choć hasło „słuchania własnych trzewi” domaga się dłuższych rozważań, tęsknię za dzieckiem, które mówiło swobodnie, odważnie, brzydko, zabawnie; które mówiło, co chciało, bo nie znało wstydu, winy i kar. Nie wiem, czy je pamiętam.