Krew i błoto
fot. Pat Mic

Krew i błoto

Witold Mrozek

Chciałbym, żeby prawicową sztuką, z którą się kłócę, były nie pornograficzne i nieudolne powieści, ale inteligentne, nieoczywiste spektakle, takie jak „Dobrze ci tego nie opowiem” Anny Karasińskiej

Jeszcze 2 minuty czytania

Tytuł jest ważny. Na pierwszy rzut oka „Dobrze ci tego nie opowiem” Anny Karasińskiej to minimalistyczny spektakl podobny do poprzednich minimalistycznych spektakli reżyserki „Ewelina płacze”. Jak w prawie wszystkich jej przedstawieniach, w wyprodukowanym przez Komunę Warszawa na scenie Studio finale cyklu „Przed wojną / Wojna / Po wojnie” pojawia się aktor Dobromir Dymecki. Ważniejsze jednak od wysokiego blondyna są tu trzy młode dziewczyny, z których żadna nie jest zawodową aktorką: Bożena Wydrowska to artystka wizualna, Sara Goworowska – studentka, Karolina Harris na swoim koncie ma epizod w filmie krótkometrażowym. Po kolei wchodzą na scenę, tematyzują fakt bycia na niej, jak w „Ewelina płacze” mówią wprost do widzów, jak w „Drugim spektaklu” czy „Fantazji” możemy usłyszeć, co mają oznaczać ich pozy.

Jednak chyba pierwszy raz u Karasińskiej to, co opowiadane, jest ważniejsze niż to, jak się opowiada i jak słowa zderzają się z ciałem, obrazem i percepcją czy wyobraźnią widza.

Jest to też Karasińska zaskakująco i kontrowersyjnie polityczna. Dlaczego? Przecież artystka dotykała wcześniej tematów społecznych czy politycznych. W „Karasińskiej 2118” z Nowego Teatru – katastrofy klimatycznej czy wymierania gatunków. Tym razem aktorzy nie tylko odgrywają ostatnią ośmiornicę czy ludzi przyszłości ratujących wieloryby, ale opowiadają o swoich (rzekomych) doświadczeniach i odczuciach. Nie o strachu przed przyszłością, tylko o obciążeniu przeszłością (dawną i nieswoją), o nieumiejętności radzenia sobie z nią. I konstruują bardzo określoną wizję wspólnoty, w dodatku narodową.

Nie wiem, skąd to wiem

„Dobrze ci tego nie opowiem”, reż. Anna Karasińska. Komuna Warszawa, premiera 9 września 2029„Dobrze ci tego nie opowiem”, reż. Anna Karasińska. Komuna Warszawa, premiera 9 września 2019Warto przypomnieć oczywistość: tytuł „Dobrze ci tego nie opowiem” kładzie nacisk nie tylko na „opowiadanie”, ale też na nieprecyzyjność, nieadekwatność przekazywania myśli.

Karasińska decyduje się na bardzo świadomą strategię. W występach jej performerek jest pewne zażenowanie, ogrywanie tremy, zapominania i przypominania tekstu. „Dobrze ci tego nie opowiem” używa naiwnej, niepewnej perspektywy, z której wypowiadany jest przekaz spektaklu.

Zaczyna się niewinnie – od śledzenia drobnych, nieco komicznych zachowań, mających niby korzenie w wojennym niedostatku. Trzymanie talerza ręką podczas posiłku, bo zabiorą, zbieractwo przywodzące na myśl postać z „Między nami dobrze jest” Masłowskiej odkładającą kubeczki po jogurcie, „bo się przydadzą”. Im głębiej w las, tym bardziej wyłania się nie tylko kulturowa, ale i realna międzypokoleniowa sztafeta traumy. Karasińska zdaje się wierzyć nie tylko w narracyjne, ale i epigenetyczne przekazywanie doświadczeń; w czysto materialne, biologiczne dziedziczenie traum. „Nie wiem, skąd to wiem” – coś w tym rodzaju mówi jedna z performerek. Międzypokoleniowy przekaz jest niewyraźny, a towarzysząca mu nieracjonalna aura – podejrzana, co też utrudnia „opowiadanie”.

Weźmy za przykład coś, co czytam jako przewrotną i bardzo okrutną ironię. Dziewczyna na scenie opowiada, że jej liczne koleżanki słyszały historie o tym, jak ich babcie zostały w czasie wojny zgwałcone. Każdy, kto zajmował się tym tematem, wie, że jest dokładnie odwrotnie – że wojenne gwałty, zmuszanie do prostytucji czy inne formy seksualnej przemocy to są sprawy najczęściej przemilczane (pisała o tym w książce „Przemilczane” Joanna Ostrowska). Co nie znaczy oczywiście, że nie odciskają się na dzieciach ofiar.

Oczywista nieprawda, którą słyszymy ze sceny, ma podkreślać skalę tego wyparcia? A może tworzyć wizję alternatywnego świata, w którym wojenna przemoc seksualna nie jest tabu i wspólnota może ją terapeutycznie przepracować?

W spektaklu, o ile dobrze zapamiętałem, nie pada słowo „Polska”. Karasińska jednocześnie mówi wprost i nie mówi. Dużo tu aluzji, wywoływania oddźwięku pozornie niewielkimi sugestiami. 

Skrwawione ziemie i wielkie cielsko narodu

Dlaczego Polska jest brzydka? U Karasińskiej znajdujemy odpowiedź na to stawiane od lat pytanie. To dawno przelana krew, która zasycha i której brązowy kolor zaczyna przypominać błoto. Dlatego nawet kamienie, drzewa czy niebo wydają się Polakom gdzie indziej ładniejsze.

To są bardzo dosadne metafory, bardzo – świadomie – grubo ciosane porównania. Na myśl przychodzą „Skrwawione ziemie” z tytułu książki Timothy’ego Snydera, czyli terytoria dotknięte szczególnie przez historię, gdy państwo zostało zawieszone, a III Rzesza przeprowadzała na terenie dzisiejszej Polski, Ukrainy czy Białorusi outsourcing niewyobrażalnego, metodycznego okrucieństwa.

Wyciągając wnioski z narodowych metafor krwi i błota, można pomyśleć nie tyle o różnicy wyobraźni, która wpływa na myślenie i działanie, ile o piętnie, które odciska się na każdej sferze życia i działania. Wyłania się z tego obraz narodu, który istnieje jako pewna niemalże fizyczna, a z pewnością psychiczna ciągłość. Jako czujące ponadpokoleniowe ciało.

Nowy teatr prawicowy?

Niech naiwna łagodność nie zwodzi – ostrze ironii jest tu ciągle obecne. Stąd jedna z performerek Karasińskiej opowiada o ludziach, którzy wstydzą się zachowań swoich przodków i sami wiedzą, że z pewnością lepiej by się na ich miejscu zachowali. W dzisiejszej Polsce kojarzy się to dość jednoznacznie, można to zawrzeć w jednym symbolicznym słowie: Jedwabne.

Stawianie się w sytuacji poprzednich pokoleń to dość pochopny pomysł, decydując się na niego, należy być ostrożnym. Z braku takiej ostrożności drwił w swojej „Nie-boskiej komedii. Wszystko powiem BOGU!” ze Starego Teatru Paweł Demirski, wkładając w usta Dziewicy (grała ją Dorota Pomykała) słowa: „Kurwa to jest takie śmieszne niewymownie / Ta pewność siebie / Jak byś się zachował w takiej sytuacji”. Tyle że tego typu empatia może być niebezpiecznie blisko relatywizowania zbrodni, może leżeć parę kroków od powtarzanej wciąż w debacie o postawach Polaków wobec Zagłady (i historycznie nieprawdziwej) narracji, że „tylko w Polsce za pomoc Żydom groziła kara śmierci” – i zupełnie zwalniać wspólnotę z odpowiedzialności.

U Karasińskiej nie występuje praktycznie warstwa symboliczna, pośrednicząca między psychicznymi urazami, zakopaną historią a współczesnym rozumem politycznym czy wyobraźnią artystyczną. Historia i niewypowiedziana wciąż do końca trauma są tu bardzo ważne. Ale nie wydaje się, by z perspektywy spektaklu Karasińskiej miało znaczenie, czy opowiadając sobie o polskich cierpieniach, odwołujemy się do PPS czy też czcimy kolaborancką Brygadę Świętokrzyską albo „wyklętych” zabójców białoruskich furmanów. Ponieważ mowa o jakimś tajemniczym, podświadomym, trudnym do „dobrego opowiedzenia” dostępie do głębokiej warstwy rzeczywistości – narracja jest właściwie niepotrzebna. Pamięć krzywdy jest – albo jej nie ma. Pamięć zbiorowa jako coś, co się negocjuje, interpretuje, wykuwa i co ma polityczne znaczenie dla naszego stosunku nie tylko do nas samych, ale też do innych – praktycznie w tej wizji nie istnieje.

Jest naród. I rozumiany jest esencjalistycznie, a zarazem przednowocześnie – jako wspólnota „tutejszych” ludzi, połączonych losem, a nie artykułowanymi politycznymi interesami czy mitologią.

To rzadki w polskiej kulturze przykład myślenia o wspólnocie narodowej. Anna Karasińska, jak się zdaje, rozumie ją dość konserwatywnie, ale nie katolicko. W pewnym sensie duchowo – ale nie romantycznie. Dlatego reżyserka nie mieści się w ramach utartego polskiego sporu o postrzeganie narodu. Choć jej myślenie gdzieniegdzie się z diagnozami jego uczestników rymuje.

„Dobrze ci tego nie opowiem” to na przykład diagnoza tego, co polska prawica zwykła nazywać „ojkofobią” – a który to termin przejęła od Rogera Scrutona przez Ryszarda Legutkę. Ma on oznaczać niechęć do tego, co swoje, własne, rodzime – i strach przed tym. Są więc u Karasińskiej kpiny z częstych ostatnio w kręgach liberalnych wpisów fejsbukowych w rodzaju „pierdol się, Polsko” – i lajkujących je profesorów. Dla mnie jednak tego typu internetowe bluzganie jest wyrazem uprawnionej, choć bezsilnej i niezbyt konstruktywnej krytyki patologii wspólnoty, do której się należy – a nie „ojkofobii”.

Nie zmienia to faktu, że gdyby prawicowi ideolodzy rozumieli inne formy sztuki niż powieść z kluczem, malarstwo batalistyczne i film biograficzny, a właściwie hagiograficzny – to mogliby zainteresować się spektaklem Karasińskiej. Chciałbym, żeby prawicową sztuką, z którą się kłócę, były nie pornograficzne i nieudolne powieści Pawła Lisickiego, ale inteligentne, nieoczywiste spektakle, takie jak „Dobrze ci tego nie opowiem”.