Warszawska czwórca
Pierwsza próba do "Procesu" w reż. Krystiana Lupy / fot. Nawojka Gurczyńska

Warszawska czwórca

Witold Mrozek

Po czarnej serii  ostatniego roku, polski teatr poszukujący jest scentralizowany i warszawski jak nigdy od lat. Zaś twórcy, którzy przez lata krążyli od Gdańska po Kraków, najczęściej spotykani będą między Pałacem Kultury, Mokotowem a okolicami Stadionu Narodowego

Jeszcze 5 minut czytania

„Nie ma barbarzyńców. Zostali za murami miasta, cichutko i skutecznie. Okopią się w swoich warownych zamkach po Wrocławiach, Wałbrzychach, Bydgoszczach, Kielcach i gdzie tam jeszcze? Zapewne. Choć i tam może im zrobić się ciasno”. Wydawało się, że to koniec – Jacek Sieradzki, redaktor naczelny „Dialogu” i jeden z najważniejszych polskich krytyków teatralnych, nadał swojemu tekstowi tytuł „Rekonkwista”. Po zakończeniu w Teatrze Dramatycznym dyrekcji Pawła Miśkiewicza, który ściągnął do Warszawy uchodzących wówczas za młodych gniewnych: Monikę Strzępkę z Pawłem Demirskim, Radosława Rychcika czy obecnego dyrektora cenionego teatru w Wałbrzychu, Macieja Podstawnego – stolica miała na lata zamknąć się w teatralnej konserwie. Wiceprezydent Włodzimierz Paszyński na długo przed Piotrem Glińskim wygłaszał z politycznej ambony opinie, co jest dobrym teatrem, a co nie jest. A w Dramatycznym, na długo przed obsadzeniem w krakowskim Starym nowych dyrektorów z nadania PiS – zatriumfować miały zmitologizowane „dobre, anglosaskie wzorce”.

Tak było przed pięcioma laty.  I jeszcze trzy lata temu nikt z kręgów „nowego” czy „poszukującego” teatru się po teatralnej Warszawie niczego szczególnego nie spodziewał, chyba że w offowej Komunie Warszawa. W sezonie 2014/15 – jak się potem okazało, zapowiadającym przełom – warszawskimi odkryciami były rzeczy kameralne i powstałe na uboczu: debiutancka, niskobudżetowa „Ewelina płacze” Anny Karasińskiej z Terenu Warszawa w TR oraz dwie premiery przechodzącego ostrożną przemianę, a przez lata pozostającego w cieniu Teatru Żydowskiego – „Dybuk” Mai Kleczewskiej i „Aktorzy żydowscy” Anny Smolar.

A jednak dawni „barbarzyńcy” wrócili. Owszem, w międzyczasie „Wrocławie i Bydgoszcze” zostały zaorane przez lokalne władze przy wsparciu ministerstwa, albo – w najlepszym razie – czeka je niepewny los. Lodowaty cień Wrocławia kładzie się też na przyszłości Starego Teatru w Krakowie, gdzie wynalezieni przez ministerstwo dyrektorzy zdążyli pokłócić się jeszcze przed rozpoczęciem kadencji. Nowe pozastołeczne ośrodki będą walczyć o swoje – póki co jednak, po czarnej serii ostatniego roku, polski „poszukujący” teatr jest scentralizowany i warszawski jak nigdy od lat. Zaś twórcy, którzy przez lata krążyli od Gdańska po Kraków, najczęściej spotykani będą między Pałacem Kultury, Mokotowem a okolicami Stadionu Narodowego. Powszechny, TR Warszawa, Nowy i Studio – te cztery stołeczne teatry konsumują dziś owoce teatralnej rewolucji ostatniej (z okładem) dekady.

Teatr Powszechny – czyli nareszcie

Złośliwi mówią, że „Klątwa” uratowała honor dyrektora Teatru Powszechnego, Pawła Łysaka. Ja powiedziałbym raczej, że była po prostu punktem zwrotnym. Powszechny zaliczył udany i zróżnicowany sezon, po „Klątwie” byli fantastyczni „Chłopi” Garbaczewskiego, „Upadanie” Arpada Schillinga łączące dobrze skrojoną lewicową sztukę  z aktorskim nerwem. Te trzy produkcje z dużej sceny mogą wynagrodzić to, co działo się na małej: słabego dyrektorskiego „Kuronia” czy straszną „Mewę” Wojciecha Farugi, w której kabotyńskie aluzje do „Klątwy” i suchary na temat „latte lewicy” pomylone zostały z krytyczną świadomością uwikłania sztuki.

Łysak i jego zastępca Paweł Sztarbowski po dwóch sezonach z hakiem przekonali się, że ich wypróbowane w Bydgoszczy pomysły i artystyczne sympatie nie sprawdzają się w Warszawie, gdzie klucz do sukcesu tkwi nie w źle pojętym ekumenizmie, a w wyrazistości i specjalizacji. Chwilę to co prawda dyrektorom zajęło, ale zarówno sukcesy ostatniego sezonu, jak i plany na nowy sezon pokazują, że chyba wyciągnęli wnioski.

Wraca więc Agnieszka Błońska, której „Praskie Si-Fi” było jedną z mocniejszych i bardziej dowcipnych wypowiedzi o Pradze, o gentryfikacji, o teatrze w ogóle i o Teatrze Powszechnym w szczególności. Pełnometrażowy reżyserski debiut na podstawie Rainera Wernera Fassbindera zrobi tu Agnieszka Jakimiak, współpracująca dotąd jako dramaturżka m.in. z Oliverem Frljićem czy Weroniką Szczawińską. Ta ostatnia, słabo dotąd obecna w Warszawie, również pracować będzie teraz w Powszechnym. Pojawi się tu też Cezary Tomaszewski – jedna z najciekawszych osobowości z pogranicza choreografii, muzyki i  teatru, którego w Warszawie wykorzystały dotąd tylko z jednej strony „eksperymentalna” Komuna Warszawa, a z drugiej strony komercyjny Och-Teatr Krystyny Jandy. Oba z sukcesem.

Zespół Łysaka okazał się zdatny do różnorodnych zadań i okrzepł – złożony z wiernych weteranów z Bydgoszczy, części dawnych aktorów Powszechnego oraz uciekinierów przed wrocławskim kataklizmem. Wreszcie, nad Powszechnym nie wisi też cieniem żadna wielka reżyserska osobowość przełomu stuleci. To odróżnia go od Nowego i TR-u – dwóch innych z „poszukujących” czy „wiodących” scen, które przez lata miały opinię teatrów autorskich, a dziś próbują wymyślić siebie na nowo jako miejsca otwarte – już nie tylko teatralne kompanie mistrzów. „Zostali tylko dawni najeźdźcy, wielcy artyści, którzy dziś ubierają się u Armaniego, swoją karierę wiążą z większymi stolicami” – pisał o nich pięć lat temu Sieradzki.

TR Warszawa, czyli  wielki jubileusz i małe formy

Dyrektora Grzegorza Jarzynę czeka w przyszłym roku benefis – jubileusz dwudziestolecia. Tak, reżyser, od którego „Bzika tropikalnego” liczy się w teatrze polskim mijającą ponoć epokę, szefuje Rozmaitościom/TR-owi – to jako „naczelny”, to jako „artystyczny” – od 1998 roku.

W minionym sezonie Jarzyna zrobił dwa przedstawienia – jedno bardzo udane w Moskwie (tak, to stolica zdecydowanie większa niż Warszawa), drugie bardzo nieudane w Warszawie. Pierwsze to „Iwona księżniczka” Burgunda. Drugie – „Gen” w zagospodarowanej przez TR hali ATM na Wale Miedzeszyńskim, gdzie Jarzyna próbował być kimś między Mają Kleczewską, Krystianem Lupą i Larsem von Trierem. Dziwna, osnuta wokół filmowych „Idiotów” produkcja z zespołem TR i gościnnymi młodymi gwiazdami, zaprzęgniętymi do udawania zaangażowanego kolektywu i wypowiadania nieznośnie pretensjonalnego tekstu.

Jeśli „Klątwa” kogoś uratowała, to może nie Łysaka, a Jarzynę? Premiera Frjicia odbyła się ledwo dzień po „Genie” – i całkowicie przykryła w mediach spektakularne niepowodzenie legendy polskiego teatru. Grzegorz Jarzyna powinien przemyśleć kierunek, w którym zmierza. Naprawdę nie jest tak, że wielu reżyserów w Polsce potrafi dziś tak błyskotliwie, dowcipnie, precyzyjnie i świeżo(!) wystawić Gombrowicza (czy wielu innych autorów). Jarzynie w Moskwie wyszło to świetnie – niech więc reżyseruje dramaty! Nie improwizacje, nie scenariusze filmowe, nie „Traktat logiczno-filozoficzny” Wittgensteina (co uczynił w Komunie Warszawa w ramach cyklu Mikro Teatr). Być może nie doszedłem do tego wniosku jako jedyny – wieść gminna niesie, że Grzegorz Jarzyna myśli o Szekspirze.

W TR-ze udają się raczej rzeczy najmniejsze – spektakle Karasińskiej (pierwszy miał status hitu, drugi – „Fantazja” –  pozostał moim zdaniem niesłusznie niedoceniony), „Piłkarze” Małgorzaty Wdowik, których wicedyrektor Roman Pawłowski wypatrzył jeszcze w początkowej fazie i zaprosił na Sopot Non Fiction, całkiem ciekawy jest też „Puppenhaus” Jędrzeja Piaskowskiego. Ewentualnie udają się tu jeszcze rzeczy najdziwniejsze, jak „Robert Robur” Krzysztofa Garbaczewskiego z 2015 r. – inscenizacja niedokończonej, niezredagowanej i gigantycznej powieści fantastycznej Mirosława Nahacza. Tak czy owak – przez ostatnie dwa lata to TR obok Powszechnego budził największe zainteresowanie poszukiwaczy teatralnych mocnych wrażeń.

Zresztą, Garbaczewski to jeden z symboli zmian zaszłych w ostatnich latach. Jeszcze niedawno był symbolem artystowskiego ekscentryzmu – do tego stopnia, że w serialu „Artyści” grany przez Andrzeja Kłaka ekscentryczny i niekomunikatywny reżyser Krzysztof Schiller wzorowany był właśnie na nim. Zaproszenie go przez Jana Klatę i Sebastiana Majewskiego do otwarcia ich dyrekcji Starego Teatru w Krakowie uchodziło za akt straceńczej wręcz odwagi. Dziś Krzysztof Garbaczewski zdobył swoistą „koronę Warszawy” – pracował z sukcesami we wszystkich czterech jej „progresywnych” teatrach – w TR Warszawa, w Powszechnym, w Studio i w Nowym, do którego za chwilę wróci.

My wróćmy tymczasem do TR-u. W nowym sezonie teatr postawi na mocne nazwiska: Borczuch ma zrobić spektakl inspirowany „Moją walką” Knausgarda (czy ten niewystawialny skandynawski  tekst – zapis egotycznego, melancholijnego monologu heteroseksualnego mężczyzny w świecie, w którym Postęp wygrał – również okaże się jednak wystawialny, jak „Robur”?). Konstantin Bogomołow, który w Polsce zrobił ostatnio ciekawego krakowskiego „Płatonowa”, a nie zrobił krakowskiej „Wojny i pokoju” – ma wystawić „Mistrza i Małgorzatę”. Wcześniej, 8 grudnia, bliżej nieokreśloną premierę ma dać w TR-ze René Pollesch – Niemiec-legenda, przed dekadą symbol teatru politycznego.

Jak dowiedział się nieoficjalnie „Dwutygodnik”, prawdopodobnie w TR Warszawa pracować będzie w przyszłym sezonie także Robert Bolesto – nagradzany scenarzysta „Ostatniej rodziny” i „Córek dansingu”. To jego powrót do warszawskiego teatru – 10 lat temu Bolesto, wówczas kierownik literacki Powszechnego za epizodycznej dyrekcji Remigiusza Brzyka, był celem prasowej i środowiskowej nagonki, jednej z głośniejszych afer wokół „wojny pokoleń w teatrze” (młodzi czytelnicy – wpiszcie sobie w Google: „młody jebie starego”). Dobrze, że teatr odzyskuje potencjał Bolesty – nie cierpimy na nadmiar uzdolnionych dramaturgów.

I jeszcze jedna nieoficjalna wiadomość – miasto wyasygnuje środki na pracę projektową w ramach TR Warszawa dla Pawła Wodzińskiego i Bartosza Frąckowiaka, którzy przez ostatnie trzy lata tworzyli w Bydgoszczy najbardziej spójną koncepcję teatru zaangażowanego. Wodziński i Frąckowiak pokażą pod auspicjami TR-u m.in. bydgoską „Solidarność. Rekonstrukcję” – opartą na dokumentach zjazdowych z września 1981. Podobno mają też przygotować nowe prace.

Nowy – czyli stąd do Paryża

Na mocne nazwiska stawia też Nowy Teatr, który za rok również obchodzić będzie okrągłe dziesiąte urodziny. Na wydarzenie sezonu zapowiada  się „Proces” Krystiana Lupy, którego premiera odbędzie się już w listopadzie. To projekt symboliczny – Lupa zaprosił do pracy swoich aktorów, którzy pracowali z nim nad odwołanym przedstawieniem z Teatru Polskiego we Wrocławiu. Koproducentami warszawskiego procesu będą Studio, TR Warszawa i Powszechny, które przygarnęły wrocławskich azylantów. Środki finansowe zapewni też paryski Odeon.

To w Odeonie swoją ostatnią dramatyczną premierę – „Fedrę” – dał Krzysztof Warlikowski. Teraz zapowiada, że powróci do pracy w teatrze, którego jest dyrektorem artystycznym – i do Hanocha Levina. Właśnie minęły dwa lata od „Francuzów”, ostatniego spektaklu Warlikowskiego w Warszawie. Osobiście wolałem tę powolną adaptację Prousta od kilku poprzednich głośnych realizacji Warlikowskiego, byłem jednak w tym poglądzie nieco odosobniony.

Nowy ma nowoczesną siedzibę – to spory sukces dyrektor naczelnej Karoliny Ochab, zwłaszcza w mieście, które infrastrukturę dla kultury raczej obiecuje niż zapewnia. Ma też ceniony zespół aktorski, pozycję i legendę. W ostatnim czasie zdawało mu się za to brakować pomysłu na program. Tutejszy „Zew Cthulhu”, Michała Borczucha nie dorównywał jego wcześniejszej „Apokalipsie”. Być może nie doceniłem „Sonaty widm” Markusa Öhrna – groteskowej, dowcipno-mrocznej wariacji na antymieszczański dramat Strindberga. Jednak zważywszy na temperaturę ostatnich sezonów teatralnych, Nowy Teatr zdaje się jakoś zostawać w tyle. Być może teraz właśnie się to zmieni.

Obok starszych mistrzów – Warlikowskiego i Lupy, pracować tu będą: Krzysztof Garbaczewski, który zrobi „Ucztę” Platona oraz Anna Karasińska, która do Nowego przechodzi ze stajni TR Warszawa. A także Michał Zadara, który na otwarcie sezonu wystawi pierwsze 11 rozdziałów Księgi Rodzaju. A jeśli ktoś od literatury antyku woli taniec, to Joanna Leśnierowska, jedna z bardziej zasłużonych osób dla rozwoju nowej choreografii w Polsce, od lat związana z kameralnym studiem poznańskim w Starym Browarze – dostanie w Nowym miejsce do pracy.

Studio – czyli teatr na placu

O Teatrze Studio było w ostatnich sezonach głośniej bardziej ze względu na polityczno-artystyczne afery niż na przedstawienia. Dziś teatr stara się wyciągnąć na prostą Natalia Korczakowska – zaangażowana przed rokiem nowa dyrektorka artystyczna, od której ostatnich większych sukcesów artystycznych minął już wtedy pewien czas, ale która wywodziła się z tej samej generacji i formacji reżyserskiej co Michał Zadara, Jan Klata czy Monika Strzępka. To była, jak się zdaje, transakcja korzystna dla obu stron – Korczakowska potrzebowała miejsca do pracy, dyrektor naczelny Studia Roman Osadnik i jego zastępczyni Aldona Machnowska-Góra – środowiskowej legitymizacji po skandalu z konfliktem z zespołem i odejściu lubianej w Warszawie dyrektor artystycznej Agnieszki Glińskiej.

Osobiście – tu znów jestem odosobniony – w ostatnim sezonie Studia (pierwszym Korczakowskiej) najbardziej podobało mi się „Wyzwolenie” Krzysztofa Garbaczewskiego – anarchiczna odpowiedź na hermetyzm tekstu Wyspiańskiego. Garbaczewski poprzewracał aktorskie hierarchie, wykonawców poprzebierał w pudła – czyniąc z nich dziwny, konstruktywistyczny konglomerat, z „narodowej” sceny z Maskami zrobił jednostajny monolog wygłaszany przez młodą na wpół sfanatyzowaną, na wpół rozespaną dziewczynę wprost do laptopa.

Z mojej perspektywy nie mają racji ci, którzy za najlepszy spektakl uznali dyrektorski „Berlin Alexanderplatz” – rozwlekły, łopatologiczny i tandetny, z plastikową rolą główną Bartosza Porczyka. Ale wydarzyły się tu też gorsze rzeczy – na przykład pozbawione reżyserii i nasuwające skojarzenia z polskim dramatem biedabrutalistycznym lat 90. „Bydło” Szczepana Orłowskiego w reż. Jacka Poniedziałka. Albo „Narkotyki” Oskara Sadowskiego, dość osobliwa próba połączenia teatru à la Garbaczewski z teatrem ogródkowym, a jednocześnie wydarzenie bardziej towarzyskie niż artystyczne. W plenerze, sfinansowano je bowiem z miejskiego projektu Plac Defilad, który był głównym przez ostatnie lata zadaniem Studio.

Na korzyść Studio działa to, co na marginesie – cykle słuchowisk czy projekt „Dziewczynki” Małgorzaty Wdowik do tekstu Weroniki Murek. Teatrowi przy Placu Defilad bardzo przydałby się udany pełnowymiarowy spektakl. Czy przyniesie go nadchodzący rok?

Nowy sezon w Studio otworzą Agnieszka Olsten z „Dobrą terrorystką” wg Doris Lessing, potem będzie Zbigniew Brzoza ze spektaklem o Orianie Fallaci. Radek Rychcik, przez ostatnie lata uszczęśliwiający Polskę klasyką (neo)romantyczną w coraz to nowych komiksowych kostiumach, a Warszawę kolejnymi przygodami Utalentowanego Pana Ripleya – wystawić ma „Kartotekę” Różewicza. Z kolei Michał Zadara – „Sen srebrny Salomei” Słowackiego, którego „Lilę Wenedę” i „Fantazego” wystawił rok z okładem temu w Powszechnym. Format jest więc sprawdzony – można spodziewać się sukcesu.

Wielka Czwórka – i co poza tym?

No właśnie. „Wiodące”, „postępowe” cztery warszawskie teatry chwilami wydają się do siebie coraz bardziej podobne. Nie zrozum mnie źle, drogi Czytelniku, branżowy i niebranżowy. Cieszę się, że w moim mieście w końcu mają gdzie pracować artyści, których cenię. Cieszę się, że powstaje coraz więcej spektakli. Jednak chciałoby się, żeby dyrekcje teatrów pomyslały, jak tu się bardziej różnić – na poziomie idei, tematu czy formy. Póki co, łączy je coś pomiędzy solidarnością wobec zacieśniającego się politycznego pierścienia samorządowców-ignorantów z okolic PO-PSL oraz wojujących prawicowców z PiS u władzy – a ostrą wewnętrzną konkurencją o zasoby (gorące reżyserskie nazwiska, uwaga mediów, prestiż…) . Szczególnie praktyczni są debiutanci – budzą zainteresowanie, a kosztują niewiele. Stąd „warszawski debiut” – przez lata zjawisko prawie niespotykane – przestaje być ewenementem.

Tymczasem niektórzy uznani artyści z tej samej generacji, co wymienieni, szukają dziś szczęścia poza „czwórką”, w projektach o mniejszej lub większej skali. I tak Monika Strzępka i Paweł Demirski wystawią adaptację głośnej powieści „Król” Szczepana Twardocha w stołecznym Teatrze Polskim – należącym nie do miasta, a do województwa mazowieckiego, kierowanym przez Andrzeja Seweryna, a współprowadzonym od niedawna przez ministra Glińskiego. Sporo ma się w „Królu” pojawić aktorów gościnnych. Strzępka i Demirski spokojnie mogliby pracować w którymś z teatrów „czwórki” – trudno więc czytać ich gest inaczej niż jako kolejny wyraz przewrotnego, a nawet lekko frymuśnego poszukiwania odrębności za wszelką cenę. Zwłaszcza, że Polski w repertuarze ma rzeczy dość archaiczne. W lepszym wydaniu nobliwe – jak szekspirowskie realizacje Dana Jemmetta, w gorszym – nieco przaśne, jak „Dożywocie” Filipa Bajona czy „Zemsta” albo „Wesele” Krzysztofa Jasińskiego. Jak wyjdzie – zobaczymy.

Z kolei Teatr Żydowski, pozbawiony siedziby, planuje mocną kontrofensywę. Sezon otworzyć mają „Kibice” Michała Buszewicza – próba opowiedzenia o fanach Legii Warszawa, na scenie staną tytułowi bohaterowie. Kolejny raz, a nawet dwa razy, ma w Żydowskim pracować Maja Kleczewska, po raz pierwszy zaś ma się podobno pojawić tandem Wiktor Rubin/Jolanta Janiczak. Jędrzej Piaskowski wystawi tekst Weroniki Murek o Wierze Gran, zaś Anna Smolar o pokoleniu dzieci marcowych emigrantów z 1968.

Wreszcie, Narodowy – największy i najbogatszy teatr dramatyczny w Polsce, o którym na co dzień raczej cicho. Powróci tu po dłuższej przerwie Barbara Wysocka – niedoceniana moim zdaniem w Polsce reżyserka ze sporymi zagranicznymi sukcesami. Wysocka, specjalistka od niemieckiej dramaturgii, wystawi na dużej scenie „Śmierć Dantona” Georga Büchnera. Premiera zapowiadana jest na 3 lutego. Później w Narodowym zagości litewski klasyk Eimuntas Nekrošius, który po ubiegłorocznych „Dziadach” zrobi „Ślub” Gombrowicza.

To wszystko mocne propozycje. Można jednak przewidywać, że najwięcej emocji wzbudzi „wielka czwórka”, której nowy wizerunek wciąż się kształtuje. Nowy i TR na wyścigi powtarzają „jesteśmy otwarci” (nie tylko na wizje swoich wielkich liderów). Studio chciałoby chyba być jak TR w najlepszym okresie, tylko kto inny ma być Jarzyną. Powszechny ucieka zaś do przodu, angażując teraz twórców, którzy nie stali się jeszcze stałymi współpracownikami „poszukujących” warszawskich teatrów. I w napięciu czeka, czy konserwatywna prezydent Hanna Gronkiewicz-Waltz – która póki co broniła twórców „Klątwy” przed atakami PiS-owskich polityków – zdecyduje się w nadchodzącym roku przedłużyć współpracę z Pawłem Łysakiem. Kontrakt dyrektora podpisany był w 2014 r. na cztery sezony, warszawski rekordzista – Maciej Englert z Teatru Współczesnego – pozostaje na stanowisku od 36 lat. Jednak po ostatnich wydarzeniach wiemy, że dla długości dyrektorskiego panowania lepiej jest, gdy teatr za bardzo się „nie wtrąca”. To ta decyzja, którą Gronkiewicz-Waltz podejmie w ostatnim roku swoich 12-letnich rządów, w największym stopniu wpłynie na przyszły krajobraz teatralny stolicy. Czy znów spróbuje wygnać „barbarzyńców”?


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.