Na początek przyznam się może, że nie lubię sztuki konceptualnej i literatury o tym, czym jest literatura; nudzi mnie taka czysto intelektualna twórczość, bo artyści i tak nie przechytrzą w tych kwestiach filozofów, a ja na dodatek wierzę w ów wysokomodernistyczny pogląd, zgodnie z którym co można opisać w artykule, w artykule należy opisać. Inaczej dzieło pozostaje jedynie zwykłym unaocznieniem idei, papierem na papierze. Takie są właśnie powieści Valerii Luiselli, głośnej już w Stanach Zjednoczonych meksykańskiej autorki, której debiutancka powieść „Nieważcy” ukazała się po polsku.
Książka to sympatyczna, wcale nie najgorsza; nie wiem tylko, po co i komu miałabym polecić jej czytanie. Traktuje ona o tym, że gdy czegoś nam w życiu brakuje, to wypełniamy tę lukę fantazją, poezją – obrazami, które zdradzają treść naszych pragnień, a także oddziałują na naszą percepcję przeszłości i teraźniejszości. Sprawiają, że literatura, wyobraźnia i zdarzenia nawzajem się przenikają, odkształcają, przeglądają w sobie nawzajem i tylko ruch między nimi pozwala nam siebie samych rozumieć. Na tym zresztą polega najprostsza wykładnia postmodernistycznej nauki o naturze tekstu i nieświadomości ludzkiej; nie wiem tylko, po co czynić z niej prawdę kolejnej powieści.
Wydaje się ponadto, że została ona napisana dla jurorów konkursów i akademickich filologów oraz kulturalnych snobów. Wspomniany temat Luiselli ujęła w perspektywie nośnych dziś haseł: modne od jakiegoś czasu duchy (tu: widma niegroźne i nienachalne, Derrida w wersji sentymentalnej), do tego zaś jest poezja i Nowy Jork, ale żeby było bardziej międzykulturowo, poezja jest iberoamerykańska, a w Nowym Jorku młoda pisarka, mężatka i matka pisze o tym, że woli wspominać hipsterską młodość niż spędzać czas z rodziną, zwłaszcza po to, by palić papierosy i pić podczas pisania, gdy dzieci już śpią – ten ostatni wątek akurat mnie ujął.
Bohaterka jest bowiem pisarką, która pisze powieść, którą czytamy; powieść ta jednak pokazuje, jak życie wewnętrzne ucieka od teraźniejszości, nie potrafi się z nią zmierzyć; albo może się z nią zmierzyć jedynie poprzez ruch świadomości, skojarzenia i fantazje, wspomnienia, tworzenie wersji zdarzeń i klejenie obrazów na nowo, wreszcie spraszanie duchów, które nie tyle nawiedzają bohaterkę, ile pomagają jej przetrwać samotność. Świadomość pisarki to wszystkie te czasy i przestrzenie, każda z nich po trochu, żadna całość, a jeśli już, to całość popękana, różnorodna, z tymczasową granicą w postaci początku, końca i tytułu książki.
Wiadomo, że poleciałabym na duchologiczną opowieść o dawnych poetach w Nowym Jorku, ale tej akurat brakuje ikry, ducha. Przelatuje i przelatuje, i o nic się nie zaczepia. Może to z rozmysłem, skoro dzieło ma mówić o nieważkości (choć nie ma jej w tytule angielskim, który brzmi banalniej i może bardziej właściwie: „Faces in the Crowd”. Nie kojarzy się za to z Kunderą, na którym to skojarzeniu pewnie się ta książka ma sprzedać).
Teraz powinnam z kolei wyznać, że sama w nieważkość nie wierzę. Uważam, że jest złudzeniem; zbyt powierzchownym dotknięciem problemu, nawet jeśli lekkość faktycznie może się komuś zdarzyć, bo jest na przykład zdrowy, bogaty i zakochany, ale niemądry, tchórzliwy lub egocentryczny na tyle, że nie wie, co zrobić ze swoim życiem. W każdym razie w powieści Luiselli z główną bohaterką (i jednocześnie narratorką) nie jest aż tak źle, nie jest rozczarowaną nihilistką czy znużoną estetką – jej nieważkość oznacza zawieszenie pomiędzy różnymi możliwościami życia, zwłaszcza między rodziną a twórczością, Ameryką Południową a Nowym Jorkiem. Żadna z tych możliwości nie wydaje się jej dostatecznie realna – tak jakby którakolwiek ze sfer naszego życia musiała być tą ostateczną i absolutną, jedynie prawdziwą. Nie musi, choć przecież kierowani wysokomodernistycznymi ideałami niesiemy jeszcze za sobą cień uczucia podpowiadającego, że to, co realne, jest czymś ze sobą tożsamym, co domaga się ofiary, poświęcenia, gotowości na ból i ekstazę, i samotność. Bohaterka nie dramatyzuje swojego położenia, nieustannego zawieszenia „pomiędzy”, przebywania to tu, to tam; jednak to uczucie, że owo zawieszenie rozgrywa się gdzieś ponad realnym, że czegoś się tu nie dotyka, świadczy właśnie najwyraźniej, że ciągnie się za nią ów ideał. Jak ma się zresztą nie ciągnąć, skoro w Nowym Jorku co chwila przypominają jej się Ezra Pound i Federico García Lorca?Valeria Luiselli, „Nieważcy”. Przeł. Katarzyna Okrasko, W.A.B., 256 stron, w księgarniach od września 2016
I choć Luiselli chce pokazać, że życie pisarza to rozmowa z duchami, nie prowadzi tej rozmowy w przesadnie głęboki sposób, nie zadaje im kłopotliwych pytań, raczej przywołuje je, by ukazać zamęty percepcji i pragnienia młodej pisarki. Koncentruje się przede wszystkim na postaci Gilberto Owena, którego, jako lektorka literatury hiszpańskojęzycznej w wydawnictwie, usiłuje przywrócić życiu literackiemu. Apokryficzna opowieść o jego życiu staje się jednym z ważniejszych wątków, w których przegląda się bohaterka. Wpisuje w nią nawet siebie, Owen bowiem mija ją jako młodą dziewczynę w czerwonym płaszczu (płaszczyku, Spielbergowskim). Ona sama zaś, już żona i matka z powrotem w Mexico City, traktuje te dialogi kompensacyjnie. Podobnie jak metapisarskie uwagi, które eksponuje, pisząc tę powieść: rozmowy z mężem o tym, jak przedstawia ich życie małżeńskie; powroty utraconych przyjaciół bohemiarskiej, nowojorskiej młodości; zapiski poetyckich uwag własnych dzieci. Bohaterka ma przy tym poczucie, że jej samej nie ma do końca w żadnej z tych sfer – sama jest duchem, i pewnie dlatego właśnie najlepiej czuje się w towarzystwie zmarłych poetów, których pojawianie się i znikanie jest teraz w jej rękach. Przeważa jednak tęsknota za dramatem niż sam dramat, i ostatecznie to rozmycie bólu w literaturze sprawia, że zostajemy z dziełem ładnie skrojonym – z dziełem z obciętym pazurem, gładkim jak balonik. Z dziełem napisanym jednak na tyle umiejętnie, że budzi nadzieje na przyszłość.
Także druga powieść Luiselli, „The Story of My Teeth”, wydana trzy lata po „Nieważkich”, zebrała dobre recenzje i nominacje, ale pozwolę sobie jeszcze ponarzekać, choć tym razem przyznaję od razu, że druga książka jest znacznie lepsza, nie pozostawia wątpliwości, że mamy do czynienia z autorką utalentowaną, a na pewno niezwykle inteligentną. Mamy tu przede wszystkim jakiś nerw i dowcip, a surrealizujące historyjki, które autorka przedstawia z godną literatury łotrzykowskiej werwą, sprawiają, że chce się je czytać, mimo ontologiczno-retorycznego stelażu, na którym zostały rozpięte.
Protagonistą tej opowieści – albo tych opowieści, bo chodzi oczywiście o pokazanie, jak zmieniając formę reprezentacji czy też narracji, zmieniamy obraz rzeczy (patrz: Baudrillard, Foucault, pewnie i Borges) – jest Gustavo Sánchez Sánchez, którego zawrotna kariera ludowego bohatera od stróża do aukcjonera stanowi pretekst do opowieści o tym, jak różne modalności przedstawiania zmieniają osobę, temat itd. Mamy na przykład tryb hiperboliczny, alegoryczny, itp. – jednym słowem filozofia i retoryka. Na szczęście pikarejska energia anegdot nadrabia tę intelektualną rafinadę. Najlepiej wypadło tu porównanie literatury do handlu zębami, Gustavo bowiem sprzedaje na swoich aukcjach zęby znanych osób, wszelkich gwiazd i idolów, a ściema ta udaje mu się dzięki temu, że o każdym zębie opowiada jakąś sensacyjną historię: przedstawia życia Platona, Augustyna, Woolf czy Rousseau w poetyce zagadkowo-bulwarowej, pokazując, jaka rola przypada dziś wielkim autorom i jak działa dyskurs nasz powszedni, medialny, wysokonakładowy.
W tym jednym rozdziale zabawy Luiselii znajdują szersze uzasadnienie, mają jakiś potencjał krytyczny. Ale jeśli chodzi o kontekst społeczny, w jakim powstała ta powieść, nie opuszczają mnie wątpliwości. Otóż tekst ten napisany został na zamówienie kuratorów z galerii sztuki nowoczesnej korporacji Jumex, wielkiego wytwórcy soków w Ameryce Łacińskiej. Fabryka Jumex pojawia się oczywiście w powieści. Luiselli ponadto w ramach gestów prospołecznych postanowiła udostępniać odcinki powieści robotnikom z fabryki. Niektórzy zechcieli brać udział w kółkach dyskusyjnych o tej książce, a autorka odsłuchiwała nagrane debaty i brała podobno pod uwagę opinie pracowników. No, jeśli ich wpływ to właśnie żywioł anegdoty, jak twierdzi autorka, trzeba przyznać, że dali jej to, co najlepsze.
Ale do rzeczy: nie wiem tak naprawdę, co to za gest. Książka jest naszpikowana nazwiskami autorów i cytatami z filozofów języka, a tekst wymagający przygotowania teoretycznoliterackiego nie nadaje się na powieść, którą można zaproponować nieprzygotowanym czytelnikom i twierdzić, że uczestniczą w jej kształtowaniu na równych prawach. Być może autorkę gryzło sumienie, że bierze pieniądze od Jumeksu, choć na wszelki wypadek bohaterowie piją też kawę z konkurencyjnego koncernu.
Może Luiselli tego nie przemyślała, może miała ochotę na eksperyment, może ja tu czegoś nie rozumiem – a przede wszystkim tej zabawnej i wyśrubowanej powieści. Nie jestem przeciwko zaawansowanym formom literackim. Nie chcę, żeby robotnicy do końca życia czytali harlekiny. Nie lubię po prostu formalnych popisów, z których wynika wiedza deczko już zwietrzała, i tylko część o sprzedawaniu zębów dzięki retoryce, i pytanie o pragnienie, reklamę i literaturę wydało mi się naprawdę świetnie ujęte w tej książce. Ale może Luiselli cały postmodernizm przekracza, a ja byłam zbyt leniwa i głupia, by tę zagadkę rozwiązać, czemu nie?