Mamusia i chłopcy
fot. Marcin Oliva Soto

Mamusia i chłopcy

Aldona Kopkiewicz

„Piotruś Pan” Łukasza Kosa jest fantastyczny, nawet jeśli koncepcyjnie okazał się dość tradycyjny, nawet konserwatywny. Przedstawianie dziś „Piotrusia Pana” aż prosi się o przewartościowania

Jeszcze 2 minuty czytania

Pomiędzy dziećmi i rodzicami trwa cicha wojna. Na jaw wychodzi właśnie wtedy, kiedy trzeba iść spać. Matka ciągnie do łóżka, chce zaśpiewać kołysankę, zaraz w domu nastanie spokój. Tymczasem dziecko nie chce spać: pogrążony w mroku pokój pobudza do fantazjowania o niebezpiecznych przygodach, groźnych duchach, rozkoszach i potworach. Dojrzewająca Wendy rozumie te pragnienia, więc opowiada swoim braciom (i dziecięcej publiczności) bajkę o Piotrusiu Panie. I choć wyruszy na przygodę z chłopakami, do końca będzie trzymać stronę rozsądnych dorosłych.

Spektakl jest bajeczny, wartki i pomysłowy, a do tego zniewalający wizualnie (świetna scenografia autorstwa Olgi Mokrzyckiej-Grospierre i Mikołaja Grospierre'a oraz wspaniałe efekty wizualne Aleksandra Janasa). Cudowny dla dzieci, miły dorosłym. Taki lepszy Disney (Disney to w moim słowniku zazwyczaj komplement). Ale nie unika się tu pokazywania urazy do matki czy tęsknoty za matką – wszystkich uczuć porzuconego, lecz także wolnego dziecka. Nie brak momentów grozy, obracającej się zaraz w dowcip. Już w pierwszej scenie pojawia się opowieść o Piotrusiu: bożku, niemowlęciu, które wypadło przez okno – martwym niemowlęciu, albo i nie martwym, bo przecież nie spadł, uleciał na skrzydłach własnej miłości i wiary w siebie. Piotruś kradnie dzieci na złość matkom i pewnej nocy pojawia się w domu państwa Darling. Tu zaczyna się opowieść Wendy (Joanna Niemirska/Magdalena Popławska), której historia okazuje się rzeczywistością, a ona wraz z braćmi wyrusza za Piotrusiem Panem (Piotr Polak i Michał Bieliński, Piotr Trojan, Radomir Rospondek).

Piotruś Pan, reż. Łukasz Kos. Nowy Teatr, premiera 1 czerwca 2016„Piotruś Pan”, reż. Łukasz Kos. Nowy Teatr, premiera 1 czerwca 2016Lecą przez niebo i podróżują przez dziecięcy umysł, gdzie dołącza do nich reżyser Łukasz Kos jako kapitan Hak, aż w końcu lądują w Nigdylandii. Zabawa trwa tam w najlepsze, choć w znacznej mierze według scenariusza znanej disneyowskiej animacji. Tylko że jest bardziej dziko, energicznie i fantastycznie: rodzeństwo zamienia się w piratów, potem w dzikusów, potem znów w siebie i odgrywa wszystkie możliwe przygody. Kos skomponował spektakl niezwykle dynamicznie, akcja idzie jak w zegarku po to, by pokazać zmienność granic między wyobraźnią, fikcją i teatrem. Dzieciaki na widowni nadążały za tym wszystkim i siedziały całkiem urzeczone. Trzeba przyznać, że w końcu pojęły, że teatr nie dzieje się naprawdę, bo gdy ukochana przez nie Nana powracała w masce tygrysa czy krokodyla, wiedziały, że to nie tygrys czy krokodyl, ale Nana, którą należy pogłaskać. Chętnie też wierzyły, że grany przez czerwony dronik Blaszany Dzwoneczek to prawdziwa wróżka, choć myślę, że tylko udawały, by nie robić przykrości aktorom i swoim rodzicom.

Tymczasem po przygodzie w lagunie Wendy zaczyna się bawić w dom. Udaje, że wychowuje i piastuje swoich młodszych braci. Na kolację wraca też ojciec rodziny, Piotruś Pan. Wendy jest bliska spełnienia. Ale wtedy Piotruś wychodzi, nie jest pewny, czy ona naprawdę wie, że to na niby. Rozczarowana Wendy przekonuje swoich braci, że muszą wracać do domu, bo matka tęskni, czeka nocami – kocha, gdy oni bawią się w najlepsze. Postanawiają wrócić. Obrażony Piotruś ukrywa złość i rzuca tylko, że matki nigdy nie czekają. Ale gdy całą czwórkę porywają piraci, zaraz wyrusza na ratunek.

Osobiście nie jestem przekonana, czy to rozsądny argument za powrotem do codzienności, ta czekająca miłość matki, czy jednak szantaż emocjonalny. Wiem, że relacje rodzinne to nie sielanka, ale może warto byłoby przeformułować niektóre treści oryginału. Już nawet pal licho tę miłość matki, niech będzie, że pogodzenie się z nią musi tak wyglądać, bo świat taki jest: szantażujemy się trochę nawzajem miłością i zwłaszcza w rodzinie sprawy polegają na długach, spekulacjach i bezwarunkowych potrzebach. Ale gdy kolejny pomysłowy zwrot akcji doprowadza do momentu, w którym skazani przez Haka na śmierć bracia mogą wykupić się od kary, przechodząc na stronę piratów – naprawdę zwątpiłam. Bracia pytają, co musieliby zrobić, żeby zostać piratami, a Hak odpowiada, że musieliby napluć na flagę narodową. Oni, że nigdy, i śpiewają hymn narodowy, polski! Do tego wychodzi Wendy i mówi im – jako matka! – że jest dumna, że są gotowi na śmierć, jak na patriotów przystało. Nie wyglądało to na dowcip, a na pewno dzieci nie wzięły tego za żarty z młodzieńców w nietanich bluzach sportowych, maszerujących dziarsko w coraz większych grupach po Polsce i opowiadających o Honorze, Powstaniu i Śmierci Wrogom Ojczyzny. Dzieci, gdyby już chodziły do szkoły, wzięłyby to za kolejne potwierdzenie tego, co w szkołach uczą o ojczyźnie i wspaniałości umierania za nią.

fot. Marcin Oliva Soto

Na szczęście na scenie nikt nie umarł, bo Piotruś Pan wszedł do akcji, a Haka zjadła Nana-krokodyl. Z dziecięcego świata przygód i wyobraźni zostaje pobojowisko, a za sceną odsłania się jeszcze jeden pokój. To sypialnia dorosłej już Wendy, która opowiada córeczce, jak spotkała Piotrusia Pana. I tak kobiety opowiadają sobie o przygodach dzikiego chłopca, przygrywając na dziecięcych cymbałkach „Bo fantazja, fantazja jest od tego...”, a chłopcy wybijają rockowy rytm na pobojowisku tejże fantazji, jakby zaraz cała zabawa miała zacząć się na nowo. Także Wendy przygrywa, ale pozostaje w swojej sypialni. Stereotypowy obraz dojrzewającej dziewczynki, która uczestniczy w zabawach tylko po to, by nad chłopcami czuwać i pogodzić ich z domem, a potem założyć własny, nie zostaje w spektaklu zakwestionowany. Wendy natomiast, nawet jeśli grająca ją aktorka zamienia się w pirata albo Indiankę, pozostaje grzeczną dziewczyną i przyszłą mamusią. Czy dziewczyny i matki wciąż takie są? Nie oczekuję, by zaraz robić z niej Pippi, ale przedstawianie dziś „Piotrusia Pana” aż prosi się o jakieś przewartościowanie, niespodziewany zwrot treści czy chociażby dystans wobec pragnień bohaterki.

Spektakl Kosa jest jednak fantastyczny, nawet jeśli koncepcyjnie okazał się dość tradycyjny, by nie powiedzieć konserwatywny. Wizualnie i warsztatowo zachwyca, aktorzy wciągają publiczność w zawrotne tempo akcji, grając z prawdziwą werwą. Warto jednak po nim porozmawiać z dziećmi o hymnie, śmierci, dziewczynkach i chłopcach.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.