Mojemu koledze faszyści złamali nos i szczękę. Przemysława Witkowskiego możecie kojarzyć np. z obszernego wywiadu z byłym skrajnym prawicowcem na łamach „Dwutygodnika”. Przemek jest wybitnym znawcą skrajnej prawicy, doktorem politologii, wykładowcą, poza tym też poetą i socjalistą.
Przemek i jego dziewczyna jechali w czwartek, 25 lipca, rowerami przez wrocławskie bulwary Odry. Zobaczyli na murze homofobiczne hasła w rodzaju „Stop pedofilom z LGBT”. Przemek powiedział, co o tym myśli. Jego adwersarz, przypadkowy przechodzień, młody wrocławianin, odpowiedział ciosami. To nie jest tak, że ktoś sobie bazgrał na murze „Arka Gdynia kurwa świnia”, a ktoś zwrócił mu uwagę: „Dewastujesz tę elewację, młodzieńcze”.
Jak słusznie napisał Michał Sutowski, „przypisywanie – kompletnie wbrew statystyce i wiedzy naukowej – zbrodni na dzieciach mniejszościom seksualnym to prymitywna kalka z antysemickiego dyskursu sprzed II wojny światowej. Bo z niemieckiego «Stürmera», ale i naszych rodzimych «ABC» czy «Gazety Porannej 2 Grosze» można się było kiedyś dowiedzieć, że Żydzi «seksualizują dzieci» i demoralizują młodzież”.
Jak odebrano pobicie Witkowskiego? Prorządowy, dotowany przez spółki Skarbu Państwa portal wPolityce.pl wziął w cudzysłów słowo „homofobiczne” w nagłówku „Dziennikarz OKO.press pobity we Wrocławiu”. Prawicowy Twitter robi z Witkowskiego „obrońcę pedofilów”, a w ataku widzi „ustawkę”. Publicysta „Sieci” Wojciech Biedroń odnosząc się do napadu we Wrocławiu i przemocy w Białymstoku ocenił: „Nie przesadzałbym, że mamy do czynienia z falą terroru”.
Czekając na krew
Przemek trafił też m.in. do TVN i TVP. Na podstawowym poziomie to oczywiście dobrze – takie przypadki trzeba nagłaśniać. Z drugiej strony – medialny dyskurs czeka na krew. I to najlepiej krew z nazwiskiem, nazwiskiem, które da się przyporządkować politycznie i które coś znaczy. Krew, która coś opowie. Krew, która potwierdzi hipotezę o faszystowskiej przemocy – bo dla tych panów z pięciocyfrowymi zarobkami, którzy decydują o naszym życiu publicznym, faszyzm jest ciągle albo chwiejną hipotezą, albo zrytualizowanym chwytem retorycznym w codziennym felietonie, albo ewentualnie zjawiskiem peryferyjnym, egzotycznym, występującym w wykonaniu barbarzyńców odległych od tych panów.
I faszyzm ten pozostaje niepewny nawet wtedy, gdy panowie ci na co dzień piją kawę albo whiskey z odnowicielem Młodzieży Wszechpolskiej, dziś prominentnym „liberalnym” opozycyjnym adwokatem.
Parę dni wystarczyło, by historia dopisała brutalną, ironiczną puentę do mądrości tych, którzy przemoc faszyzmu tłumaczyli „dzikim Wschodem”. Tych, którzy mówili, że dzieje się to gdzieś tam, w Białymstoku, o którym dalibógże wiedzą mniej niż o Chinach.
Zresztą, czy zapomnieli, że to we Wrocławiu spalono na Rynku kukłę Żyda? Że to we Wrocławiu swoje marsze robi eksksiądz Międlar? Były chłopak mojej siostry, Hiszpan z Hiszpanii, usłyszał niedawno we wrocławskim Lidlu „Ciapatych nie obsługujemy”.
Krew polityczna
„– Czy napastnik mógł cię rozpoznać jako autora czy aktywistę? – Nie, na pewno nie” – odpowiedział Witkowski OKO.press, jednej z redakcji, z którymi współpracuje. Dostał w mordę jako po prostu przyzwoity człowiek, a nie jako lewicowiec, wieloletni działacz Krytyki Politycznej, mój dawny kolega z Partii Zieloni czy organizator anarchosyndykalistycznych demonstracji.
Ale krew się polała, krew polityczna, krew za najbardziej podstawową obywatelską postawę.
Ta krew lała się już wcześniej. Po manifestacjach przeciw cenzurze pod warszawskim Teatrem Powszechnym rozmawiałem jako dziennikarz z mężczyzną, który został pobity, gdy wracał z demonstracji. Nie chciał zgłaszać pobicia, bo jako aktywista LGBT miał złe doświadczenia z polską policją. Z kolei mój kolega, osoba publiczna, wybitny fachowiec w swojej dziedzinie, został ciężko pobity na homofobicznym tle przez… funkcjonariuszy – choć procesuje się z nimi, nie chce nagłaśniać sprawy, bo jako profesjonalista nie chce kojarzyć się wyłącznie z byciem ofiarą skandalicznego pobicia.
Nie oceniam takich decyzji. Skrajnie prawicowa przemoc współistnieje z kapitalizmem, który, jak to kapitalizm, kapitalizuje przejściowo ofiary i wyznacza im szczególne role. A często niewidzialna dla medialnego mainstreamu brutalność codziennego życia, brutalność, która swoje ofiary do siebie przyzwyczaja, sprawia, że wypracowuje się różne strategie radzenia sobie z nią.
Przemoc – lata tradycji
Wychowywałem się w zdegradowanym śródmieściu transformacyjnego Bytomia. To śląskie miasto zyskiwało kiedyś uwagę mediów, gdy zamykano kolejną kopalnię, gdy moi nastoletni rówieśnicy podpalili w przejściu podziemnym bezdomnego (ze skutkiem śmiertelnym) albo gdy mój szkolny kolega zamordował dwie przecznice obok sąsiadkę. Przyjechał wtedy wóz transmisyjny, a chłopaki z tamtego podwórka machali do kamer, bo cieszyli się, że będą w telewizji. Dziś Bytom ściąga uwagę, gdy jakaś kamienica zapadnie się lub wybuchnie.
Nie było ogólnopolskiego medialnego oburzenia, gdy w 2007 lokalny ONR zrobił rajd na herbaciarnię tuż pod moim bytomskim oknem i pobił jej klientelę, bo była rzekomo „pedalska”. Albo gdy napadał na miejscowe anarchistyczne centrum kultury Wolne Tory. Szczucie lokalnej prasy na Centrum Sztuki Współczesnej Kronika – bo mówiło o prawach kobiet czy pokazywało sztukę krytyczną wobec Kościoła katolickiego – oraz szykany bytomskich radnych wobec tej instytucji o wiele lat wyprzedziły brewerie ministra Glińskiego.
Jedyna lokalna gazeta, „Życie Bytomskie”, to całkiem porządne medium: rzetelnie opisuje samorządową politykę i życie miejscowej społeczności – tylko przy okazji długoletni naczelny, a obecnie redakcyjny „numer dwa”, to publicysta jadowicie antysemickiej „Warszawskiej Gazety” i działacz Klubu „Gazety Polskiej”, w związku z czym w kwestiach szeroko pojętych „wojen kulturowych” czasem pismu odwala. Bytom obfituje zresztą w barwne osobowości skrajnej prawicy trzeciego i czwartego garnituru. Taki Artur Paczyna – monarchista, fan generała Franco i szef lokalnego stowarzyszenia wiernych rytu trydenckiego w jednej osobie, który został – za rządów PO – komendantem straży miejskiej i wprowadzał paradną musztrę, konne patrole i bodaj szable do munduru galowego, równolegle propagując cenzurę w sztuce, seksizm i homofobię w ramach „stowarzyszeniowej” działalności (sam się tym chwali). Promujący go prezydent Piotr Koj przeszedł do partii Gowina po rzekomym „skręcie w lewo” Platformy, zaś zastępczyni Koja Halina Bieda, weteranka katolickich organizacji, a potem prezeska firmy deweloperskiej, ma iść z list Koalicji Obywatelskiej w najbliższych wyborach do Senatu. De-mo-kra-cja, o-po-zy-cja.
Faszyzm a kultura wpierdolu
Po co ten nieco kombatancki i przydługi autobiograficzny passus? Po pierwsze, by przypomnieć, że brutalny faszyzm i maszerująca przez instytucje publiczne ekstremalnie skrajna prawica nie wylądowały w Polsce niespodziewanie w 2015 roku na pokładzie latającego talerza „ORP Jarosław”. Po drugie, by powiedzieć, że też dostałem parę razy w mordę, choć nie tak drastycznie jak Witkowski, i nie jest mi obca kultura ulicznego wpierdolu. Dla człowieka, który w takim miejscu w taką czy inną stronę się wyróżnia, niesie ona specyficzny „know how”. Którymi ulicami raczej się nie chodzi, kiedy raczej przechodzi się na drugą stronę, kiedy zaczepki lepiej ignorować, a kiedy lepiej przed potencjalnym agresorem zrobić z siebie głupka. Kiedy dawny szkolny kolega z wyrokiem tylko sobie z ciebie żartuje, a kiedy naprawdę chcę cię skroić.
To dorastanie – specyficzne, a zarazem wcale nie wyjątkowe – sprawiło, że potem nie bałem się już w zasadzie nigdzie i nigdy, nawet jeśli było to niemądre. Nocna Łódź czy nocny Wałbrzych, ciemne ulice w Moskwie czy Kijowie. Tylko że to, co spotkało Przemka Witkowskiego, z kulturą ulicznego wpierdolu nie ma wiele wspólnego.
Nie wolno redukować tego do chuliganerki. Tego nie da się „obejść” bez moralnego kosztu. Z tego nie da się wyłgać żartem. „To” nie jest ciemną ulicą, frustracją biednego, pijackim czy narkomańskim ekscesem. „To” jest politycznym planem, systematycznym, od lat wdrażanym przy współudziale poważnych graczy polskiego życia publicznego. Planem, którego ofiary obawiają się nieraz tych organów własnego państwa, które miałyby działać na rzecz ich bezpieczeństwa. Albo przynajmniej im nie ufają.
Dlatego Przemek Witkowski jest wzorem. I dlatego jego pobicie zostawia nas z niewygodnymi pytaniami. To nie tylko pytanie o to, czy zareagujesz, gdy gdzieś nad rzeką czy innym pustkowiu będą bazgrać faszystowskie hasła. Ja bym pewnie uciekł. Są też inne pytania. Czy zareagujesz, gdy w tramwaju będą lżyli Araba, Ukraińca, Niemca czy Nepalczyka? W tłumie raźniej, prawda? A może wszyscy, cały wagon, spojrzą wtedy w inną stronę?
Czy zareagujesz, gdy kolega z pracy, z wyższym wykształceniem technicznym, PIT-em w wyższym progu i powstańczą kotwicą na nowym samochodzie rzuci coś o „ciapatych” albo o „pedałach”? On cię raczej nie pobije, ale może będzie miał wpływ na twój awans czy choćby przedłużenie umowy albo twoja ewentualna antyfaszystowska interwencja wpłynie na szeroko pojętą ogólną atmosferę w biurze.
Trudno wymagać bohaterstwa od większości społeczeństwa. Ale co nam zostaje, gdy państwo przymyka oczy?