W spektaklu „Klątwa rodziny Kennedych” kieleccy aktorzy zdają się przebrani; wygarniturowani panowie i panie w sukniach siedzą rzędem na krzesłach, poważni i nieruchomi jak na pogrzebie. Który Kennedy akurat umarł? Trudno powiedzieć. Obszerną listę nienaturalnych zgonów członków klanu Kennedych znajdziecie w polskiej Wikipedii. Hasło: „Klątwa Kennedych”. Ale nie ona będzie na scenie głównym tematem; najważniejsza będzie ta, która wyjdzie przed ten szereg, by opowiedzieć swoją historię – Rosemary Kennedy w barbarzyński, a zarazem powszechnie wówczas akceptowany sposób poddana „terapii” poprzez lobotomię w roku 1941. Zapomnianą siostrę 35. prezydenta USA ukrytą przed światem w kolejnych zakładach opiekuńczych gra gościnnie Karolina Staniec, ostatnie odkrycie aktorskie Wiktora Rubina i Jolanty Janiczak.
Kielecka Rosemary Kennedy jest poniekąd krewną Barbary Zdunk granej przez tę samą aktorkę w zeszłorocznym „I tak nikt mi nie uwierzy” tego samego duetu z Gniezna. Tam ostatnia kobieta spalona w Europie na stosie, tu – poddana nieludzkiemu traktowaniu wstydliwa siostra wybitnych braci. Jolanta Janiczak w swoich dramatach bierze na warsztat postaci albo ikoniczne, albo wyparte; jedne i drugie mówią o tematach tabu. W „I tak nikt mi nie uwierzy” była to przemoc seksualna, w „Klątwie rodziny Kennedych” – problem zdrowia psychicznego, względności tego pojęcia, łatwości, z jaką społeczeństwu przychodzi odgradzać „chorych” od „zdrowych”, wyciągać poza nawias, ubezwłasnowolniać. Cała dramaturgia Jolanty Janiczak to jakby poetyckie przypisy do Michela Foucaulta.
Ich tematem jest więc też władza. Rubin i Janiczak mają na swoim koncie cały „królewski” cykl – „Joanna Szalona. Królowa” (2011), „Caryca Katarzyna” (2013) i „ Elżbieta Batory” (2015) powstały właśnie w Kielcach. W najnowszej premierze rodzina Kennedych staje się nowoczesnym, republikańskim odpowiednikiem dawnych dynastii. Po monarchach dziedziczą splendor i dworskie tajemnice, po nowoczesności – niepewność.
W swoim teatrze Rubin i Janiczak z łatwością przechodzą od wielowątkowych, skomplikowanych struktur, jak w „Sprawie Gorgonowej” z krakowskiego Starego Teatru, do dobitnego manifestu, jak w „Żonach stanu, dziwkach rewolucji albo i uczonych białogłowach” z Bydgoszczy. Ich najbardziej dotąd doceniane przedstawienia w osobliwy sposób łączą obie jakości. Najnowsza kielecka premiera jest nieco inna. Wątek rozbudowanej historii rodziny Kennedych staje się tylko tłem, dla kogoś niekoniecznie biegłego w zawiłościach amerykańskich dynastii – nieco niewyraźnym. Makabryczno-slapstickowy łańcuch karier i śmierci pozostaje w cieniu, na front wysuwa się to, co w cieniu dotąd pozostawało.
Jolanta Janiczak, „Klątwa rodziny Kennedych”, reż. Wiktor Rubin. Teatr im. S. Żeromskiego w Kielcach, premiera 27 lutego 2021Struktura „Klątwy rodziny Kennedych” oparta jest na powtórzeniach. Niedługi, półtoragodzinny spektakl ma bardzo wyrazisty rytm – jak refren powraca w nim mowa inauguracyjna JFK z 20 stycznia 1961 roku, przerywana za każdym razem wtargnięciem na scenę Staniec, która zamaszyście wbija na mównicę i zatyka prezydentowi usta policyjną taśmą. Wielokrotnie więc wybrzmiewa fragment o „wielkiej rewolucji nadziei”, o obietnicy zrzucenia kajdan ubóstwa. „And let every other power know that this Hemisphere intends to remain the master of its own house” – dodaje świeżo upieczony prezydent, nie zważając, że jego siostra dwadzieścia lat wcześniej została pozbawiona władzy nad swoimi półkulami mózgowymi.
Refrenem, powracającym motywem, obsesyjnie wyciąganym – dosłownie – na wierzch, jest tu też mózg właśnie. Mózg zastrzelonego w Dallas w 1963 prezydenta Kennedy’ego, Johna (w Kielcach „Jacka” granego przez Bartłomieja Cabaja), eksponowany na ikonicznym łososiowym kostiumie Jackie Kennedy (Dagna Dywicka); mózg Roberta Kennedy’ego w Los Angeles w trakcie prezydenckich prawyborów Demokratów w 1968; mózg umierającego na neurologiczny nowotwór Teda Kennedy’ego (Andrzej Plata) w 2009 w Massachusetts. Janiczak pyta wprost: dlaczego tamte mózgi zasłużyły na miejsce w muzeum, na legendę, a okaleczony mózg Rosemary nie?
Wiktor Rubin i Jolanta Janiczak lubią w środek poetyckiego języka teatralnego wetknąć element dosadnie prosty, wręcz prostacki – jak lekarz wbijający na scenie młotkiem śrubokręt w głowę Rosemary/Staniec. Wiemy oczywiście, że ciosy są markowane, jest to jednak do tego stopnia sugestywne, że budzi pewien dyskomfort. I chyba o wybijanie z gładkości odbioru, wbijanie w dyskomfort chodzi w tych spektaklach, w których wyciąga się na światło dzienne to, co przerażająco stłamszone. Duet robi to w sposób zgrabny i całkiem atrakcyjny. Momenty żenady są w tym teatrze potrzebne, by nie trawiło się sceny zbyt łatwo.