ZWROTY: AAAaktor do wzięcia
Festiwal Szkół Teatralnych

16 minut czytania

/ Teatr

ZWROTY: AAAaktor do wzięcia

Witold Mrozek

Festiwal Szkół Teatralnych w Łodzi. Spóźnieni profesorowie niespiesznie i bez szczególnego obciachu przechodzą przed rozpoczynającymi już przedstawienie studentami. Siedząca w drugim rzędzie weteranka reżyserii castingu w połowie przedstawienia obraca się i głośno coś komentuje

Jeszcze 4 minuty czytania

– Targ niewolników, których nie bardzo chce ktoś kupić – rzuca złośliwie pod nosem ktoś obok. Jesteśmy na Festiwalu Szkół Teatralnych w Łodzi. Studenci kończący wydziały aktorskie tłumnie wypełniają knajpę nieopodal Piotrkowskiej. Przed chwilą grali swoje spektakle, z nadzieją, by się przebić. Za chwilę znajdą się na rynku pracy artystycznej – między prekariatem a glamourem, między zupą Vifon a Louis Vuitton. Zresztą, większość z nich jakoś już w tym rynku uczestniczy.

W Łodzi rywalizuje się o nagrody zespołowe i indywidualne, prezentując przedstawienia dyplomowe. To spektakle realizowane przez reżyserów z zewnątrz, spoza szkoły. Nieraz mają specyficzną formę. Mówi o tym Paweł Łysak, reżyser i dyrektor Teatru Powszechnego w Warszawie, dwukrotny juror festiwalu w Łodzi: – To bardzo trudne. Trzeba wszystkich pokazać, a jednocześnie spektakl to nie może być po prostu przegląd etiud.

Weronika Szczawińska reżyserowała w tym roku dyplom we Wrocławiu: – Są różne strategie: albo próbuje się pokazać każdego mniej więcej po równo, albo jest tak, że ktoś ciągnie przez dwie godziny główną rolę, a inni mają tylko po jednej scenie. W moim „Orlando” wszyscy grają jedną, główną rolę. Druga sprawa to równowaga między wyeksponowaniem zespołu teatralnego jako grupy a sytuacją, w której poszczególni studenci między sobą współzawodniczą.

Sześć tysięcy bezrobotnych

Współzawodnictwo, jak to współzawodnictwo, budzi emocje. Także między uczelniami. W tym roku bez laurów wyjechali studenci warszawskiej Akademii Teatralnej. „Jury ubolewa, że dyplomy AT w Warszawie nie dały możliwości docenienia umiejętności i zdolności studentów oraz pragnie podziękować studentom Akademii Teatralnej za wiarę i wysiłek, jaki włożyli w pracę nad tymi dyplomami” – to jedno zdanie w werdykcie wystarczyło, by rozpętała się kolejna środowiskowa burza. Listem otwartym do jury zareagował oburzony pedagog i, jak to zwykle w teatralnych wojenkach, natychmiast posypały się kontrlisty, jak najbardziej otwarte. Do tej pory nieraz zdarzyło się, że któraś ze szkół – z warszawską włącznie – wyjeżdżała bez nagród. O co tu chodzi?

Być może oburzenie przykrywa inny problem, rzadko nazywany poza knajpianymi stolikami. Chodzi o trwający od lat kryzys Akademii Teatralnej w Warszawie. Być może nadmiarową, emocjonalną reakcję wywołuje jakakolwiek próba choćby subtelnego nazwania jej sytuacji. Jak to mówią, w domu powieszonego nie rozmawia się o sznurku. Ale o statuetkach – czemu nie?

Inną hipotezę przedstawia Maciej Nowak, dyrektor Teatru Polskiego w Poznaniu, wcześniej szef Instytutu Teatralnego: – Nieustanne kontrowersje wokół Festiwalu Szkół Teatralnych w Łodzi to wynik zaburzenia relacji między skalą kształcenia młodych kadr aktorskich a potrzebami zawodowych teatrów. Mamy nadprodukcję aktorów, w samej Warszawie jest ponad sześć tysięcy bezrobotnych artystów sceny i w zasadzie nie ma szans, by nawet ułamek z nich znalazł stałą robotę. Każdego dnia otrzymuję przynajmniej kilka CV absolwentów czterech teatralnych szkół państwowych i niezliczonej ilości studiów aktorskich przy teatrach, prywatnych uczelniach wyższych itp. Zawód aktora to marzenie ogromnej liczby młodych ludzi, korzysta z tego rozbudowany sektor kształcenia, natomiast poza życiową frustracją i brakiem spełnienia nie jest w stanie niczego zaoferować swoim absolwentom.

Policzmy. Co roku na rynek wejść próbują absolwenci czterech wydziałów aktorstwa dramatycznego, trzech (od niedawna) wydziałów wokalno-aktorskich, jednego Wydziału Teatru Tańca, nie mówiąc już o studium aktorskim w Olsztynie (niebawem przekształcić się ma w zamiejscowy wydział warszawskiej AT) czy o prywatnej szkole Machulskich w Warszawie, również przyznającej tytuł magistra sztuki aktorskiej. Liczbę ich absolwentów można oszacować na między sto a dwieście osób rocznie. Powiecie, że nadprodukcja absolwentów jest wszędzie. Ale aktorstwo to specyficzne studia. W polskich warunkach niespecjalnie przygotowują do czegokolwiek poza aktorstwem, niespecjalnie pozostawiają też czas na rozwój w innych kierunkach.

Tymczasem w komentarzach do werdyktu na branżowym wortalu e-teatr roi się od zapewnień troski o dobro dyplomantów, których już za chwilę czeka rozsyłanie setek CV w próżnię, wystawanie w wielokilometrowych kolejkach w kompleksie wytwórni na Chełmskiej, miliony telefonów do niekoniecznie odbierających je dyrektorów. Ktoś może zostanie twarzą ketchupu na Ukrainie, dzięki czemu zarobi na dalsze czekanie na swoją szansę, a koledzy raczej nie zobaczą go w pomidorach (wakacje na Krymie stały się ostatnio jakby mniej popularne). Surowość polskiego kapitalizmu teatralnego czyni troskliwość miłych wujków i cioć z uczelni raczej groteskową.

Elektryzujące wybory

Na ile festiwalowe nagrody pomagają w dalszej karierze? Tegoroczne Grand Prix zdobyła Maria Dębska z łódzkiej filmówki. Jest znana z ekranu: grała w „Demonie” Marcina Wrony i w przeboju inteligentnego kina familijnego: „Moich córkach krowach” Kingi Dębskiej. Jedna z jej nagrodzonych w Łodzi ról to tytułowa bohaterka „Marii Stuart” w reż. Grzegorza Wiśniewskiego, który to dyplom Teatr Studyjny w Łodzi zagrał już ponad 50 razy i o którym – w odróżnieniu od większości dyplomów – się pisało. Skądinąd repertuarowe granie przedstawień dyplomowych to wysoce wydajny koncept z pola kulturalnego managementu. Polski teatr publiczny, ze swoją misją i kultem zespołu aktorskiego, wynalazł też swój własny odpowiednik bezpłatnych staży.

Dębska – choć z pewnością jest utalentowana i wykonała w spektaklu Wiśniewskiego dobrą pracę – bez nagrody pewnie też by sobie poradziła. Przeglądam listę wcześniejszych laureatek i laureatów. Większość znalazła pracę w zawodzie. Część jest w centrum teatralnego życia, część – zdecydowanie na uboczu. Co będzie z innymi uczestnikami festiwalu?

Scena Teatru Nowego. Zaczyna się kolejne przedstawienie konkursowe. Tłum młodzieży teatralnej, niektórzy odziani bardziej hipstersko, niektórzy w klasycznej stylizacji na Piwnicę pod Baranami. Studenci-konferansjerzy wymieniają z kartki bądź z głowy nazwiska biorących udział w kolejnych dyplomach kolegów i z emfazą zachęcają widzów do głosowania w Plebiscycie na Najbardziej Elektryzującego Aktora i Najbardziej Elektryzującą Aktorkę.

Nie wiem do końca, jak ten system działa, jak dopasowuje się twarze do nazwisk – może to Facebook, może Google, a może po prostu wszyscy się tu znają – ale można zaryzykować tezę, że w minionych latach teatralny vox populi sprawdzał się w Łodzi nieraz lepiej niż zatrudniane przez festiwal składy jurorskie.

Nagrody publiczności dostali m.in. Agnieszka Żulewska (dziś w TR Warszawa, wcześniej m.in. w projektach Garbaczewskiego), Andrzej Kłak (dziś Teatr Polski we Wrocławiu, wcześniej Wałbrzych – dobre role u Strzępki i Rychcika). Widzowie nagradzali Dobromira Dymeckiego czy nominowaną w zeszłym roku do „Paszportu Polityki” Justynę Wasilewską, docenianą kolejno w Jaraczu, krakowskim Starym i TR Warszawa. Za „elektryzujących” uznano m.in. znaną z ról u Mai Kleczewskiej czy Starego Teatru Martę Nieradkiewicz (jurorka ostatniej edycji festiwalu) czy lubianego przez poznańską publiczność Łukasza Chrzuszcza. Jak widać, w plebiscycie przebijały się wyraziste osobowości.

Ja etatów nie mam

Spóźnieni profesorowie niespiesznie i bez szczególnego obciachu przechodzą przed rozpoczynającymi już przedstawienie studentami. Siedząca w drugim rzędzie weteranka reżyserii castingu w połowie przedstawienia obraca się i głośno coś komentuje.

Czy dyrektorzy teatrów szukają w Łodzi świeżych „zasobów ludzkich”? I czy nagrody otwierają drogę do kariery? Agnieszka Glińska, była dyrektor artystyczna Teatru Studio w Warszawie i reżyserka nagradzanych dyplomów, festiwal docenia, ale sama radziła sobie też bez niego: – Ci, którzy mają wolne etaty i szukają młodych aktorów, na pewno jeżdżą do Łodzi. Wiem, że jeżdżą też reżyserzy castingów. Jestem w tej szczególnej sytuacji, że od lat uczę na wydziale aktorskim (kiedyś w Warszawie, teraz w Krakowie), więc po prostu studentów znam. Gdy prezentowaliśmy w Studio dyplomy PWST z Krakowa, kilku warszawskich dyrektorów nie tylko przyszło je zobaczyć, ale i zaproponowali pracę studentom.

Paweł Łysak uważa, że festiwal odgrywa bardzo ważną rolę. Opowiada, że trzon swoich zespołów aktorskich, w Bydgoszczy i w Poznaniu, stworzył przede wszystkim w oparciu o nabytki z festiwalu. Ale dodaje: – Nagrody nie miały dla mnie większego znaczenia. Oglądałem przedstawienia festiwalowe.

Sebastian Majewski z łódzkiego Jaracza zastrzega przytomnie: – Nie mam dużych możliwości przyjęcia młodych aktorów na etat. Po czym przedstawia jednak całkiem sporą listę: – Do Wałbrzycha zatrudniłem absolwentów wrocławskiego Wydziału Aktorskiego: Małgorzatę Białek i Andrzeja Kłaka oraz kilka sezonów później Sarę Celler-Jezierską, Karolinę Krawiec, Piotra Mokrzyckiego i Czesława Skwarka. Przyjąłem także absolwentów Wydziału Lalkarskiego Angelikę Cegielską, Małgorzatę Łakomską i Joannę Łaganowską. Do Teatru Jaracza w Łodzi absolwentkę krakowskiej PWST Magdę Jaworską.

Tyle że Majewski większości z wymienianych przez siebie szczęśliwców nie spotkał na festiwalu. Przyznaje: – Tylko Magdzie zaproponowałem współpracę po obejrzeniu spektakli dyplomowych w Łodzi. Pozostałych absolwentów albo znałem z wcześniejszych prac w szkole, albo sam z nimi pracowałem.

Wydziały wyklęte

Do tej pory kontrowersje wokół Festiwalu Szkół Teatralnych dotyczyły przede wszystkim wykluczenia sporej części studentów aktorstwa. Na scenę festiwalu „aktorów dramatycznych” nie wpuszcza się dyplomantów wydziałów lalkarskich czy wokalno-aktorskich. Protestowali przeciwko temu zwłaszcza lalkarze uczący się we Wrocławiu i w Białymstoku. „Zdajemy sobie sprawę z tego, że Białystok jest oddalony od głównych ośrodków teatralnych na mapie Polski, dlatego uczestnictwo w Festiwalu Szkół Teatralnych jest dla nas jedyną szansą na zaprezentowanie swoich umiejętności przedstawicielom środowiska teatralnego. (…) Jesteśmy przygotowani na krytykę, ale boli nas bezpodstawna dyskryminacja” – pisali dwa lata temu w liście otwartym białostoccy studenci biorący udział w dyplomie „Pancerni” na podstawie „Niech żyje wojna!” Pawła Demirskiego, który jako jedyny szkolny spektakl znalazł się wówczas w finale ministerialnego Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej. Ich prośby nie wysłuchano.

„Kto jest za tym, że zagramy dyplom w Łodzi? Ale Łódź to my widzimy tylko przy powodzi. Po co nam tak szkodzić i nas za nos wodzić, przecież ten festiwal to początek drogi” – rapują w nagranym niedawno gniewno-rodzajowym kawałku o szkolnym życiu studenci Wydziału Teatru Tańca z Bytomia, który również nie bierze udziału w festiwalu. 

Choć akurat dla absolwentów pierwszego rocznika bytomskiego wydziału zrobiono raz wyjątek – w 2011 parę nagród zdobyli uczestnicy dyplomu „Czyż nie dobija się koni” w reż. Waldemara Raźniaka, chwilę później dziekana Wydziału Aktorskiego w Warszawie. Zasada pozostaje jednak w mocy. Nigdy w szranki z wychowankami wydziału aktorskiego AT nie stanął Marcin Pempuś – aktor Moniki Strzępki i Krystiana Lupy, po wydziale lalkarskim we Wrocławiu.

Tu wypadałoby wymienić analogiczną postać z Wydziału Teatru Tańca – ale czy ktoś zna absolwenta szkoły w Bytomiu, który zdążyłby już dostać etat w teatrze? Poza bytomskim Teatrem Tańca Rozbark grającym parę razy w roku? Najbardziej wytrwale przebijającą się postacią ze śląskiej szkoły jest urodzona w Erewaniu Helena Ganjalyan. Jest wszechstronna – gra w spektaklach Jacka Głomba czy Romeo Castellucciego, w głębokim teatralnym offie i własnych projektach tanecznych w Polsce i za granicą. Jest też Robert Wasiewicz, który obok udziału w tanecznych performansach grał w spektaklach Natalii Korczakowskiej czy Michała Borczucha. Studenci z Bytomia od samego początku wdrażani są do systemu projektowego. Teraz Teatr Jaracza w Łodzi angażuje do współpracy Dorotę Furmaniuk z IV roku bytomskiej szkoły.

Pytam o wykluczone placówki Sebastiana Majewskiego, dyrektora artystycznego Jaracza, a wcześniej: Dramatycznego w Wałbrzychu i krakowskiego Starego Teatru (ukończył reżyserię lalek w Białymstoku). Majewski nie ma wątpliwości: – W Łodzi powinni pokazywać się studenci wszystkich aktorskich wydziałów. Również przyszli aktorzy-lalkarze i aktorzy-tancerze. Ich umiejętności nie odbiegają od tych nabytych przez studentów wydziałów aktorskich. Więcej, wydaje mi się, że sprawność fizyczna i wyczucie formy jest u nich znacznie większe, co jest szalenie przydatne we współczesnym teatrze. Zarzut, że dyplomy lalkarzy i tancerzy są inne, „nie w pełni aktorskie”, nie jest trafny. Widziałem spektakle z Białegostoku czy z Bytomia, które swoją jakością aktorską nie odbiegały od tych z pozostałych wydziałów.

Otwartość, idealizm, kreska

By zakończyć ten tekst choć trochę konstruktywnie, pytam moich rozmówców o rady dla młodych aktorów wchodzących do zawodu:

Glińska: – Nie umiem dawać rad. Bardzo wierzę w otwartość i wrażliwość młodych ludzi, którzy kończą szkoły i z serca życzę im wytrwałości w idealizmie.

Majewski: – Życzę przede wszystkim odwagi, konsekwencji i wiary, że teatr dziś, na całe szczęście, można uprawiać również poza instytucjami, co jest i moim doświadczeniem.

Łysak: – Zawsze mówiłem aktorom, żeby nie czekali na angaże. Po mojej pracy w Towarzystwie Teatralnym [stowarzyszenie, które Łysak prowadził m.in. z Pawłem Wodzińskim – przyp. red.] miałem poczucie, że jeśli chce się coś robić, to się po prostu zbiera, zrzesza i robi swoje rzeczy. Można coś robić czasem nawet bez pieniędzy. Wiem, że młodzi ludzie są teraz bardziej wygodni i chcieliby mieć wszystko ułożone. Ale lepiej robić coś swojego, niż siedzieć i czekać.

Robią więc swoje. Czasem próbują zmonetyzować swoje bezrobocie. Marcin Zarzeczny przygotował np. stand-up „Zwierzenia bezrobotnego aktora” – grany kilkadziesiąt razy i w pewnych kręgach kultowy. Coraz częściej pojawiają się na festiwalach szeroko pojętego offu obok (czasem bardzo uzdolnionych) amatorów. Rok temu na przeglądzie OFTeN w Ostrowie Wielkopolskim widziałem błyskotliwy monodram „Zmiana światła” w reżyserii i według tekstu Bogusławy Sztencel. Zrytmizowany, formalny monodram absolwenta szkoły teatralnej, który rozwożąc pizzę na rowerze, przygotowuje jednocześnie wniosek o grant. „Zmiana światła” gra z formułą aktorskiego „demo” – nagrania rozsyłanego w nadziei na angaż.

Maria Czykwin – kiedyś na etacie we Wrocławskim Teatrze Współczesnym, później „poza instytucją” – pisała przez pewien czas cykl felietonów „CV bezrobotnej aktorki”. Teksty klikały i szerowały się znakomicie, co wskazywać może na skalę zjawiska. Czykwin pisała o rozczarowujących studiach na Akademii Teatralnej, fascynacji szkołą w Petersburgu, rozmowach z dyrektorami, zawiedzionych nadziejach, fuchach na boku, dylematach „co dalej”. Wreszcie – o popularności, jaką można zdobyć na pisaniu o swoim interesującym bezrobociu. I o wódce, którą zaczęli stawiać jej w barach czytelnicy jej melancholijno-ironicznych wywodów.

Na wódkę, jak widać, zawsze można zarobić.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.