Nowe spojrzenia
fot. Piotr Nykowski / Poza Okiem

11 minut czytania

/ Teatr

Nowe spojrzenia

Rozmowa z Ireną Wójcik

Inni ludzie zmieniają teatry, a mi się w teatrze zmieniają zespoły. W sumie mam wrażenie, że jestem ciągle w jakimś innym kociołku. Przychodzi nowy dyrektor, inne twarze, inni aktorzy i inne spojrzenia. Wbrew pozorom, będąc w jednym miejscu, ciągle doświadczam zmiany

Jeszcze 3 minuty czytania

WITOLD MROZEK: Zacznę z grubej kombatanckiej rury... Jaki był Wałbrzych w 1990 roku? Teatr, miasto…
IRENA WÓJCIK: 
W 1990?… To były czasy... To był Wowo Bielicki chyba, tak?

Tak, wtedy tam przyszłaś.
Wiesz co… Jaki był Wałbrzych? Teatr... no jak teatry w tamtym okresie, prawie wszystkie te tzw. prowincjonalne, ale i stoliczne... Czyli repertuar bardzo typowy, klasyki, farsy, taka była preferencja. Myślę, że się niczym nie różnił, w danym momencie, od innych w Polsce. Ja wtedy miałam przeróżne zawirowania prywatne, mnie życie jakoś bardziej doświadczało niż ten teatr.

Ale powrót do Wałbrzycha to był też powrót do domu, prawda?
Tak, tak, takie trudne rodzinne sprawy sprowadziły mnie tu z powrotem…

Wtedy w wałbrzyskim teatrze reżyserował głównie Wowo Bielicki – przynajmniej jeśli chodzi o takie rzeczy, które miały być ambitniejsze w założeniu. Bardzo dużo wtedy grałaś.
Tak, bardzo dużo tych różnych ról, gorszych, lepszych, mniej istotnych zrobiłam. To też była taka seryjna produkcja, tak bym to określiła. Sposób zarabiania, te lektury...

Z jednej strony „Mayday”, z drugiej Gombrowicz.
Tak, wszystko się przeplatało.

A jaki był Bielicki?
O Jezu, a jego już nie ma?

Umarł w 2012.
Wiesz co… Fascynująca biografia, ale na koniec swojej twórczości teatralnej trochę skapcaniał. Ja nie wiem też dokładnie, może takie miał warunki w tym teatrze, na pewno coś próbował zrobić w pewnym momencie, sprowadzał tych młodych reżyserów… np. Wojtek Starostecki. Było paru takich po warszawskiej szkole wtedy, taka fabryka snów się wtedy z tego zrobiła. A potem wszystko zaczęło podupadać, a Wowo zaczął wszystko robić sam. Miał taką tendencję też do sprowadzania na scenę młodych dziewczyn, czasem zupełnie nieprzygotowanych. Ale on to lubił, lubił, żeby zawsze w  teatrze była taka świeżość. Potem to wszystko dość tragicznie padło.  Bielicki preferował rozrywkę – więc w tę stronę pchał też teatr. Potem miałam do niego totalny żal. Uważam, że doprowadził teatr do takiego stanu, że nie powinno to tak wyglądać.

Maja Kleczewska, która przyjechała do Wałbrzycha pracować krótko po zmianie dyrekcji, opowiadała w wywiadzie, że była przerażona tym, co zastała.
E, przerażona… To są czasem takie wydmuchane rzeczy… Czym niby przerażona? Że taki stan teatru? Jakby w innych teatrach tak nie było. Trzeba było po prostu to na nowo poogarniać. Kleczewska i tamte roczniki to był taki fajny start w nowy teatr. A muszę powiedzieć, że ja już wtedy nie lubiłam teatru.

Po dziesięciu latach pracy?
Tak… Pracowałam, no bo z czegoś trzeba było żyć. I te rodzinne sprawy były skomplikowane… W ogóle mi się nie chciało. I ci ludzie, ze swoim nowym spojrzeniem, nowym myśleniem, z pracą i dokopywaniem się sprawili, że znów mi się zachciało.

Kleczewska wspominała też w tym wywiadzie, że na początku bała się ciebie.
Wiesz co? [śmiech] Mnie się chyba wszyscy boją na początku. Mam chyba coś takiego w sobie. Chodzi chyba o to, że się specjalnie nie przymilam. Ani nie jestem jakaś strasznie wylewna. Jestem po prostu w pracy. Sprawdza się za to zasada, że z czasem wszyscy zaczynają mnie bardziej lubić niż na początku. No, mam taki styl bycia i nie będę go zmieniać, żeby kogoś zadowolić.

W „Locie nad kukułczym gniazdem” Kleczewskiej grałaś siostrę Ratched...
Może mam w sobie coś z niej.

To było też spotkanie z choreografem Mikołajem Mikołajczykiem na wczesnym etapie jego pracy. Jaki on wtedy był na próbach?
Szalenie zaangażowany, bardzo wkręcony. On jest osobowością… Pracowali razem z Mają i był to silny okres inspiracji Piną Bausch, fascynacji nią. To była fajna praca, siedzenie po nocach, twórczość totalna – w różnych wymiarach. To wciąga, oczywiście do czasu, bo potem zaczynasz mieć dosyć.

fot. Piotr Nykowski / Poza Okiem

Od razu w to weszliście jako zespół? W te zmiany?  
Tak.

Ale tam pomiędzy był jeszcze krótki okres Krzysztofa Kopki?
To akurat był dziwny okres. Niby przemiana i coś nowego, ale nie porywało. Trzeba było osobowości, które wiedziały, że chcą spróbować czegoś zupełnie nowego.

A jeździliście wtedy do Legnicy? Był jakiś kontakt między waszymi teatrami, gdy Jacek Głomb robił z Legnicy ważny teatr, dający głos lokalnej społeczności?
Hm…

Czy to daleko?
No, daleko. Legnica miała/ma bardzo specyficzne spektakle, bardzo społeczne – od wielu, wielu lat. Na pewno była koprodukcja: Kopka robił Czechowa. Ale tu i tam były osobne prądy, nie łączyliśmy się szczególnie.

Jak – jako rodowita wałbrzyszanka – patrzyłaś na wychodzenie teatru w miasto? Na projekty Walczaka, na „Kopalnię”?
Walczak – super. Wiesz, z tą aktywizacją bywa różnie. Pamiętam, że już później Sebastian Majewski robił takie pochody czy spacery po mieście. Ludzie wchodzili w to niechętnie. To wynika z obawy, że ktoś coś będzie chciał, że trzeba będzie się jakoś wysilić. No, Wałbrzych jest trudnym miastem. Ale ma swój charakter. Jakiś taki dziki. Byłam w kilku mniejszych miastach, gdzie niby wszystko jest – te kawiarnie, restauracje – ale we wszystkim jest jakieś takie mieszczańskie ciepełko. A tutaj, w Wałbrzychu… Mówią, że to straszne miasto. Ale coś się da w tym mieście zrobić. Wychodzenie w miasto to była próba ruszenia czegokolwiek, żeby ludzie przyszli i zobaczyli coś nowego. Myśmy wszyscy w to weszli – raz z energią, raz ze wstydem.

Teatr w Wałbrzychu kojarzy się z krytyką transformacji ustrojowej. Czy przemiany, upadek przemysłu, dotknęły jakoś ciebie albo twoich bliskich?
Te kopalniane sprawy nie. Pamiętam Wałbrzych z czasów, gdy był kwitnącym i bogatym miastem. Gdy wszystko funkcjonowało normalnie. A potem totalna załamka, kiedy mnóstwo ludzi wyjechało. Nie zagłębiałam się w to bardzo i nie jestem wielkim znawcą tego miasta, bo nie było mnie tu po prostu w czasie tego upadku.  No, od  tego czasu widziało się więcej takich, no... meneli. Ale też, jak tu dzisiaj w Warszawie szłam do Powszechnego, to patrzę: „Hm, to Warszawa? Masakra, jakbym była u mnie!”. Te opinie, że Wałbrzych to tylko miasto meneli i biedaszybów, są przesadzone. W Pradze, gdy byłam poza centrum, też byłam przerażona. Tak wiele miast chwali się tylko centrami, środeczkiem i kawiarniami z kawą po 20 zł, a to, co dookoła…

Kolejna zmiana to był właśnie Sebastian Majewski. I kolejna fala reżyserów. Na przykład Krzysztof Garbaczewski. Jak wspominasz pierwsze z nim spotkanie?
Bardzo dobrze. Sebastian wprowadził inne spojrzenie, bardziej abstrakcyjne i awangardowe. Patrzył ze stron, z których ja bym nie spojrzała. I wierzył, że to może się udać, takie projekty, jak „Czterej pancerni” – przy którym w pierwszej chwili złapałam się za głowę: „Chryste Panie, co to będzie! Jak to w ogóle ugryźć”. A okazuje się, że można. Przychodzą nowe mózgi i nowe osobowości – i potrafią zapalić nas, zapłodnić innym widzeniem. To bardzo ekscytujące. Tamten okres był bardzo ekscytujący. Było dużo totalnych, nowych strzałów. Sezon „Znamy, znamy”.

Ludzie mówią o Wałbrzychu jako bardzo intensywnym doświadczeniu pracy aktorskiej. Było sporo zmian w zespole w ostatnim czasie, ludzie przychodzą i odchodzą. A ty jesteś ciągle w tym intensywnym doświadczeniu. Jak sobie dajesz z tym radę tak długo?
Inni ludzie zmieniają teatry, a mi się w teatrze zmieniają zespoły. W sumie mam wrażenie, że jestem ciągle w jakimś innym kociołku. Przychodzi nowy dyrektor, inne twarze, inni aktorzy i inne spojrzenia. Wbrew pozorom, będąc w jednym miejscu, ciągle doświadczam zmiany.

Cieszysz się na powrót Sebastiana Majewskiego do Wałbrzycha? Po dyrekcjach w Jaraczu w Łodzi i Starym Teatrze w Krakowie?
Nie chcę na to patrzeć jako na powrót. To byłby błąd – nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki i tak dalej... Myślę, że przez wszystkie swoje doświadczenia, przez to, co przeżył w innych miejscach, Sebastian wprowadzi coś innego, nowego. Trzeba na to patrzeć jak na coś nowego, nie powtarzać.

fot. Piotr Nykowski / Poza Okiemfot. Piotr Nykowski / Poza Okiem

Mówimy cały czas o Wałbrzychu, ale chciałem zapytać o dwa teatry, w których byłaś wcześniej, Słupsk i Zielona Góra. Mam wrażenie, że lata 80. to w polskim teatrze zupełnie nieopisana dekada, zwłaszcza w mniejszych ośrodkach.
Polska teatralna tamtego okresu.... [Wzruszenie ramion]. Nienawidzę tak zwanych wspominek. Dostaję białej gorączki i drżenia, jak czytam wywiady czy książki wspomnieniowe. Wszyscy wiecznie wspominają: „A Jarocki..., a Swinarski... A Kantor...”. I są tak zaklopsowani w tamtym świecie, jakby nie było tego, co teraz. Są różne sposoby myślenia, są różne filozofie. Moja jest taka: przeszłość już była. To nie znaczy, że jej nie pamiętam. Ale nie będę się nad nią rozczulać. Jestem teraz, żyjemy teraz, idźmy do przodu. Czasem coś sobie wspominamy, ale zwykle mnie to nudzi. Byłam świadkiem tysięcy rozmów w rodzaju „co ci młodzi reżyserzy robią?”. Słuchając tego, zastanawiam się: gdzie jest otwartość? Otwartość na to, że można inaczej?

Nie tęsknisz za tym, żeby ktoś ci przyniósł gotowy, napisany tekst na pierwszą próbę?
Teraz to wraca [śmiech]. Nauczyłam się. Przeszłam tysiące metamorfoz teatralnych od teatru, w którym mówiono „Proszę się nie przesuwać w lewo, tylko stać prosto”, a zwrócenie uwagi reżyserowi było niedopuszczalne. Pamiętam taki teatr i te śmiertelnie nudne „Śluby panieńskie”, nie mogłam na to patrzeć. Nie wiem, rzadko chodziłam do teatru... Miałam wtedy naprawdę taką zapaść, już mi się nie chciało tego zawodu. A wspólna praca, wspólne wymyślanie – to coś twórczego. Nie wiem, co będzie dalej, bo z nową twórczością też zaczyna się klops – rozmawiając z aktorami, słyszę „znowu to samo”, „znów tak samo pracujemy”. Trzeba coś nowego wymyślić – ale co to znaczy, nie wiem. Pewnie znów muszą przyjść nowe spojrzenia.

Ale jesteś raczej optymistką? Nie uważasz, że teatr się kończy?
Nie... Wtedy, w latach 80. też tak mówiono. A potem przyszła nowa fala. I teraz pójdziemy też w jakieś nowe przestrzenie, odemknie się jakaś klapka. Nowe pokolenia mają nowe mózgi, ukształtowane na innych przekazach medialnych, zrobią coś nowego, odjechanego, co nas zaskoczy.

Twoje najciekawsze spotkanie artystyczne w ostatnich latach?
Nie będę o tym mówić – bo pracujemy! Tak czytam te wszystkie wywiady i zastanawiam się, na ile da się coś w takim wywiadzie powiedzieć naprawdę. Na ile to może kogoś uderzyć, na ile ktoś jest po prostu grzeczny i kulturalny, na ile to wszystko komuś zaszkodzi? To trudne rzeczy. Czytam te wywiady, myślę sobie, „no fajnie”, a chwilę po tym: „chyba jednak bzdury”.

Aktor musi zawsze kalkulować?
Ludzie kalkulują, ja też nie jestem od tego wolna – powiem o jednym, ktoś się obrazi. Każdy, kogo spotkałam, coś mi dał. I zawsze starałam się też każdemu coś dać.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).