By obejrzeć „Sun & Sea (Marina)” w reżyserii 36-letniej Rugilė Barzdžiukaitė, najpierw trzeba odstać jakąś godzinę w kolejce. Budynek, położony niedaleko Arsenału, ale trudny do odnalezienia w krętych, przecinanych kanałami uliczkach, nie jest w stanie zmieścić wszystkich zainteresowanych litewską ekspozycją, zwycięzcą tegorocznego Biennale.
Libretto napisała Vaiva Grainytė, muzykę skomponowała Lina Lapelyt – obie 35-letnie. Na wylegujących się na plaży aktorów spoglądamy z góry, z lotu ptaka. Z boskiej, a może kosmicznej perspektywy? Są ludzie, w tym dzieci, a także psy, plażowe kocyki i koszyki. Jest oczywiście piasek, dużo piasku; morze trzeba sobie wyobrazić. A może piasek nie jest już plażą, a pustynią?
Wschodnia Europa rozmaicie radzi sobie w Wenecji z opowiadaniem o swojej przynależności do mgliście rozumianej Europy właściwej, a zarazem o odrębności i nieprzystawalności swojej historii i swoich problemów. Polski pawilon eksponuje dzieło „Lot”, samolot obrócony na lewą stronę przez artystę Romana Stańczyka. „Lot”, cytując opis kuratorski, ma mówić o posmoleńskim rozszczepieniu polskiego społeczeństwa, ale też o paradoksach polskiej nowoczesności i poszukiwaniu symbolu, który łączyłby podzieloną wspólnotę.
Ukraińcy też mówią o samolocie, choć z większym zmysłem ironii. Ich pomysł na Biennale, dokumentację „całej” ukraińskiej sztuki współczesnej – czyli tych artystów, którzy zgodzili się na udział – wsadzono w największy na świecie samolot An-225, ten przeleciał nad Wenecją, rzucając na nią (podobno) cień, a teraz w Arsenale można porozmawiać z naocznym świadkiem tego zdarzenia. Odbicia i cienie, marzenia o wielkiej skali, wersja budget i ludzka praca jako to, czego mamy w nadmiarze, więc możemy tanio udostępnić – w cieniu wielkich, wywodzących się z radzieckich czasów inwestycji.
Rugilė Barzdžiukaitė, Vaiva Grainytė, „Sun & Sea (Marina)“. Biennale Sztuki w Wenecji, 2019Litewski pawilon ze swoim dowcipnym, sarkastycznym spektaklem mówi coś innego: jesteśmy częścią globalnej wyobraźni, jesteśmy zachodni i nawet zmodernizowani. Jest więc na jednym z plażowych kocyków gejowska para – choć odpalając na Litwie gejowską aplikację randkową Grindr, użytkownik jeszcze niedawno był informowany o zagrożeniu, bo w tym należącym do UE kraju w roku 2009 wprowadzono prawny „zakaz promowania homoseksualizmu”. Jest zapracowana, ale i w miarę zamożna klasa średnia, jest też postać filozofa, który swoimi komentarzami wprowadza globalistyczny kontekst kulturowo-ekonomiczny, mówiąc o imporcie bananów z Ameryki Południowej i kostiumów kąpielowych z Dalekiego Wschodu. Nieodłączną częścią spektaklu konsumpcji i statusu staje się w miarę uświadamiania sobie globalnej sytuacji poczucie winy. Może dotyczy to bardziej północnych sąsiadów Litwy ze Skandynawii niż południowo-zachodnich z Polski, ale, jak już się rzekło, litewska ekspozycja chce przekraczać lokalny prowincjonalizm. Houllebecq, ten z „Platformy”, melancholijnego portretu zachodniego turysty czasów późnego kapitalizmu, spotyka więc w tym libretcie Masłowską – tę z podróżniczych felietonów, ale i tę z „Innych ludzi”, gdzie życie polskiej klasy średniej znajduje odbicie w muzycznej formie.
Ambitne aspiracje Litwinów spuentowały ekonomiczne realia funkcjonowania sztuki w naszej części kontynentu. Opera grana jest tylko w środy i soboty, ze względu na brak środków na szerszą eksploatację. I niestety, wzmianka o tym najczęściej pojawia się na przykład w polskich relacjach z Wenecji, tłumaczących się z faktu, że recenzent dzieła nie widział.
Odszukiwanie operowych namiętności i dramatycznych napięć w banale codzienności nie jest oczywiście niczym nowym. Robiła to choćby Maria Magdalena Kozłowska w swoim cyklu „Ja już nie mogę”, pokazywanym w bytomskiej galerii Kronika; widzowie Netflixa kojarzą wynoszenie drobnych neuroz do wielkiego muzycznego spektaklu z serialu z „Crazy Ex-Girlfriend”. Może im bardziej późny kapitalizm utowarawia jednostkę, tym bardziej narasta jej sen o narcystycznym znalezieniu się w centrum gigantycznego show. Jest więc w litewskim przedstawieniu pieśń pracoholika, którego stłumione emocje i frustracje „jak lawa, jak lawa, jak lawa” wybuchają w niespodziewanych miejscach i momentach. Jest syrena śpiewająca o swoim eks, który utonął; i jest zamożna matka, zachwycona synkiem, co choć ma osiem lat, pływał już na morzach: „Czarnym, Żółtym, Białym, Czerwonym, Śródziemnym i Egejskim”.
Operowe arie dobrze współbrzmią z dość minimalistyczną elektroniką, którą niektórzy czytają jako dźwięki zmęczonej ludźmi planety. Forma wyczyszczona została do tego, co potrzebne. Mimo leżaków, butelek i psów wbrew pozorom nie ma tu zbędnych teatralnych wodotrysków; nie ma nadmiaru atrakcji.
Ważne w tym apokaliptyczno-obyczajowym spektaklu jest to, co na pierwszy rzut oka przeźroczyste. Obok spojrzenia z lotu ptaka i nieobecności, a raczej wyobrażonej obecności wspomnianego morza – także sama cykliczna, kolista struktura powtarzanego przedstawienia. Niespodziewane zakończenie ze zjawiającą się deus ex machina w postaci wybuchu wulkanu, który chmurami pyłu unieruchamia loty, inaczej niż tylko wakacjami tłumaczy atmosferę stagnacji i bezruchy. I wreszcie, coda – córka drukująca po apokalipsie na drukarce 3D cały nowy śwat, włącznie z samą sobą. „Rafy koralowe 3D nigdy nie wymrą, ja w 3D nigdy nie umrę”, słyszymy, tuż zanim operowa maszyneria zaliczy kolejny obrót i wróci do początku libretta. Może jesteśmy więc w jakiejś symulacji Ludzkości Po Zagładzie, może w czyimś śnie, a może w kosmicznym zoo?