Pound's not dead
fot. Kuba Dąbrowski / kubadabrowski.com, dzięki uprzejmości autora

Pound's not dead

Aldona Kopkiewicz

Andrzej Sosnowski gra z nami w „Sylwetkach i cieniach” w martwe pismo, niezbyt radosny śmiech nad hieroglifem

Jeszcze 2 minuty czytania

 Na to wróbel zaterlikał:
„Cóż to znowu za muzyka?
Muszę zajrzeć do słownika,
By zrozumieć śpiew słowika”.
Julian Tuwim „Ptasie radio”

Eyjafjallajoekull to mój jutrzejszy refren. / A czy punk’s not dead? Tego nie wiem”. Chyba Pound’s not dead? Wiadomo, że dead; Andrzej Sosnowski wie o tym najlepiej, ale przecież to tom o widmach (bardzo na czasie), pisany w trakcie końca albo i po końcu; nurt poundead czy też postpound, który w melancholijnej wersji gdzieś się przez twórczość Sosnowskiego przewijał od początku, ale w „Sylwetkach i cieniach” znalazł najmocniejszy wyraz (cytaty, ideogramy vs. kamyki – wrócę do tego). Jest tu jeszcze wiele innych widm, cieni i upiorów. Nawiedzony głos Sosnowskiego stał się inscenizacją ze spalonego teatru, domem strachów w nieczynnym wesołym miasteczku; krótko mówiąc: bardzo piękna apokalipsa, esej o czarnych chmurach, łabędzi szept i fajerwerki w tle.  

Mogłoby jeszcze chodzić o hasło „No future”, gdyby, jak to u Sosnowskiego, opowieść o końcu nie była tak wymuskana; to głos z prochu i brokatu: pisany w pięknych obcych słowach, cytatach, nawoływaniach towarzyszek po imieniu, homonimiach, echolaliach i poetyckich grach, które nie chcą nic odkrywać; roznoszący się (sennie) w kosmosach, gwiazdach, morzach, mgłach, półcieniach i poświatach; to jest klasyczny zmierzch dandysa, żaden punk rock. Trochę kpię, bo trudno mi się wczuć w te, zbyt metaforyczne i rozpoznawalne już, wizje; a trochę mi żal, bo rzeczywiście, żadna książka Sosnowskiego nie była jeszcze tak ostateczna i gorzka, nawet jeśli poeta brzmi raczej drapieżnie i szuka momentów ekstazy, nie zastyga tak po prostu wzdychający i obolały. Mimo wszystko, z wierszy apokaliptycznych jednak wolę, cioranowską z ducha, „Piosenkę o końcu świata”; nie chcę zrobić jakiegoś coming outu, że oto lubię poezję Miłosza, bo to jeden z niewielu jego wierszy, które naprawdę lubię; zwyczajnie – trafił tu w samo sedno katastrofy.

Andrzej Sosnowski, „Sylwetki i cienie”. Biuro Literackie,
Wrocław, 86 stron, w księgarniach od grudnia 2012
Już w pierwszym wierszu (bo są też prozy, a ponadto wszystkiego razem jest dość mało) „Dominoes (Domino)” poeta pisze intymnie i cierpko: „A jestem jak wyraz, który wychodzi z użycia. / A ten wychodzi z życia pięćdziesiąt trzy lata / i jeszcze nie wyszedł? To jest takie smutne. / Mam stos numinotyków, żeby wejść do nieba. / Coś weźmie przed snem, najlepiej w kąpieli / złoty psalm albo złoty strzał i na skrzydełko / obwoluty lub okładki. One-size-fits-all, tyle / mieliśmy przejść i tyle przeżyć. I róż nic a / nic? Kamienie domina i ciepłe kamienie. / Widma jako sylwetki. Sylwetki i cienie”.

Gra w domino toczy się przez większą część książki, zwłaszcza w poemacie „Seans po historiach”, który został rozbity na drobne urywki, przypominające klocki, i umieszczony w towarzystwie prostokątnych fragmentów Kodeksu drezdeńskiego, słynnego kalendarza Majów, a właściwie słynnej kopii zaginionego oryginału kalendarza Majów, kończącego się 21 grudnia 2012. Niestety wydawca przeoczył jedyny odpowiedni dzień na premierę książki, mijając się z datą spodziewanej apokalipsy parę dni.

Mamy tu zatem fragmenty apokaliptycznego kodeksu, przypominające domino, domino zaś zamienia się w kamienie z obrazkowym pismem, martwe ideogramy, które miały umożliwiać grę, lecz niosą w sobie zapowiedź końca świata. Jeszcze „ciepłe” – to kamienie, które zagrzały się w czyjejś dłoni. Według anglojęzycznej Wikipedii etymologia domina wywodzi się z karnawałowej maski weneckiej, czarnej na zewnątrz, białej od wewnątrz. Przypominała, nazywane tak wcześniej i wywodzące się od łacińskiego „pana”, kaptury francuskich księży. Potem nazywano tak maski noszone przez kobiety w żałobie, o czym też zdaje się pamiętać Sosnowski; zasłony cierpienia stały się jednak maskami karnawałowymi, najpierw dla kobiet, potem też dla mężczyzn, a w popkulturze przede wszystkim dla superbohaterów.

Nie da się ukryć, że to niewielka maska, odsłaniająca usta; właściwie to odsłania ona więcej, niż zasłania. Wyzwala wokół twarzy aurę tajemnicy, a więc chroni, choć trudno uwierzyć, by naprawdę mogła przesłonić czyjąś tożsamość. Pusty znak, podobnie jak gra w domino w tomiku. Piękne, obce słowa stanowią kolejne zasłony żałoby, wskazują egzotyczne miejsca, w które podmiot chciałby uciec, miejsca w dźwięku, bo pociągająca jest tu raczej osobliwa wymowa; nazwa islandzkiego wulkanu, której nie można poprawnie wymówić czy powtórzyć, najlepiej pokazuje, jak niemożliwe jest dotarcie do tego, do czego miałyby odnosić te, pobudzające wyobraźnię, stanowiące nieokreśloną najwyższą obietnicę, ekstatycznie poetyckie nazwy. Zarazem kamyki domina-kodeksu, przedstawiające pismo obrazkowe, przypominają dawny, utracony świat Majów, który na chwilę wkracza w naszą współczesność w formie na poły ironicznego, masowego horroru, przyćmiewającego w internecie nawet koty.

Tęskniąc do tego, co zapowiadają muzyczne słowa, Sosnowski musi grać z nami w martwe pismo, niezbyt radosny śmiech nad hieroglifem;  jak zawsze, przy czym kamyki gry-pisma stanowią pozór rygoru, rozrzucone zostały chyba dość przypadkowo. Ale na tym polega też domino: mało zależy od reguł, dużo od losu, a w podstawowej wersji wystarczy dopasować oczko do oczka, znak do znaku, i gra toczy się dalej. Wystarczy, by kolejne słowa odpowiadały sobie – można  tak ciągnąć całe zdania, kamyk po kamyku. Kolejna wariacja na temat wiersza i rzutu kostką. Takie ramy tekstowe wydają się jednak tylko dodatkową metaforą, wyrażającą autorską wizję formy tekstu, a nie rzeczywiście oddziałującym projektem. I po krótkim googlowaniu słowa domino, pamiętając o jego rewersie w postaci apokaliptycznego kodeksu, chciałoby się zakończyć, bo „domino” mówi nam wszystko, ale najmniej o tym, co dzieje się w samym wierszu.

Zarówno Sosnowski, jak i Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki, w swoich ostatnich tomach intensywnie zgłębiają relacje między imieniem własnym, śmiercią i widmem (pogłębiająca się melancholia Marcina Sendeckiego to trochę inna, niemniej ciekawa, bajka). Wśród poetów starszego pokolenia od dawna błądzi w tych rejonach Tadeusz Różewicz. Przywołują imiona i krążą wśród cieni – i w tych gestach różnice między nimi stają się jeszcze bardziej wymowne. Ale każdy z nich na swój sposób pisze spomiędzy cieni, które nawiedzają wiersz już u progu samej możliwości wydobycia głosu. W wierszu „Suma po seansach” Sosnowski pisze: „Bo ciemne okna na świat, imiona, / piękne imiona czyjeś i niczyje, da / po omacku się otworzyć. (…) Blask ich i ton, bo nie mają duszy. / Sylwetki i widma, ginące poświaty, / nikłe pogłoski niemych znikliwości. / Widma i sylwetki, sylwetki i cienie. / Kamyki domina, polarne kamienie”.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.