ZWROTY: Teatr na bogato
cucchiaio/CC BY-NC-ND 2.0

ZWROTY: Teatr na bogato

Witold Mrozek

W teatrze płacą całkiem nieźle. Nie tylko z tęsknoty za brawami pisarze biorą się za dramaturgię, nie zawsze ze względu na artystyczne wyzwania dla muzyków atrakcyjną ofertą jest praca przy spektaklach. Honorarium za przygotowanie scenografii jest od kwoty oferowanej artyście wizualnemu za udział w wystawie odległe jak Mońki od Warszawy

Jeszcze 3 minuty czytania

Jako temat, kasa ma przyszłość. Seks się skończył – ile można mówić o porno na scenie? Historia – teatr walczył na tym froncie dzielnie, ale kraj i tak rozjeżdża walec polityki pamięci. Porozmawiajmy więc o przelewach, z pewnością na jakiś teraz czekacie.

Ta historia zacznie się od kpiny z rozbuchanych i hiperatrakcyjnych wystawień polskiej klasyki. „Niektórzy potrzebują na to 14 godzin” – mówi aktor Jan Sobolewski w „Mikro Dziadach” Anny Smolar po zaprezentowaniu fabuły arcydramatu Mickiewicza w sześć minut i piętnaście sekund choreograficzno-muzyczno-standupowej jazdy. Żart z Michała Zadary to początek spektaklu otwierającego cykl „Mikro Teatr” Komuny // Warszawa. Pozostałe niespełna 10 minut przydzielone przez kuratora Tomasza Platę Sobolewski poświęci snuciu katastroficznej wizji piwnicznego teatru po „dobrej zmianie”. Towarzyszy mu głos Marty Malikowskiej, której nawet nie ma na scenie. W Komunie słyszymy ją z playbacku, bo – jak szczerze przyznaje – w tym czasie we Wrocławiu miała lepiej płatny spektakl. Jak cięcia, to cięcia.

Sobolewski mówi jak coach – z lekko psychopatycznym uśmiechem chwali malejące budżety i inne ograniczenia jako atuty. Snuje wizję teatru undergroundowego, gdzie zostaną już tyko takie mikro-projekty. Opowiada o lękach związanych z przyszłością, gdy znana przez nas rzeczywistość teatralna nieuchronnie się skończy. Podkopana przez Rynek z jednej, a Jedyne Prawdziwe Wartości z drugiej strony.

Histeria? Po polskim teatrze krąży widmo biedy i deklasacji. Nie bez kozery jednym z odkryć ubiegłego sezonu okazał się spektakl Anny Karasińskiej „Ewelina płacze”, w którym Adam Woronowicz, Rafał Maćkowiak i Maria Maj grają stażystów grających Woronowicza, Maćkowiaka i Maj, którzy mają w tym czasie ciekawsze i lepiej płatne zajęcia. Bieda jest obsesją, a jednocześnie zgrabnie opowiedziana i w rozsądnych dawkach okazuje się być sexy. Artysta nie musi gnić w mansardzie i oszczędzać na fryzjerze, jak w czasach Przybyszewskiego. Wystarczy, by z miesiąca na miesiąc ledwie starczało mu na czynsz za kawalerkę, abonament za iPhona i raty za MacBooka. Jednocześnie większość twórców spoza teatralnego bagienka słysząc środowiskowe lamenty, puka się w czoło i wpada w tony raczej pobłażliwe. Poor theatre, poor.

Przecież w teatrze ciągle jest całkiem nieźle. Nie tylko z tęsknoty za brawami pisarze biorą się za dramaturgię, nie zawsze ze względu na artystyczne wyzwania dla poszukujących muzyków atrakcyjną ofertą jest praca przy spektaklach. Honorarium za przygotowanie scenografii jest od kwoty oferowanej artyście wizualnemu za udział w wystawie odległe jak Mońki od Warszawy. Trzy lata temu, również w Komunie // Warszawa, w klasycznym odruchu lewicowo-inteligenckiego sumienia Paweł Demirski zastanawiał się, czy można bronić wykluczonych, biorąc za sztukę tyle, co on. Widzowie performansu „Dario Fo przesłał instrukcje” do dziś zastanawiają się, czy podana kwota 25 tys. zł była prawdziwa. W końcu wszystko rozgrywało się w ironicznym nawiasie.

Jak niepodległości bronimy teatru publicznego, ale przecież – mimo państwowego i samorządowego mecenatu – teatr to też rynek. I jak każdy poważny interes, funkcjonowanie teatru jest nie do wyobrażenia bez środków publicznych. Nie jest to rynek centralnie sterowany jakąś jedną złowrogą ręką – wbrew posapywaniom reżyserów, którzy sukces ostatnio widzieli wtedy, gdy polski telewidz oglądał sejmowe przemowy Jana Olszewskiego. O ratingu twórców decydują różne ośrodki i sieci: międzynarodowe i krajowe festiwale, dyrektorzy czołowych instytucji, media, czasem i na małą skalę – krytycy.

W teatrze, jak w całej zglobalizowanej gospodarce, rosnącym obszarom niepewności towarzyszą odlatujące zarobki górnego procenta. Regulowana prawnie jest pensja profesora, sędziego czy oficera, jawne z mocy prawa są dochody posła, ministra czy burmistrza. Żadnym regulacjom czy rygorom jawności nie podlega natomiast gaża reżysera pracującego w publicznym teatrze. Stąd legendy o honorariach, o 80 tys. branych zawsze przez gwiazdę pokolenia czterdziestolatków i o rosnących zarobkach gwiazdy młodego pokolenia, która dopiero co zaczynała od dumpingowych stawek. Z reguły to plotki – kwoty owiane są mgłą tajemnicy. Tylko czasem zza zasłony Biuletynu Informacji Publicznej wyłania się zaczarowany świat Pewnych Liczb, ku powszechnej – acz krótkotrwałej z reguły – ekscytacji.

Kto pamięta jeszcze, jak we wrocławskim Teatrze Polskim sensację wywołało przeszło 170 tysięcy honorarium Krystiana Lupy? Całkiem niedawno Stary Teatr powiadomił na swojej stronie o podpisaniu kontraktu z Konstantinem Bogomołowem, który ostatnio z sukcesem wystawił w Krakowie „Płatonowa”. Sukces się opłacił – kwota honorarium za nadchodzącą „Wojnę i pokój” przekracza 30 tys. euro. Teatr uznał, że zgodnie z prawem o zamówieniach publicznych trzeba o zawarciu kontraktu poinformować – bez podawania samej kwoty. Według kursu z 25 stycznia – przekroczone 30 tys. euro to 134 tys. 160 zł. Warto mierzyć się z rosyjską klasyką – wszak od Gogola wiemy już, że słowiańskich duszach można nieźle zarobić.

Na tym tle blado wypada warszawski Teatr Studio, gdzie przy okazji konfliktu zespołu z dyrekcją ujawniono rejestr umów – Rychcik 35 tys. zł, Glińska – 55 tys... Płacowy środek w teatrze środka.

Tymczasem są teatry, gdzie zarabia się jak w Google – i teatry jak montownia pralek w „specjalnej strefie ekonomicznej”. Pewien dyrektor sceny pochwalił mi się kiedyś bez żenady , że u niego „szczypiorki” grają za procent od biletów – bez honorariów. „Szczypiorkami” jowialny gospodarz nazywał młodych reżyserów, wiadomo, takich gdzieś do 45 roku życia. A dodać trzeba, że stary wielbiciel piłkarskich metafor prowadził swoją antrepryzę w mieście bardzo powiatowym i mocno peryferyjnym; mieście, gdzie obok urzędu i szkoły, poważnym pracodawcą wydaje się dyskont spożywczy. Można sobie wyobrazić, jaki procent można dostać w takim mieście od 100 miejsc sprzedawanych za, dajmy na to, 20 zł. „Niech się uczą myśleć o widzu” – zalecał „szczypiorkom” dyrektor.

Wcześniej nad widzem i nad płacami aktorów z troską pochylał się gracz z zupełnie innej ligi, wytrawny polityk, Tadeusz Słobodzianek. „Młodzi artyści myślą, że teatr artystyczny polega na tym, że powinni przez rok wstrzymać działalność repertuarowego teatru, dostawać takie honoraria jak amerykańscy reżyserzy musicalowi (aktorzy w tym czasie mogą sobie pracować, oczywiście za pensję mniejszą niż polski nauczyciel), a to, czy widzowie na to przyjdą, czy nie, jest sprawą drugorzędną” – ironizował przed rokiem w „Newsweeku” dyrektor trojga połączonych teatrów Warszawy. Autor „Młodego Stalina” wykazał się, jak nietrudno zgadnąć, iście wschodnią przesadą. Do sześćdziesięciu paru tysięcy dolarów amerykańskich – ustalonej przez związki stawki reżyserskiej z Broadwayu – „młodym artystom” jednak dość daleko. Wieść gminna mówi o 10-15 tys. stawki dla początkujących, 30 tys. i więcej – dla tych, którzy są już na rynku. Z tego trzeba się nieraz potem utrzymać przez miesiące czekania na kolejne zlecenie. Ale ci, którzy w danym sezonie akurat są rozrywani przez dyrektorów robią z 4 premiery rocznie. Z teatru można żyć więc też bardzo dobrze. Póki jest się na fali.

Słobodzianek, jak wieść gminna niesie, w atmosferze konfliktu czuje się jak niedźwiedź w tajdze. Jego uderzenie miało przenieść starcie na inną linię frontu, gdy sam dyrektor spotykał się z intensywną krytyką. Jednak w kwestii zarobków sporej części aktorów dyrektor Dramatycznego jest nie tak daleko od prawdy. Szczególnie w przypadku aktorów tzw. prowincjonalnych. Różnica zarobków między zespołem a np. dramaturgiem czy scenografem często bywa spora. Zwłaszcza, że np. scenograf nie musi być na próbach, może więc pracować nad kilkoma premierami jednocześnie. Aktor – poza opisanym wyżej przypadkiem Marty Malikowskiej – raczej się nie bilokuje.

To osobliwy paradoks – dla rozchwytywanego aktora sukces w teatrze, zwłaszcza w oddaleniu od zasobnej w fuchy i castingi Warszawy, może oznaczać finansowy kłopot. Wchodzenie z premiery w premierę nie zostawia czasu na dodatkową pracę, nieraz mniej satysfakcjonującą, ale zazwyczaj lepiej płatną.

O aktorskim gniewie i frustracji mówi „Kantor Downtown”, spektakl autorstwa kolektywu złożonego z Jolanty Janiczak, Joanny Krakowskiej, Magdy Mosiewicz i Wiktora Rubina. W ławach jak ze scenografii „Umarłej klasy” „zasiadają” plazmowe telewizory. Z ekranów opowiadają o Tadeuszu Kantorze legendy nowojorskiej awangardy. Spośród wielu wątków – wspomnień o rzekomym żydostwie Kantora, niezwykłej atmosferze jego spektakli – wyłania się także obraz artystycznej hierarchii. I tu dawni lewicowi apostołowie sztuki zaangażowanej okazują się wielbiącymi demiurga pensjonarkami. Dlaczego Kantor mógł pozwolić sobie na to, by traktować ludzi przemocowo? „Because he was l'Auteur”. Istoty ludzkie dzielą się na Autorów – i nie-Autorów. Nietrudno się domyśleć, do której kategorii zalicza się wypowiadająca te słowa artystka.

Gdy przychodzi do sposobu traktowania aktorów przez założyciela teatru Cricot (nie był on, delikatnie mówiąc, łatwym w obyciu człowiekiem), Marta Malikowska nie wytrzymuje i wychodzi z roli Kantorowskiej żywej marionety z pobieloną twarzą. Potem, podczas osobistego monologu wypisuje sobie na skórze zarobki z ostatniego miesiąca – dwa tysiące z hakiem. Faktycznie, od nauczyciela niedaleko. Skądinąd, jak długo nauczyciel będzie negatywnym zarobkowym punktem odniesienia?

Aktorka zaprasza publiczność do wypisywania swoich poborów na różnych częściach jej ciała. Wstydliwe tabu – ujawnić PIT-a? W Krakowie chyba nie, festiwalowa publiczność zarabiała od aktorki zdecydowanie lepiej i chętnie to sygnalizowała. Bydgoska, codzienna widownia – podobno słabiej. Można powiedzieć: samo życie.

Starsi koledzy po piórze narzekają, jaki ten nowy bieda-teatr wsobny, jaki hermetyczny, skrojony pod krewnych i znajomych. Tymczasem dla coraz większej ilości prekariuszy, jak własną kieszeń znających niepewność i nieciągłość zarobków, brak życiowej stabilności – całkiem nieartystyczna codzienność coraz bardziej przypomina rzeczywistość artystycznych projektów. Być może czekanie na przelew to płaszczyzna nowej teatralnej wspólnoty?


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.