Musze larwy żerują na cielsku historii
Warszawa, skrzyżowanie ulic Śniadeckich i Koszykowej, 1945, fot. Wacław Żdżarski/NAC

15 minut czytania

/ Literatura

Musze larwy żerują na cielsku historii

Maciej Jakubowiak

Nowa powieść Twardocha jest jak hollywoodzkie filmy o amerykańskim rasizmie, wypuszczane z wielkimi fanfarami dla zamaskowania faktu, że w samym Hollywood panuje ten sam rasizm

Jeszcze 4 minuty czytania

Groza, makabra, śmierć. Makabra, groza, śmierć. Robactwo nocy trawi resztki kaszalociego cielska, które opadło na miasto i które jest miastem. Robactwo trawi ludzi, którzy w tym mieście żyli, a teraz są tylko mięsem, bo człowiek jest mięsem, a w człowieku nie ma nic poza mięsem, ale mięso nie jest człowiekiem, więc człowiek nie jest człowiekiem, tylko mięsem. Źli ludzie byli, są źli, dobrzy ludzie bywali, bywają źli, i zło unosi się nad światem. I żaden człowiek, który jest tylko mięsem, nie uszedł, nie ujdzie złu. Wszystko inne to ponure zwidy, senne majaki i nędzne żarty, a największym żartem są inni ludzie. Bo czym jest człowiek dla człowieka, mięsem, workiem bokserskim, niczym. Ludzie mogą człowieka jedynie zatruć, pognębić albo zgnieść. I człowiek nic na to nie poradzi, bo jest mięsem historii, na którym żerują inne robaki. Żeruję też ja, pasożyt literatury, który pisze jadem zawiści.

Ale po kolei. W „Królestwie”, kontynuacji „Króla”, Szczepan Twardoch opowiada dzieje Jakuba Szapiry po tym, jak żydowski bokser i gangster zawrócił samolot lecący z jego rodziną do Palestyny i postanowił jednak przejąć po Kumie Kaplicy schedę podziemnego króla Warszawy. Poprzednio autor podprowadził akcję pod próg II wojny światowej, teraz umieszcza swoich bohaterów w samym środku kampanii wrześniowej, likwidacji getta oraz w okresie kilku miesięcy po upadku powstania warszawskiego. Jeśli jednak w „Królu” głównym bohaterem był sam Szapiro, to w „Królestwie” – przynajmniej na pierwszy rzut oka – role się zmieniają. Narrację snują tu naprzemiennie Ryfka, prostytuka, stręczycielka i pierwsza miłość gangstera, oraz jeden z jego dwóch synów, Dawid. Wyciągnięcie na pierwszy plan tych dwóch pobocznych postaci – i to nie byle jakich, bo dziecka i kobiety – niektórym krytykom nasunęło myśl, że „Królestwo” jest feministyczną korektą do maczystowskiego, ociekającego potem, spermą i krwią „Króla”.

Szczepan Twardoch, „Król”. Wydawnictwo Literackie, 352 strony, w księgarniach od 31 października 2018Szczepan Twardoch, „Król”. Wydawnictwo Literackie, 352 strony, w księgarniach od 31 października 2018Spieszę jednak uspokoić, że nowa powieść Twardocha jest jak stare powieści Twardocha: broń, zegarki, pułki i wieloryby. Autor „Królestwa” wteraz, wdzisiaj, no po prostu niezmiennie kocha „te wszystkie swoje bibelociki, pistoleciki, scyzoryki i garniturki, kocha buciki z drogiej skóry i automobile”. I nie szczędzi czytelnikom detalicznej wiedzy o tym, że karabin to obsługujący karabin pluton będący pododdziałem kompanii, albo sekcji, ciężkich karabinów w pułku wojska polskiego (tak, też się w tym gubię). Albo że polski mauzer od niemieckiego mauzera różnił się tym, że w polskim rączka była prosta, a w niemieckim zagięta – tego nawet narrator, Dawid, mógłby nie wiedzieć, ale autor, Szczepan, na szczęście wie, więc ustami Dawida nam to uprzytomnia, abyśmy już zawsze zdawali sobie sprawę z tej historycznej ironii. Więc teraz zdaję sobie z tego sprawę i ja, pasożyt literatury, choć kiedy czytam o tych wszystkich kurkach i zamkach, to – jak mówi Ryfka – „najbardziej jestem tutaj, ale jestem też gdzie indziej”.

Z feministyczną korektą to też nieporozumienie. Nawet jeśli przyjąć najprostszy sprawdzian Alison Bechdel: czy znajdą się choć dwie postaci kobiece, które rozmawiają, a jeśli rozmawiają, to o czymś innym niż mężczyźni. Jasne, postaci kobiecych znajdzie się w „Królestwie” nawet kilka, i to takich, które robią coś ponad to, że są i wyglądają (to już i tak niemały postęp). Na przykład Ryfka opanowuje technikę konstruowania zblocza poszóstnego (nie wiecie, co to jest? Ryfka też nie wiedziała, ale wteraz wie), a Emilia, żona Szapiry, daje mu po mordzie i wyrzuca z domu, i to wtedy, kiedy takie szarpnięcie się na niezależność może ją kosztować najwięcej. Kobiety więc są, ale kiedy tylko spotykają inne kobiety, zaczynają się zachowywać jak kocice w rui rywalizujące o ostatniego kocura na wyspie. A kiedy okoliczności temu sprzyjają, to decydują się na radykalny przejaw feministycznej samoświadomości: trójkąt. Przesunięcie narracyjnego punktu widzenia nie przynosi tu żadnych przewrotnych skutków; przeciwnie, ma raczej dowodzić, że nawet kiedy patrzy się na świat oczami kobiety czy dziecka, to ten świat wciąż niemal bez reszty wypełnia potężne cielsko (nie, nie kaszalota) mężczyzny.

Znacznie poważniejsze przesunięcie między dwoma powieściami dotyczy jednak czasu akcji. Przedwojenna Warszawa była atrakcyjną scenerią dla gangsterskich porachunków i nawalanek między żydowskimi bokserami a nacjonalistycznymi patałachami. Ale II wojna światowa to już inny ciężar gatunkowy – szczególnie jeśli pisze się o niej z perspektywy osób pochodzenia żydowskiego (bo przecież w „Morfinie” wojna też była, ale jakoś łatwiej poddawała się nostalgicznej estetyzacji). Chcąc nie chcąc, Twardoch w „Królestwie” konfrontuje się z ogromnym archiwum pisarstwa holokaustowego, i robi to we własnym stylu, wyćwiczonym w opisach pozbawionego sensu mordowania i ludzkiej podłości. Tym, co wybija się w narracjach Ryfki i Dawida, nie jest jednak absolutna władza Niemców nad życiem i śmiercią (ta jest raczej oczywista), lecz bezwzględne okrucieństwo Polaków – wydających Żydów na śmierć i mordujących Żydów własnymi rękami, ze strachu, dla pieniędzy albo z bezinteresownej złośliwości. Twardoch opisuje te większe akty przemocy, jak przeprowadzony przez Narodową Organizację Radykalną pogrom wielkanocny z marca 1940 roku, i te mniejsze, jak w scenie, w której dwóch Polaków pochyla się nad nieprzytomnym Żydem i zastanawia się, czy tylko go okraść, czy do tego zabić. Trzeba to docenić: to pewnie pierwszy raz, kiedy część czytelników tak dobitnie skonfrontuje się z faktem, że Polacy byli nie tylko ofiarami II wojny światowej, ale z punktu widzenia sporej części społeczeństwa znajdowali się raczej po stronie oprawców.

Tu jednak pojawiają się problemy. Bo tak się składa, że opisy wszystkich okropności, jakich dopuszczali się Polacy wobec Żydów, przeplatają się w „Królestwie” z dwoma rozbudowanymi wątkami, w których odpowiedzialność zbrodniarzy – żołnierza Wehrmachtu oraz członka ukraińskiego oddziału SS – zostaje co najmniej zrelatywizowana. Opowiedziana przez Ryfkę biografia tego drugiego – od rewolucji bolszewickiej, przez Wielki Głód, po wejście nazistów na Ukrainę – ma wyjaśniać, w jaki sposób uczciwy człowiek, kochający swoją żonę i dzieci, mógł zmienić się w kogoś, kto bez emocjonalnego zaangażowania wyrywa pomordowanym Żydom złote koronki. „Źli ludzie również bywają ofiarami i czy żertwa z nich złożona mniej jest warta niż żertwa z ludzi dobrych, z ludzi niewinnych jak baranek bez skazy, składany w ofierze całopalnej? Czy oprawca, który wcześniej był ofiarą, w mniejszym stopniu jest oprawcą, gdy dręczy i zabija innych?” – pyta Ryfka, i jest to pytanie retoryczne.

Jeśli chcieć wskazywać prawdziwych winnych, to nie są to dokonujący zbrodni ludzie, lecz władająca nimi historia, wciskająca ich prywatne losy w ciasne mundury przynależności narodowych. Tak jest z Jorgiem Konopką, żołnierzem Wehrmachtu, prostym chłopakiem z Pilchowitz (bo skąd?), zaznającym w niemieckim wojsku swobody, której nigdy nie miał w domu, i unikającym strzelania do ludzi tak długo, jak to możliwe (niezbyt długo). Ani z niego Niemiec, ani Polak, jeśli już, to śląski synek – i to nie on, ale okoliczności polityczne i zwykły urzędniczy przypadek sprawiają, że pewnego dnia kieruje lufę karabinu ku młodej kobiecie w chabrowej sukience i pociąga za spust.

Przemoc tożsamości zbiorowych to zresztą motyw przewodni „Królestwa”. W prostych etnicznych przegródkach nie mieści się, oczywiście, Jakub Szapiro („Mój ojciec miał w dupie sztandary czerwone, biało­czerwone, biało­niebieskie, tym, o co ojciec dbał, był on sam, jego pieniądze i jego ludzie, w tej właśnie kolejności” – mówi o nim syn). Ale nie mieszczą się też Ryfka („Taka więc byłam, pół taka, pół taka, dla Hitlera Żydówka, dla jednego rabina owszem też, a dla innego wcale nie”) i Dawid, dla których przyszpilenie do żydowskości jest równie tragiczne, co idiotyczne. Na te – i wiele innych – postaci Twardoch rozpisuje swoją (wyrażaną konsekwentnie, nie tylko za pomocą literatury) nieufność wobec wyobrażonych wspólnot. Wyobrażonych, fikcyjnych, zmyślonych, a więc – twierdzą niemal zgodnie bohaterowie – nierzeczywistych.

To wniosek niby oczywisty (przynajmniej w świecie powieści), ale przecież bałamutny. Jasne, od namacalności pojedynczego ciała daleko do abstrakcyjnej wspólnoty; jasne, relacja między biologią a społeczeństwem jest arbitralna; ale to jeszcze nie znaczy, że kultura – fikcja, wyobraźnia i złudzenia – jest taka łatwa do przekreślenia. „Gdyby nagle umarli wszyscy Niemcy i każdy człowiek, który kiedykolwiek o Niemcach słyszał, i gdyby spalono każdą książkę, która traktuje o Niemczech i Niemcach, każdą, która używa tych słów, to Niemcy by zniknęły. Byłaby ziemia między Polską a Francją, ale nie byłoby już Niemiec. Niemcy istnieją w ludzkich głowach” – streszcza filozofię swojego ojca Dawid, ale przecież dobitnie przy tym pokazuje rozpaczliwość przekonania o wyższości materii nad kulturą.

Ale na co ja, złośliwy pasożyt literatury, tak narzekam, jeśli podobne chwyty – próby zrozumienia największych nawet gnojków, konsekwentna nieufność wobec tożsamości – tak mnie przekonują w pisarstwie Michała R. Wiśniewskiego czy George'a Saundersa? Różnica polegałaby na tym, że dla tych pisarzy rozpoznanie warunków, w jakich wylęga się zło, jest pierwszym krokiem do zmiany. Tymczasem u Twardocha rozpisywanie genealogii zbrodni służy utwierdzaniu wiary w pierwotne zło ludzkiej natury. Podrzućmy tu etykietkę (nawet jeśli pisarz tak bardzo ich nie lubi): Twardoch jest konserwatywnym nihilistą w rodzaju Zygmunta Krasińskiego, przekonanym o nieuchronności zła i obserwującym jego poczynania z uśmiechem złośliwej satysfakcji. W jego pisarstwie nie ma miejsca na zmianę, bo rządzi nim – nie tylko stylistyczna – zasada tautologii: śmierć to śmierć, przemoc to przemoc, mięso to mięso.

Na tym tle bardziej zrozumiały staje się ten nachalny chwyt, który dotąd mógł uchodzić za nieszczególnie wyrafinowaną próbę przemycenia XIX-wiecznej konwencji narracyjnej do XXI-wiecznych powieści: te wszystkie Matki, Drachy i Kaszaloty, przemawiające nie wiadomo skąd, wiedzące wszystko o wszystkim. W „Królestwie” nie ma wieloryba, jest za to wteraz (wtedy+teraz=wteraz, to stąd te wszystkie „jestem, byłem”, którymi was tu dręczyłem, ale już przestaję), z którego przemawiają Ryfka i Dawid. Ten moment, w którym historia się zamyka i ukazuje w całej swojej rozciągłości jak zwłoki nadwiślańskiego pytona, jest w gruncie rzeczy punktem, z którego Twardoch opowiada swoje historie. Skoro zło tkwi w ludzkiej naturze, skoro jakaś ludzka natura w ogóle istnieje, to jej rozpoznanie załatwia wszystko. I wszystko wyjaśnia, choć niczego nie usprawiedliwia.

Przy tym wszystkim ujawnia się sprytna dwuznaczność stosunku do wspólnoty, jaką daje się wyczytać z powieści Twardocha. Kiedy chodzi o usprawiedliwienie albo przynajmniej wyjaśnienie czyjejś podłości (na przykład synka z Pilchowitz), wspólnota okazuje się wszechmocna, totalna i bezwzględna; gdy jednak trzeba dowieść czyjejś atrakcyjnej niezależności (dajmy na to, Jakuba Szapiry), wspólnota staje się poprzecieraną ścierą, która złośliwie przyczepiła się do buta. Wygląda to wszystko jak naiwna antropologia filmów superbohaterskich (mówię to i mówię, bo jak szczur, jak nocny pasożyt, jestem pamiętliwy), w której jakiekolwiek myślenie o społecznej złożoności po prostu się nie mieści, bo jedynie herosi działają naprawdę.

Zło jest naturą rzeczywistości, więc, owszem, można współczuć jego ofiarom, ale próby wskazywania winnych czy, nie daj kaszalocie, angażowania się w zmianę tej natury są tylko ideologią, czyli objawem „intelektualnej niewydolności”. A skoro tak, to wywrotowy ładunek historii o Polakach mordujących Żydów podczas II wojny światowej zostaje momentalnie rozbrojony, bo właściwie czyja to sprawa, kto mordował, a kto był mordowany, kto był żertwą, a kto kapłanem w całopalnej ofierze, kto był robakiem, a kto mięsem na gruzach historii?

Brzmi to wszystko poważnie, ale przecież wcale poważne nie jest, bo w wydaniu Twardocha cały ten konserwatywny nihilizm i zło unoszące nad wodami są podane w postaci turpistyczno-maczystowskiej sieczki („Został tu tylko szkielet miasta, opuszczony, zamarzły szkielet. Z miejskich kości czasem zwisają jakieś strzępy, jak resztki tkanki na objedzonym przez ptaki końskim szkielecie”), a historyczne dramaty zostają podlane sosem stylistycznego kiczu, w którym refreniczne frazy maskują tradycyjny, łatwo przyswajalny sposób prowadzenia opowieści. Zresztą Twardoch nie zabrałby się za pisanie o losach polskich Żydów podczas II wojny światowej, gdyby ten temat nie został wcześniej, choćby do pewnego stopnia, przetworzony w szereg rozpoznawalnych klisz, którymi można bezpiecznie żonglować i które można zgrabnie skapitalizować. Nowa powieść Twardocha jest jak hollywoodzkie filmy o amerykańskim rasizmie, wypuszczane z wielkimi fanfarami dla zamaskowania faktu, że w samym Hollywood panuje ten sam rasizm. Tak, „Królestwo” przypomina, że ludzie ginęli, ale jednocześnie sugeruje, że nikt nie jest temu winny, a w szczególności nie są winni mężczyźni z przerośniętym ego, którzy tak pięknie pasują do głównych ról.

Skoro Twardoch jest jak Hollywood, to jest też jak przemysł kulturowy, który żywotne sprawy zamienia w ich nadające się do sprzedaży karykatury. Bo nie jest przecież tak – najwyższy czas odsłonić pasożytniczne karty – że wszystkie pomysły Twardocha są mi z gruntu niemiłe. W końcu z Żor do Pilchowic jest godzina rowerem, a obaj moi dziadkowie też byli górnikami, choć nie byli Ślązakami, bo w ogóle rodzinnie jestem raczej skundlony, więc też niechętnie zakładam tożsamościowe mundury. Ale kiedy czytam o tym wszystkim w powieściach Szczepana Twardocha, to odnoszę wrażenie, jakby trapiące mnie kwestie trafiły nie do laboratorium literatury, ale do obwoźnego cyrku. Dlatego nie mam wyboru. Jestem pasożytem literatury, piszę jadem zawiści. To jest moje świadectwo.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).