Jeden szmalcownik, jedno powstanie
fot. Dawid Stube

13 minut czytania

/ Teatr

Jeden szmalcownik, jedno powstanie

Witold Mrozek

„Irena”, z podtytułem „Historia Ireny Sendlerowej”, to kolejna próba spełnienia marzeń o atrakcyjnym opowiedzeniu naszej, polskiej historii. Właśnie. Naszej. I polskiej

Jeszcze 3 minuty czytania

Szmalcownik jest jeden. Jest złowrogi i śpiewa: „Żydek mógł przecież pozostać za murem / Więc rób, co ci każę, bo ja nie żartuję”. Więcej polskich antysemitów, kolaborantów czy biernych świadków – nie stwierdzono.

Ktoś powie: czepiam się. Chodzi przecież o pewien dramaturgiczny skrót. W końcu oglądamy musical o polskiej bohaterce. „Irena”, z podtytułem „Historia Ireny Sendlerowej”, to kolejna próba spełnienia marzeń o atrakcyjnym opowiedzeniu naszej, polskiej historii. Właśnie. Naszej. I polskiej.

Musical o Polce ratującej Żydów po poznańskiej prapremierze w Teatrze Muzycznym, który spektakl wyprodukował, doczekał się warszawskiego pokazu. Wcześniej miała być premiera na Broadwayu – nie wyszło, jak czytam - ze względu na pandemię. Jest jednak reżyser z USA, Brian Kite; jest współautorka libretta – Mary Skiner, która jako dokumentalistka nagrała ostatni długi wywiad z Sendlerową. Drugim autorem libretta jest Piotr Piwowarczyk, polski producent filmowy przez lata mieszkający w Meksyku.

Grająca główną rolę Oksana Hamerska śpiewa pięknie niczym disneyowskie heroiny. Scena wyjścia podopiecznych Janusza Korczaka z Domu Sierot, przypominająca nieco fragmenty zabaw z „Drogi młodych” (1936) Aleksandra Forda, autentycznie chwyta za serce. Z kolei muzyka Włodka Pawlika ochoczo sięga po klezmerskie wzorce, a gdy zapuszcza się w inne rejony – nawet po klarnetowe glissanda określane jako dreydlekh, mające chyba oddawać „egzotyczny”, „orientalny” wymiar kultury żydowskiej, podkreślać jej inność. 

„Cierpiałaś jak Chrystus” 

Warszawskie powstanie w „Irenie” też jest jedno, a raczej – będzie. Na początku hitlerowskiej okupacji chór walecznych Polaków śpiewa:

Wzniecimy powstanie
Wygramy, Bóg da
Musimy wciąż być razem
To nasza wielka gra

Tę partię wykonuje Irena z chórem. W tym samym numerze sama Irena śpiewa o Warszawie:

Cierpiałaś jak Chrystus
Gdy gnębił cię car
Europa obojętna
Wolała iść na bal

To powstanie Chrystusowej Warszawy nie może być chyba powstaniem w getcie.

Format musicalu wydaje się wręcz stworzony do propagowania wyidealizowanej polskiej historii. Po pierwsze, musical jest ultrazachodni, ultraamerykański. Po drugie, niesie za sobą patos i liryzm, oba tak bliskie nadwiślańskiej duszy. Po trzecie, jest siłą rzeczy mocno uproszczony, pozwala na kondensację.

Irena – historia o Irenie Sendlerowej, Teatr Muzyczny w Poznaniu, Teatr Polski w WarszawieIrena. Historia Ireny Sendlerowej”, Teatr Muzyczny w Poznaniu, Teatr Polski im. Szyfmana w Warszawie. Premiera poznańska 27 sierpnia 2022, premiera warszawska 25 marca 2023Trudno przecież, robiąc musical o getcie, pominąć istnienie szmalcowników. Przed kimś żydowskie dzieci musiały się ukrywać – poza, rzecz jasna, Niemcami, których garnizon w milionowym mieście liczył kilkanaście tysięcy żołnierzy i esesmanów. Ale już z proporcjami w ramach konstrukcji przedstawienia można poczynać sobie dość swobodnie. A to proporcje są kluczowe w dzisiejszym sporze o pamięć, sporze faktów z pocieszycielską baśnią.

Antysemityzm w musicalu „Irena” ma jedną twarz, twarz Jurka (Bartosz Sołtysiak), podłego szmalcownika-villaina, pałającego w dodatku pożądaniem wobec bohaterki. Poza tym wszyscy mniej lub bardziej skwapliwie pędzą Irenie z pomocą. Weźmy utwór „Jaga”, gdzie tytułowa kobieta (Katarzyna Tapek) prosi mężczyznę, kokietując na melodię uwodzicielskiego tanga: 

Mam prośbę do ciebie
Niedużą, malutką
Najmniejszą na świecie
I więcej już nic (…) 
Znasz księży biskupów
Co wciąż mają władzę
Ach, szepnij im słówko
Pomogliby nam

Zawieśmy tu na chwilę kwestię, co właściwie ten fragment libretta sugeruje na temat pozycji polskiego Kościoła katolickiego wobec okupanta. Jan szybko się zgadza, zastrzegając jednak w swej śpiewanej partii, „że w taką przysługę wpisany jest wyrok, wpisana jest śmierć”. Czyli: nawet jeśli nie przypominamy, że bynajmniej nie każdy był gotów do podejmowania ryzyka, przypomnieć musimy obowiązującą mantrę o ryzyku kary śmierci za pomaganie Żydom. Jakie to jednak ryzyko, skoro w zasadzie każdy Polak (oprócz jednego) w scenicznym świecie je podejmuje? 

„To i tak się skończy źle”

Nie ma tu mowy o masowej obojętności Polaków wobec cierpienia żydowskich sąsiadów. Nie ma też w backstory cienia wzmianki o getcie ławkowym, przeciwko któremu walczyła Sendlerowa w przedwojennej Polsce.

Wreszcie nie ma słowa o przemocy, która spotykała ją w najbliższym otoczeniu. Dla przykładu, taki list bohaterki poznańskiego spektaklu, przechowywany w Żydowskim Instytucie Historycznym, cytuje Anna Bikont w książce „Sendlerowa”:

W związku z szerzącą się „famą” o moim żydowskim pochodzeniu towarzyszą mi przez całe życie wielkie niebezpieczeństwa, jak na przykład w czasie okupacji jeden z kolegów z pracy w Wydziale Zdrowia wobec kilkunastu osób powiedział: „Sendlerowa, takich jak wy to po wojnie my będziemy wieszać na latarni”. 

A chwilę później Sendlerowa wspomina:

Otrzymywałam już po wojnie na swoim biurku w pracy anonimy o treści „ty Żydówico, wynoś się jak najprędzej do Palestyny (Izraela), bo jak nie wyjedziesz, to ci zabijemy twoje ukochane dzieci”.

O tym ani słowa. Za to na jednego szmalcownika przypada w spektaklu szereg żydowskich uprzedzeń: żydowska nieufność i zamknięcie wobec obcych, przez którą Sendlerowa przed wojną nie może się związać z ukochanym mężczyzną (bo rodzina nigdy by go nie zaakceptowała, jak słyszymy); żydowski religijny konserwatyzm, uosobiony przez dziadka, który woli wnuka martwego niż wychowanego przez gojów; wreszcie: żydowska niewdzięczność, gdy dorosły już Icek ma pretensje do matki i do ratujących go ludzi, że został oddzielony od swoich.

Scenariuszowa decyzja, by ukrywany przez Irenę Icek ostatecznie w dorosłym życiu trafił daleko, poza Polskę, do Ameryki, ma też bardzo konkretne konsekwencje – pozwala uniknąć pytań o to, co działo się w Polsce z Żydami po wojnie. Choć w dydaktyczno-produkcyjniakowym tonie w jednym z dialogów pojawia się wątek tego, ile tysięcy Żydów Polacy uratowali – konkretnie słyszymy tu tylko o tym jednym – odległym.

fot. Dawid Stubefot. Dawid Stubefot. Dawid Stube
fot. Dawid Stube

„Robiłam błędy, myliłam się co krok”

Wisienką na torcie jest wrzucany w „Irenie” od niechcenia mit „żydokomuny”. Gdy Sendlerowa jest brutalnie przesłuchiwana przez bezpiekę, rzuca śledczemu: „Ratowałam Żydów! Także pańskich towarzyszy!”. Przy całym odkonkretnieniu historii Sendlerowej, sprowadzeniu jej do najprostszych elementów, usunięciu komplikacji – dość zaskakująca jest decyzja, by zaznaczyć w spektaklu akurat zaangażowanie wielu polskich Żydów w komunizm. Zaangażowanie – ze względu choćby na przedwojenny polski, a wcześniej rosyjsko-carski antysemityzm – historycznie zrozumiałe.

Swoją drogą, po obejrzeniu musicalu „Irena”, po tych wszystkich ubeckich kaźniach i odwołaniach do polsko-katolickiego Boga (rzeczywista Sendlerowa była ateistką) można by pomyśleć, że Irena Sendlerowa była tzw. żołnierką wyklętą, a nie członkinią PPS, później zaś PZPR, gdzie pracowała w Sekcji Opieki Społecznej przy Komitecie Centralnym. Że nie miała, jak pisze Bikont, szofera ani stanowiska w Komisji Zdrowia przy Stołecznej Radzie Narodowej; że w 1953 roku została naczelniczką w Ministerstwie Oświaty. Wreszcie – że nie przeżyła głęboko, bo jako socjalistka, antysemickiej nagonki 1968, w końcu zapisując się potem do Solidarności.

Ale do bajkowego wzorca ta skomplikowana biografia nie pasuje. Co z niej zostaje? „Robiłam błędy, myliłam się co krok / Przegrałam życie, i przegrał je mój mąż” – śpiewa pod koniec spektaklowa Irena w tajemniczym fragmencie piosenki, który nie wiadomo do czego z pokazanej na scenie rzeczywistości ma się odnosić. 

Oksana Hamerska w scenach, gdy gra Sendlerową pod koniec jej życia, ma ogrywać to trudne doświadczenie życiowe ciałem – poprzez markowanie trzęsących się rąk, zgarbionej sylwetki i przychrypniętego głosu. Wygląda to tak, jakby z niewiadomych przyczyn reżyser chciał wyżyć się na bardzo dobrej artystce wokalnej, każąc jej ogrywać najgorsze aktorskie sztampy. Jakby akurat na tę scenę nagle zabrakło potencjału umowności.

„Baruch Adonai, ty ujrzeć jej daj – nowy dzień”

Są takie spektakle, książki czy filmy, które niosą w sobie bardzo silne skrypty projektowanego odbioru. Wiemy, co powinniśmy zobaczyć – bo ważna sprawa, bo wielka bohaterka. Tak jest też, oczywiście, z „Ireną”. W recenzjach libretto określa się jako „wyważone” („Przegląd”) a spektakl jako taki, który „budzi szacunek, przede wszystkim delikatnością przybliżeń dzieła Ireny Sendlerowej” („Sieci”). Przeczytać też można, że „Irena” to „musical biograficzny, w którym autorom udało się oddać skomplikowaną dramaturgicznie historię” („Ruch Muzyczny”).

Dodatkowo – przez ukraińskie pochodzenie Oksany Hamerskiej i wojnę w Ukrainie – w odbiorze powiązano przyjmowanie ukraińskich uchodźczyń w Polsce z ratowaniem Żydów podczas okupacji. No, tu i tu Polacy stanęli na wysokości zadania – wybrzmiewa ton recenzji w prorządowej prasie, a także celebracji podczas warszawskiej premiery w Międzynarodowy Dzień Teatru. Poza tym przecież ratowanie Żydów ogólnie jest dobre, ratowanie Ukrainek też – po co więc psuć atmosferę?

Pozwolił sobie na to dotąd chyba jedynie miesięcznik „Teatr”. Piotr Sobierski zwrócił na jego łamach uwagę, że oglądając „Irenę”, cytuję, „trudno przejść obojętnie wobec uproszczeń i nachalnej dydaktyki”. Co więcej, pisząc o spektaklu, Sobierski przypominał: „Zainteresowanie Ireną Sendlerową w ostatnich latach jej życia odbierane było przez nią samą jako próba przykrycia prawdy o zbrodni w Jedwabnem”. I trudno nie pójść tu krok dalej – przecież „Irena” też nie wisi w dyskursywnej próżni, ma aktualne polityczne konteksty.

„W życiu tak już jest”

Powie ktoś: to tylko jeden spektakl, ku pokrzepieniu serc, ale ten jeden spektakl, fetowany m.in. przez premiera obecnego rządu, to element większego obrazu. Już 10 września w podrzeszowskiej wsi Markowa legat papieski odprawi wielką mszę. Beatyfikowana zostanie rodzina Ulmów – zastrzeleni w 1944 roku po polskim donosie patroni Muzeum Polaków Ratujących Żydów podczas II Wojny Światowej im. Rodziny Ulmów w Markowej. 

Nawet liberalne, opozycyjne media, zapowiadając to wydarzenie czy przytaczając wojenną historię, przywołują rzecz jasna nazwiska Ulmów – ale z reguły pomijają nazwiska Żydów, którzy służą tu za dziejowe tło, drugi plan, przedmiot operacji ratowania. Mówi się o „ośmiorgu zabitych Żydach”, bardzo rzadko pojawiają się natomiast konkretne osoby: Gołda Grünfeld, Lea Didner z córką czy Saul Goldman z czterema synami.

Idźmy dalej. Minister Gliński, ogłaszając powstanie Muzeum Getta Warszawskiego w samym środku międzynarodowej afery wokół ustawy mającej karać za mówienie o polskiej współodpowiedzialności za Zagładę, mówił o tej placówce – Muzeum Getta Warszawskiego – jako o „muzeum ośmiuset lat miłości między narodami”. Równolegle minister przyznał fundacji Tadeusza Rydzyka przeszło 180 milionów złotych na Muzeum „Pamięć i Tożsamość” w Toruniu, mające opowiadać przede wszystkim o polsko-żydowskiej historii, w tym o Polakach ukrywających Żydów.

Jasne, to zestawienie może uchodzić za tendencyjne, bo i zestawiane zjawiska nie są równorzędne. Ulmom muzeum i upamiętnienie jak najbardziej się należy, Rydzykowi miliony na tworzenie polskiej pamięci o Zagładzie – no, niekoniecznie. Nie wiemy wciąż, jakie dokładnie będzie Muzeum Getta Warszawskiego, gdy już powstanie.

Reżyseria: Brian Kite
Autorzy sztuki: Piotr Piwowarczyk, Mary Skinner Tłumaczenie: Piotr Piwowarczyk, Lesław Haliński
Scenografia: Damian Styrna
Kostiumy: Anna Chadaj Muzyka: Włodek Pawlik
Choreografia: Dana Solimando
Kierownik muzyczny: Łukasz Pawlik
Reżyseria światła: Tadeusz Trylski

Istnieje jednak wspólny mianownik. Widać potrzebę stworzenia opowieści o Polakach i Żydach w trakcie wojny, która jak najbardziej dowartościowywałaby tych pierwszych, jednocześnie przepuszczając tylko tyle prawdy o ciemnej stronie polskiej historii, ile trzeba dla zapewnienia minimum wiarygodności. Szmalcownik – niech będzie, ważne, że to margines.

I być może nie byłoby niczego niepokojącego w pastelowym i „wyważonym” obrazie polsko-żydowskiej historii, „delikatnie” cukierkowej jak z dawnych bajek Disneya; w tych musicalowych prostych rymach o miastach-Chrystusach i krnąbrnych żydowskich chłopcach… Nie byłoby może w tym wszystkim nic niepokojącego, gdyby nie fakt, że tak ma wyglądać u nas oficjalna polityka pamięci w tej sprawie.

Bo wierzymy, oczywiście, że ten jeden jedyny szmalcownik zmarł, w najszerszym sensie, bezpotomnie.

Wszystkie śródtytuły są cytatami z libretta musicalu „Irena. Historia Ireny Sendlerowej”.