Przygotowany przez Instytut Mikołowski tom „Nie te czasy. Utwory nieznane” stanowi prezentację odnalezionej niedawno w archiwach twórczości Rafała Wojaczka. To sześćdziesiąt siedem wierszy, osiem opowiadań i krótki „Dziennik dla Teresy”, którego adresatką jest Teresa Ziomber, najważniejsza partnerka, a także muza poety. Wyciąganie na światło dzienne nieopublikowanych przez autora dzieł zawsze budzi moje wątpliwości, zwłaszcza gdy znalezisko nie dorównuje tekstom, które pisarz zdążył przeznaczyć do druku. Wprawdzie niejednokrotnie już dopełniano korpus tekstów Wojaczka, tym razem jednak zastrzeżenia mogą być większe. Tytuł publikacji sugeruje, że wiersze nie ukazały się wcześniej, bo nie pasowały do czasów, w których powstawały. Ale w książce znajduje się wiele wierszy w jakiś sposób chybionych albo, co gorsza, przesadzonych, przede wszystkim nadmiernie okrutnych, epatujących przemocą, która nadaje się jedynie na tani skandal czy też buńczuczną prowokację (bicia, siki, krew męska i miesięczna, denaturaty). I nawet jeśli nie są żadną nowością na tle znanej twórczości – wiersze o biciu i gwałceniu kobiet już były – to w nieudanym tekście temat razi bardziej. A może bez stylistycznego sztafażu karty zostają odkryte? Może właśnie tu autor odsłania się do końca?
Podobno w literaturze chodzi o styl właśnie i każde słowo winno robić różnicę. Autor zaś istnieje w swoich dziełach, a w każdym inaczej – i żadne z nich nie mieści o nim całej prawdy. Rozumiem oczywiście, że skoro się takie wiersze znalazły, wypadało je wydać, choć chciałabym znaleźć dobry argument przeciwko tej filologicznej powinności. Nie tylko w przypadku Wojaczka takie wydawnictwa powinny nam jedynie przypominać, że nawet najzdolniejszy autor jest tylko człowiekiem i powinien próbować najróżniejszych rzeczy, świetne dzieło zawsze rodzi się wśród niewypałów, pomyłek i poślizgnięć, a na błędach przede wszystkim polega artystyczna praca.
Tymczasem fakt, że owe wiersze nie nadwerężają istniejącego obrazu dzieła Wojaczka, nie przeczą mu istotnie ani nie zrywają ciągłości rozwoju artystycznego poety, a są jedynie „za bardzo”, to znaczy: osuwają się w czystą przemoc, a więc – czysty kicz (zostały mi w pamięci przede wszystkim dwa wiersze o siostrze: w jednym poeta morduje ją, w drugim wraz z kolegą gwałci trupa kijem od szczotki, a gdy ten ożywa i uśmiecha się, poeta nazywa go dziwką) – fakt ten skłania mnie do zastanowienia się nad sensem całej twórczości poety. Wspominałam już kiedyś, że sama chowałam się na niej i gdzieś od nastoletniości wlecze się za mną jej cień. Jest piękna, mocna i intensywna. Ale przedstawiany przez Wojaczka świat wydaje mi się dziś nie do przyjęcia. Jest szkodliwy o tyle, o ile wierzy się głęboko w autentyczność i poetycki charyzmat autora (pisząc to, brzmię pewnie jak moralizująca ciotunia, trudno). Lecz że nie spieszy mi się, żeby go tak całkiem potępiać, bo jednak chodzi tu o wielki talent poetycki, część winy niech poniesie „duch czasu”.
Ducha czasu znajdujemy zaś od razu w pierwszym zdaniu książki: „Wyrok na mnie już zapadł” – pisze dziewiętnastoletni Wojaczek w wierszu, w którym Matka Boska, martwa jako istota sakralna, zdaje się nieść jeszcze obietnicę życia, gdy spojrzeć na nią jak na kobietę, a nawet istotę seksualną. Natomiast to inny wzorzec myślenia i odczuwania mnie gorszy, inny mit przynosi tej twórczości spustoszenie – jest to wiara w wyrok właśnie, a wraz z nią: utajone przeświadczenie o tym, że świat jest sam w sobie zły i człowiek tak samo grzeszny, odwiecznie winny, na zawsze godzien bólu i kary, ratunek zaś może się dlań zjawić jedynie w postaci zbawienia. A gdy trudno mówić o obecności Boga, przekonanie to zamienia się w obraz upadłego świata, z którego nie można się wydostać. Chyba że dzięki sztuce – w przypadku Wojaczka dzięki poezji, bo niczym romantyk wierzył on w mesjańskie posłannictwo języka poetyckiego.
Rafał Wojaczek,
„Nie te czasy. Utwory nieznane”.
Instytut Mikołowski,
224 strony, w księgarniach od stycznia 2017
Właśnie ze względu na takie romantyczne inspiracje w pełnej mocy objawiały się tu metafizyczne toposy i metafory poetyckie, podobnie jak klasyczne formy wiersza, z rymem, melodią. Już w „Innej bajce” Wojaczek zaczął stawać się coraz bardziej romantyczny, zarówno w poetyce, jak i w światopoglądzie. Dla mnie to „Sezon”, tom zadłużony w wierszu różewiczowskim (to jest wierszu wolnym, a jednak sensownym), wciąż pozostaje najmocniejszym dziełem poety; najmocniejszym także dlatego, że to złe, ostre i ironiczne dziecko celnie kieruje swój bunt w rodzinę i kraj. I nawet późniejszy romantyzm mógłby działać ostro – anachronizm bywa świeży w swoich czasach. W PRL-u Wojaczek był świeży, nie odmawiam mu tego. Zwyciężyły jednak metafizyczne mity, które drzemały w poecie bardzo głęboko, żywiąc jego perwersję, arogancję i poetycką siłę . To Cthulhu wyciągnęło jednak macki i domaga się zapłaty – bez niej wciągnie swój skarb pod wodę.
W czasach, w których tworzył Wojaczek, tę najmroczniejszą wizję życia intelektualnie wspierał egzystencjalizm, zwłaszcza czytany powierzchownie, choć przyznajmy od razu, że powierzchnia nigdy nie kłamie sednu, a bywa nawet, że najdotkliwiej je obnaża. Najogólniej zatem rzecz biorąc: trochę Kierkegaard, trochę Kafka, a trochę Beckett. To ciekawe, że właśnie drugie, a nie pierwsze pokolenie powojenne przyjęło wiarę w wyrok, karę i to, że życie prawdziwe winno być bolesne. Dla Miłosza czy Różewicza apokalipsa miała wymiar etyczny, historyczny i polityczny; zadanie polegało na tym, by świat odbudowywać, na pewno zaś nie zarażać innych śmiercią. Miłosz oskarżał egzystencjalistów o uniwersalizowanie cierpienia, czyli ukazywanie go jako ogólnoludzkiej kondycji, nieuchronnego, istotowego doświadczenia – losu, gnostyckiego przemytu. Zostaje ono wówczas wyzute z wszelkich historycznych, jednostkowych kontekstów; przestaje być sprawą konkretnego człowieka i sytuacji, w jakiej się znajduje; mami metafizycznym sensem – a nie ma realnych źródeł.
Widać to właśnie u Wojaczka. Choć ekspresja indywidualnego bólu, rozpaczy, gniewu czy obrzydzenia może być gestem buntowniczym, to jest on skuteczny wówczas, gdy wiemy, przeciw czemu jest skierowany. I gdy podąży za nim praca w jeszcze inny kierunku: ten, kto po prostu odrzuca, pozostaje zakładnikiem tego, przeciw czemu się buntuje – jak pies wściekły na swoją smycz. I dobrze, warto naszczekać na pana, potem jednak lepiej odgryźć uwięź i pobiec gdzie indziej. Epatowanie śmiercią i cierpieniem, które uprawiali wówczas także Czycz, Bursa czy Grochowiak, miało wymiar rebelii w tamtych – dusznych politycznie, obyczajowo konserwatywnych, oficjalnie optymistycznych, jak nazbyt dobrze wiadomo okropnych – czasach. Bursa był przy tym najbardziej zaczepiony w realiach, a ponadto niepozbawiony poczucia humoru, dzięki czemu pozostał najbardziej z tej gromadki świeży i sprawiedliwy wobec życia. Tymczasem to Poświatowska potrafiła wyłamać się z tego jarzma negacji, pewnie dlatego, że jako jedyna z tego towarzystwa była śmiertelnie chora i wiedziała, co to znaczy naprawdę bać się śmierci i pragnąć życia. W każdym razie uniwersalizując swój ból, wspomniani poeci stępiali buntownicze, emancypacyjne ostrze swojej poezji. Wojaczek poszedł w tym kierunku najdalej – przywrócił bowiem pisaniu metafizyczny wymiar, wywołał mesjańskiego, romantycznego ducha niemal na poważnie. Z pietyzmem odtworzył mit bólu i zbawienia.
I chodzi o mit właśnie. O to, że Wojaczkowy powrót do ciała jest pozorny, że doświadczeniem rządzi tu wyższy, poza tym dość tradycyjny, sens. Powrót do ciała to tyle, co powrót do najbardziej własnego odczuwania; to badanie, oczyszczanie i przekształcanie swoich zmysłów i emocji tak, by odsłonić nieznane, intrygujące oblicze rzeczywistości. Powrót do ciała to jeden z najistotniejszych gestów, jakie mógł, a może nawet musiał wykonać XX-wieczny artysta; miał przecież rozpocząć od nowa, gdy tyle dawnych światów upadło. Powrót do ciała to ponadto powrót do miejsca, w którym nigdy się jeszcze naprawdę nie było i nigdy raz na zawsze nie zostaje. Ciało, czyli najbardziej osobisty wymiar „ja”, istnieje w czasie i przestrzeni, w relacjach, wśród rzeczy, ludzi, przyrody, myśli i obrazów, i nigdy nie jest w stanie powiedzieć o sobie ostatniego zdania – prawdy absolutnej. Tymczasem Wojaczek zna tę prawdę, zanim jeszcze zbliży się do ciała.
W ciało Wojaczka mit wpisany jest z taką mocą, że poeta nie jest w stanie odnowić swojej percepcji; rozprzęga zmysły, lecz zgodnie z tym, co dlań przewidziała wizja poetyckiego przekleństwa, ekstazy śmierci i rozkoszy, momentami może nawet miłości. Przekleństwo to z kolei, będąc jedynie buntem wobec mieszczańskiego życia, sprawia, że przeklęty poeta pozostaje raczej zaklęty – uwięziony w tym, co akurat stanowi rewers powszechnej wizji pomyślności. Będzie więc cierpiał i nie będzie mógł z tego cierpienia wyjść, straciłby bowiem wówczas swój podest, swoją małą czarną świątynię. Co gorsza, okazałby się słaby. Zwłaszcza w oczach kolegów. Straciłby nimb, ten bowiem opiera się na charyzmie i skłonności do ryzykowania życiem.
Straciłby zatem sens życia – bo lęk ekscytuje, a ból daje bardzo mocne poczucie sensu. Samo poczucie tego, że się żyje. I że to życie ma jakąś wartość – musi mieć, skoro taką składamy dlań ofiarę: boli, ale pchamy ten kamień, bo ból to przecież prawda, więc także moralnie jesteśmy do przodu. Dużo ma zalet to poetyckie przekleństwo. U Wojaczka są to zalety nie tylko społeczne (punkty mocy w świecie literackim), ale i metafizyczne, by nie powiedzieć – religijne. Bunt potwierdza porządek i prawo, ale i rzeczywiście go przekracza. A przekroczenie pomaga, ale tylko raz, transgresja bowiem potrzebuje władzy, by sama mogła wystąpić jako władza, zachować siłę i czar sprzeciwu. Transgresja, subwersja czy profanacja nie są jednak bezużyteczne. Jako pierwszy krok pozwalają odstąpić od systemu, odłączyć się i zaproponować coś innego. W miejsce czegoś innego Wojaczek proponuje poezję: piękne, autonomiczne, może nawet zbawcze słowo. Osobność sztuki – to, że sięga ona ponad czy poza porządek zwykłego życia, najprostszych potrzeb; że stanowi ona przestrzeń, w której człowiek może zdobyć się na piękno, prawdę, jedność czy wolność – sprawia, że przynosi ona nadzieję, daje świadectwo wyłamania się z losu, konieczności i uwarunkowań, których doświadczamy na co dzień. U Wojaczka ów wyższy porządek nie jest jednak dziełem ludzkich rąk – mieści się pod niebem, gdzie sięga czasem obdarzony specjalną różdżką poeta.
Czy sztuka wciąż pomaga odzyskiwać nadzieję, jeśli dostęp do niej ma jedynie poeta, na dodatek przeklęty – i jeśli słowo poetyckie będzie istnieć tylko na mocy metafizyki, poetyckiego cudu, podczas gdy rzeczywistość zniknie między bólem ciała a brudem świata? Czy wciąż potrzebny nam ten ciemny mesjasz, który przeżyje za nas wszystko co najgorsze, by ofiarować nam najjaśniejszą poetycką gwiazdę? Czy mit odkupienia poprzez cierpienie, wzniosłej nagrody za upadek, przynosi prawdziwe rozpoznanie rzeczywistości? Odkrycie jej na nowo może odbyć się przez uwolnienie zmysłów i zobaczenie znów jasno – próba powrotu do własnego ciała, próba powrotu do świata to praca, w której podajemy w wątpliwość mity, przekonania, uprzedzenia i odruchy. Poprzez badanie, eksperyment wśród języków, obrazów, ludzi, materii; poprzez łamanie fantazmatów, choć nie ma co marzyć, że pozbędziemy się ich do końca, może nawet nie należy o tym marzyć. Kłopot z Wojaczkiem przedstawia się najkrócej właśnie tak: to, co jawi się jako niezwykle autentyczne, okazuje się fantazmatem.
Lecz jest w „Nieznanych” także moment wzruszający. W „Dzienniku do Teresy” Wojaczek jest tkliwy, liryczny. W notatkach znajdziemy zalążki najpiękniejszych wierszy miłosnych, które napisał. Kiedy więc tworzył, mając na uwadze rzeczywistą ukochaną, miłość istniejącą, a nie wyobrażoną – stawał się także utalentowanym poetą. To dzięki tej szczególnej relacji doświadczał pierwszych poetyckich wzlotów. Najwyraźniej jej ciało było na tej ziemi jedyną grudką życia, która zdołała wzbudzić w nim, choćby na chwilę, miłość.