Może to był kryzys wieku średniego, może chwyciła mnie nostalgia, może miałem dość literatury, a może to ciało upomniało się o swoje.
Bo to było tak, że parę lat temu napisałem tekst, który zaczynał się od słów: „Mam brzuch”. Plan był taki, że jak w końcu opowiem o tym, czego przez lata tak strasznie się wstydziłem, to (trochę jak na terapii, a trochę jak na spowiedzi) raz na zawsze się z tym uporam i, kto wie, może nawet schudnę. Na początku było świetnie, rzeczywiście mi ulżyło, a do tego usłyszałem wiele miłych słów w rodzaju: „Maciek, to ty masz w ogóle jakiś brzuch?”, „Brzuch? Jaki brzuch?”, „Nigdy nie widziałem, żebyś miał brzuch”. Ale względne powodzenie tego tekstu sprawiło, że tym bardziej utożsamiłem się z tym, co w nim napisałem, z tym, że mam brzuch, więc wkrótce zacząłem pracować, żeby mieć go tym bardziej, i w niecały rok wróciłem do wagi, która formalnie kwalifikowała mnie do drugiego stopnia nieszczęścia.
Jakoś wtedy lekarz podczas kontrolnej wizyty wręczył mi książeczkę do pomiarów ciśnienia. Trochę mnie to jednak podłamało, bo przecież nic mi właściwie nie było, funkcjonowałem jak zwykle i nawet ciśnienie okazało się w normie. Może tylko jak zbyt długo siedziałem przy biurku, to brzuch nieprzyjemnie uciskał klatkę piersiową, a czasem, ale tylko czasem, zamiast się po coś schylić, wolałem to sobie dźwignąć stopą, wiecie, dla zabawy. W każdym razie pomyślałem wtedy, że może jednak przydałoby mi się trochę poruszać.
To nie tak, że tego nie lubiłem. Przecież od dziecka coś trenowałem, najpierw hokej (o tym już było), potem, jak każdy dzieciak w latach 90., grałem w kosza. I była jeszcze siatkówka, w tę zdarzało mi się pograć jeszcze na studiach, ale odkąd aktywność fizyczna przestała być na ocenę, to jakoś trudno było znaleźć koleżanki i kolegów, żeby wynająć salę i trochę pościnać. Więc później było jeszcze pływanie, już całkiem w pojedynkę, i nawet po latach udało mi się wreszcie opanować podstawowe style. A w okolicach pandemii zacząłem jeździć regularnie na rowerze, w pierwszych tygodniach jeździło się w maseczce, dość to było absurdalne; stopniowo trasy robiłem coraz dłuższe i nawet zrzuciłem wtedy parę kilogramów, co dało mi takiego kopa, że z rozpędu napisałem tamten eseik o brzuchu, bo byłem pewien, że to już za mną. Ale nie, zrobiło się zimno, rower poszedł w odstawkę, a ja nie umiałem znaleźć dla siebie nic innego.
No i nie bardzo miałem na to czas. Po pracy dziennej, kiedy redagowałem cudze teksty, miałem jeszcze pracę nocną, kiedy pisałem własne albo czytałem coś na wyścigi (to przecież taka branża, że zawsze jest coś do zrobienia), a pomiędzy nimi trochę jednak domowych obowiązków, i to z tych, których nie chciałoby się odpuszczać, bo ma się na nie tylko kilka lat, a potem można już tylko żałować niewykorzystanych szans. No po prostu nie miałem czasu, i pewnie brzmi to jak wymówka, z tych najtańszych, które słyszy się zbyt często, żeby w nie jeszcze wierzyć. Ale może właśnie powinno się wierzyć właśnie dlatego, że słyszy się je zbyt często, w końcu ci wszyscy ludzie, którzy tak mówią, nie mogą się aż tak bardzo mylić.
Właśnie to chyba miał na myśli Adam Leszczyński, kiedy komentował badania, według których regularnej aktywności fizycznej nie uprawia w Polsce 65% osób, podczas gdy w Niemczech to tylko 32%, w Danii 20%, a w Finlandii 8%. No więc autor „Ludowej historii Polski” sugerował, żeby zamiast dokładać przy tej okazji kolejną cegiełkę do monumentu narodowego wstydu, zestawić te dane z liczbą godzin realnie przepracowywanych w każdym z tych krajów. Ta zależność nie jest bezpośrednia i w grę wchodzą też inne czynniki, ale nie tak trudno dostrzec, że kiedy tylko ludzie mają więcej wolnego, to chętniej biorą się za siebie, a jak wolnego nie mają, no, to nie mają.
Źródło: Eurobarometer, Sport and physical activity, 2022
Jest to, zdaje się, kolejna perfidia późnego kapitalizmu, który każe coraz wydajniej pracować (a więc nie mieć wolnego czasu) i jednocześnie każe dbać o siebie (czyli korzystać z wolnego czasu), tak jakby doba miała więcej niż 24 godziny (co chyba z kolei mają na myśli ci wszyscy kołczowie, którzy każą wstawać godzinę przed pójściem spać, żeby wycisnąć z życia, ile się da). I naprawdę nie trzeba wielkich socjologicznych badań, żeby zauważyć, choćby na ulicy, że (całkiem na odwrót, niż to było jeszcze sto lat temu) wysportowane ciała to częściej też te lepiej ubrane, piękniej uperfumowane i z jakąś nadwyżką budżetu, a te mniej zwinne to jednak też te mniej doinwestowane.
Przerobiłem tę zależność na sobie, bo przelotne okresy, kiedy brałem się za rower czy pływanie, wypadały wtedy, gdy akurat przelewy mi się kumulowały i po prostu stać mnie było na trochę czasu, żeby zająć się sobą. Ale gdy tylko chwilowa nadwyżka się wyczerpywała, to wracałem do dorabiania, żeby wszystko jakoś się spięło, a wieczorne kardio stawało się tylko wspomnieniem.
Inna sprawa, że było to wszystko śmiertelnie nudne. Z całym szacunkiem, i to prawdziwym, bo jak czasem widzę mistrzów szosy albo tytanki delfina, to jestem pod ogromnym wrażeniem, ale tak się po prostu składa, że mnie to przebieranie nogami: góra–dół, góra–dół, albo powtarzanie w nieskończoność sekwencji do żabki, nieszczególnie ekscytowało. Na rowerze to jeszcze, bo można się porozglądać, ale poruszanie się na basenie od murku do murku, wynurzenie, wdech, ręce razem, nogi pod tyłek, zanurzenie, wykop, wydech, wynurzenie, i jeszcze raz, i jeszcze raz, cała ta ograniczona skala dostępnych ruchów sprawia, że z atrakcji pozostaje tylko zliczanie, ile się już długości zrobiło, i przysięgam, kiedyś złapałem się na tym, że całą moją świadomość wypełniała liczba 24. A to i tak lepiej niż siłownia, na myśl o tym, że może najprościej byłoby zapisać się, tak jak wszyscy, na siłkę i tam zadbać o formę, wyciskać ciężary i kręcić kilometry na rowerku, na samą tę myśl, która kojarzyła mi się nieuchronnie z odcinkiem „Black Mirror”, gdzie kapitalizm polega już tylko na kręceniu kilometrów na rowerku, popadałem w rozpacz. I tak, choć wciąż myślałem, że przydałoby mi się poruszać, to jakoś się nie składało.
Wtedy, na szczęście, przypomniały mi się łyżwy.
Na lewą
Zaczęło się od kontuzji. Dwóch. Na pierwszej ślizgawce, jakoś w połowie, kiedy spróbowałem zahamować, naciągnąłem sobie mięsień w lewej łydce. Trochę bolało, ale przejeździłem cały pozostały czas, tak bardzo nie chciałem go zmarnować; a jak kuśtykałem do auta, to bolało trochę bardziej, ale dawno się tak nie cieszyłem. A po niecałych dwóch tygodniach, jak już przestało boleć, znowu poszedłem na łyżwy i naciągnąłem ten sam mięsień, tylko w drugiej nodze. Potem było już świetnie.
W „Hildzie i nocnym olbrzymie”, drugim tomie komiksów Luke’a Pearsona o przebojowej dziewczynce, która przyjaźni się z leśnymi potworami, jest taka góra, która stoi sobie, jak to góra, od tysięcy lat, ale w końcu się okazuje, że tak naprawdę to gigantka, która przed mileniami zapadła w sen, a potem okryły ją warstwy ziemi, śniegu, kamieni i roślin; w końcu gigantka otwiera oczy, a kiedy się przeciąga, to strząsa z siebie całą tę substancję. Miałem całkiem podobnie, tak jakbym obrósł cienką warstwą wapna albo cementu i musiał najpierw ją skruszyć, żeby znów móc się swobodnie ruszać, a to musiało trochę boleć i to stąd wzięły się te dwie kontuzje (a nie że zapomniałem się rozciągnąć). Było fantastycznie. Dawno tak bardzo nie czułem swojego ciała, każdej jego części, dawno serce nie podjeżdżało mi do gardła i płuca nie świszczały, dawno taka fala endorfin nie zalewała mi całego organizmu.
Luke Pearson, „Hilda i nocny olbrzym”. Przeł. Hubert Brychczyński, Centrala, 2018
A potem wziąłem się za naukę przeplatanki w lewo. W prawo umiałem, zostało mi to sprzed lat i potrzebowałem sobie tylko trochę przypomnieć co i jak. Ale w drugą stronę jakoś mi nie szło, choć byłem pewien, że kiedyś już to robiłem. Przez chwilę podejrzewałem, że chodzi o budowę mięśni, że może jedną nogę mam silniejszą, a drugą słabszą. Ale szybko odkryłem, że to siedzi w głowie. Te wszystkie lata, kiedy polegałem bardziej na jednej stronie ciała i dla świętego spokoju nie próbowałem przesadnie angażować tej drugiej, musiały sprawić, że kompletnie straciłem do niej zaufanie. I kiedy teraz zmuszałem się, żeby jednak oprzeć ciężar ciała na lewej nodze, to niemal namacalnie odczuwałem tarcie, z jakim przecierały się neuronowe połączenia, które kiedyś na to pozwalały, ale najwyraźniej zostały zasypane. Więcej w tym było oduczania się lęków, które przez lata obrosły moje ciało, żeby utrzymywać je w pionie i chronić przed kompromitującymi upadkami, niż uczenia się umiejętności, które na filmikach wyglądały na całkiem proste. Miałem takie chwile, kiedy już nie wierzyłem, że mi się uda, i schodziłem z lodu pogodzony, że nic nie będzie z tej przygody. Ale kiedy wracałem po paru dniach, to nagle, bez żadnego dodatkowego wysiłku, tak jakby podczas snu głowa sama wszystko sobie poukładała, przekładałem nogę za nogą i w prawo, i w lewo. A potem to samo było z całą resztą: hamowaniem, zmianą kierunku, jazdą do tyłu, przeplatanką też do tyłu i ostrymi zwrotami.
Bo w ogóle to jest najlepsze w łyżwach, ta różnorodność ruchu, która odróżnia je od pływania, roweru i wyciskania na siłce. Na początku niby jest podobnie, drepcze się po lodzie, całkiem jakby się szło. Ale kiedy złapie się już trochę umiejętności, a razem z nią ten podstawowy fakt, że niewiele to wszystko ma wspólnego z chodzeniem, otwiera się cały ogrom możliwości.
Suniesz więc do przodu, przekrzywiasz lekko biodra, przerzucasz środek ciężkości i łyżwy same skręcają. Wtedy przekładasz nogę, jedną, drugą, ale tak, żeby na końcówce odbić się od lodu z wyraźnym chrupnięciem, i w momencie nabierasz prędkości. Nogi wyciągają się dalej, mocniej odbijają od powierzchni, szybkość rośnie, a chłodne powietrze, które pod dachem lodowiska przecież stoi w miejscu, zaczyna owiewać rozgrzaną twarz. Odbijasz gwałtownie w prawo, lód unosi się w powietrzu garstką śniegu, i zaraz powtarzasz ten ruch w przeciwną stronę. Wtedy robisz obrót, jedną nogę wysuwasz do przodu, stopa drugiej lekko się unosi, i teraz jedziesz do tyłu, a żeby odzyskać prędkość, podbiegasz trochę, noga za nogą, w jedną i drugą stronę. Zerkasz przez ramię, żeby na nikogo nie wpaść, i jeśli jest miejsce, składasz się niżej w kolanach i biodrach i wchodzisz w szeroki łuk, z którego możesz wyjść znów do przodu, trochę podbiegasz i już, zatrzymujesz się w miejscu, z lekkim poślizgiem albo całkiem na sztywno, żeby śnieg uniósł się jak najwyżej. A to dopiero pierwsze okrążenie i zaraz wszystko zacznie się od nowa.
Prawdę mówiąc, jest to cokolwiek ekstatyczne. I to nawet jeśli te wszystkie manewry wykonuje się w zwolnionym tempie. A co dopiero, kiedy naprawdę się pędzi. Możecie mi nie wierzyć, ale to właśnie na lodowisku widziałem zblazowanych dwudziestolatków, tych z ostatniego kręgu ślizgawki, którzy całkiem publicznie, na widoku, bawili się w berka. Robili skręty pod niemożliwymi kątami, wznosili tumany śniegu, a cieszyli się przy tym tak, jakby mieli znów siedem lat. I to przecież ta wariacka różnorodność ruchu musiała sprawiać, że za nic mieli obciach, który normalnie, na uklepanej ziemi, kazałby im trzymać ręce w kieszeniach i spoglądać na świat bez większego przejęcia.
Odkąd przekroczyłem trzydziestkę, dopadał mnie czasem żal, że nie pokierowałem swoim życiem trochę inaczej i nie zająłem się czymś, co wymagałoby więcej ruchu. To nie był przypadek ani przeoczenie; jeśli skupiłem się na czytaniu i pisaniu, to dlatego, że całkiem świadomie próbowałem ukryć swoje nieforemne, nieposkładane ciało przed światem. Ale kiedy się postarzałem, świat przestał być już taki straszny, a może to ja przestałem się nim tak bardzo przejmować. Zacząłem za to rozumieć, że w ruchach nóg, rąk i bioder może być więcej mądrości niż w książkach i że za pomocą ciała da się czasem opowiedzieć więcej niż przy użyciu liter wyklepywanych na ekranie.
Widziałem to przecież. Jestem redaktorem „Dwutygodnika” i powinienem powiedzieć, że takie rewelacje przychodziły do mnie za sprawą choreograficznych spektakli Ramony Nagabczyńskiej albo innych performansów w Komunie Warszawa, ale prawda jest taka, że najmocniej ruszał mnie teledysk do kawałka „Chandelier” Sii. Ten, na którym tancerka Maddie Ziegler ożywia niemrawą, przykurzoną przestrzeń fantastycznym tańcem, w którym każda z kończyn zdaje się załatwiać swoje własne interesy. Oglądałem ten kawałek dziesiątki razy i zawsze żałowałem, że niczego takiego nigdy już nie doświadczę.
Ale kiedy pierwszy raz udało mi się zrobić przeplatankę i w prawo, i w lewo, i kiedy tak pędziłem w kółko po sezonowym lodowisku na świeżym powietrzu za halą widowiskową w Krakowie, to, śmiejcie się, śmiejcie, zdawało mi się przez chwilę, jakbym był taką Maddie, która ze swoim ciałem potrafi zrobić, co tylko zechce.
Motyle
Właśnie to najbardziej lubię w hokeju: choreografię. Wiem, wiem, łyżwy plus taniec równa się jazda figurowa, a nie ten sport przyciężkich osiłków w obłych ochraniaczach ganiających za gumowym krążkiem. W końcu to tancerki i tancerze figurowi każdy ruch doprowadzają do doskonałości i wyciągają z jazdy po lodzie wszystko, co tylko możliwe, a nawet więcej, jak Ilia Malanin, który w 2022 roku jako pierwszy na świecie skoczył poczwórnego aksla.
Wszystko to oczywiście prawda. Tyle że jazda figurowa na lodzie jest jak poezja, hokej to proza. A ja pod tym względem trzymam się tego, co kiedyś Gombrowicz pisał w eseju „Przeciw poetom”, że poezja jest jak cukier: „Cukier nadaje się do osładzania kawy ale nie do tego aby go jeść łyżką z talerza, jak kaszkę. W poezji czystej, wierszowanej, nadmiar męczy; nadmiar poezji, nadmiar poetycznych słów, nadmiar metafor, nadmiar sublimacji, nadmiar, wreszcie, kondensacji i oczyszczenia ze wszelkiego elementu antypoetyckiego, co upodabnia wiersze do chemicznego produktu”. Poezja, tak mi się zdaje, to jest laboratorium, gdzie się doskonali środki wyrazu; ale jeśli ma to jakiś sens, to tylko taki, żeby wykorzystać je potem w prozie, do opowiedzenia o czymś innym niż one same. Podobnie jest z łyżwami: jazda figurowa to cyzelowanie i kondensacja, sztuka dla samej sztuki, nic dziwnego, że ocenia się ją tak, jak ocenia się sztukę: przy pomocy uśrednionej oceny członków jury. Za to w hokeju ruch jest po to, żeby strzelać bramki.
A jaki to jest ruch. Bo hokeiści, ci lepsi, potrafią coś takiego, że jadą do przodu i nagle jadą do tyłu, i nawet nie wiadomo, kiedy to się stało. Potrafią jechać, upaść, wstać, znowu upaść, znowu wstać, nie tracąc przy tym prędkości. Potrafią skakać, nad przedmiotami, nad ludźmi i żeby zrobić miejsce dla krążka. Potrafią jechać tak, że jedna stopa jedzie w jedną stronę, a druga w drugą. Potrafią wpaść z ławki i w półtorej sekundy być już po drugiej stronie lodowiska, choć poruszyli nogami tylko trzy razy. I potrafią, tak jak ostatnio pierwszoroczniak Logan Cooley w meczu pokazowym w Australii, przy pięćdziesięciu na godzinę robić piruety z lądowaniem na jednej nodze, a do tego z kijem i krążkiem, który na koniec wpada do bramki.
Takie pojedyncze popisy są widowiskowe i łatwo z nich zrobić skrót, więc media je uwielbiają. Ale najpiękniejsza i tak jest choreografia całego meczu. A ta wygląda jak awangardowy projekt taneczny, w którym dziesięć rozpędzonych ciał tworzy synchroniczne, choć nieregularne figury, orientujące się wciąż od nowa wobec niewielkiego przedmiotu przerzucanego z miejsca na miejsce z nieokreśloną częstotliwością i w nieprzewidywalnych kierunkach; taneczna aleatoryka, a może najbardziej jazz, powiedzmy: późny John Zorn (który skądinąd ma na swoim koncie album zatytułowany „Hockey”).
I jasne, czasem, całkiem jak u Zorna, cała ta choreografia grzęźnie w jakiejś kotłowaninie, szczególnie gdy krążek utyka gdzieś pod bandą, dwóch zawodników rzuca się, żeby go przejąć, dołącza kolejnych dwóch, potem jeszcze dwóch, i kiedy tak dźgają kijami lód, to wygląda to już całkiem absurdalnie. W takich momentach hokej jest tym, czym jest w powszechnej wyobraźni: brutalną przepychanką, w której jeden gość siłą rozpędu i mięśni próbuje powalić drugiego gościa. A jak ktoś zabrnął za daleko w zachwytach nad choreografią hokeja, to przypomina sobie wtedy, że to jednak proza, nie poezja. Ale po chwili cały ten szalony taniec znów nabiera tempa i dynamiki, w której prędkość i siła zgrywają się z delikatnością i finezją, jakich wymaga malutki krążek, najcenniejszy przedmiot tej gry.
Tego napięcia chyba nigdzie nie widać lepiej niż w przypadku bramkarzy, tych wielkich, coraz większych ruchomych murów zbudowanych z całej tony ochraniaczy: parkanów, odbijaka, łapaczki i kija dwa razy większego niż ten zwykły, i już samym wyglądem sugerujących, że wbicie krążka do bramki jest właściwie niemożliwe. Otóż jedna z technik bramkarskich polegająca na tym, że zawodnik pada na kolana, parkany rozkłada na boki, ręce tak samo, głowę wysuwa do przodu, a tyłek trzyma wysoko, nazywa się stylem motylim. I pewnie to trochę śmieszne, że te motyle takie obfite i raczej nieloty, ale to określenie całkiem słusznie przypomina o tym, co dzieje się pod grubymi warstwami wyposażenia: o nadzwyczajnie giętkim, od najmłodszych lat przyuczanym do wykonywania niemożliwych akrobacji i utrzymywanym w formie za sprawą codziennych ćwiczeń rozciągających, ze szczególnym uwzględnieniem gałek ocznych, ciele.
Kiedy jeden hokeista wjeżdża w drugiego i rozgniata go na bandzie (tak jak rozgniecie mnie zaraz ten gość, którego dostrzegam kątem oka, kiedy próbuję wygrzebać krążek spod bandy), mówi się, że to gra ciałem. Ale przecież oni cały czas grają swoimi ciałami: rozpędzają je, wyginają pod niemożliwymi kątami, wystawiają na przeciążenia. A kiedy akurat nie grają, to wciąż o nie dbają, karmią, nawadniają, na siłowniach doskonalą, na treningach przyuczają do intuicyjnego robienia rzeczy, które wcale intuicyjne nie są. Wszystko po to, żeby w decydującym momencie one same, ciała, zachowały się tak, jak powinny.
Nie zawsze się zachowują, a zarządzanie zespołem hokejowym w dużej mierze sprowadza się do tego, żeby utrzymywać należące do niego ciała w odpowiedniej kondycji. Do tego potrzebna jest cała armia masażystów, fizjoterapeutów i lekarzy, którzy w razie potrzeby potrafią połączyć zerwane ścięgna, ustabilizować złamane kości, a nawet zregenerować kolana podziurawione od częstego upadania do motylej pozycji. To wszystko dzieje się na zapleczu, a raporty o stanie zdrowia zawodników NHL ograniczają się zwykle do lakonicznych słów: „kontuzja górnej/dolnej części ciała”. Ale przecież w ostatnim sezonie było jasne, że ogromna rotacja w zespole Vegas Golden Knights, zdobywców Pucharu Stanleya, wiązała się z wiekiem zawodników, z których co najmniej kilku przekroczyło już trzydziestkę.
W cywilnym świecie życie może się wtedy dopiero zaczynać, ale w zawodowym sporcie to już początek końca. Tkanki nie regenerują się już tak szybko, stawy tracą elastyczność i ciało coraz częściej sprawia zawód. To samo ciało, które kiedyś było najlepszym kapitałem. Ukształtowane przez fortunną mieszankę genetyczną albo przez codzienną ciężką pracę, a najczęściej przez jedno i drugie, mogło dawać jedyną nadzieję na wyrwanie się do lepszego życia (bo kto solidnie osadzony w tkance społecznej opierałby swoją przyszłość na czymś tak zawodnym jak ciało, kiedy istnieje tyle mniej ryzykownych ścieżek do wyboru?). Tymczasem po trzydziestce ciało upomina się już o swoje i wiele można zrobić, żeby przedłużyć mu termin użyteczności, ale jego cierpliwość ma granice.
Bliźniak
Nauczyłem się tego, kiedy kilka lat temu rzucałem palenie: że ciało ma swoje własne interesy i zrobi wiele, żeby je zrealizować. Bo ja (to znaczy kto?) niby wiedziałem, że fajki są niezdrowe i że powinienem je rzucić, i obiecywałem sobie, że to koniec, kupowałem zapas cytyzyny i gum do życia, wrzucałem zasmrodzone ciuchy do pralki i chodziłem na długie spacery. Ale po całym dniu walki w (mojej?) głowie pojawiały się atrakcyjne obrazy palących mężczyzn i palących w ich towarzystwie kobiet, rozsądnie brzmiące rozumowania o paleniu jako rytuale, bez którego nie poznałbym połowy przyjaciół, krytycznie zaostrzone myśli o biopolitycznym reżimie, w którym utrzymuje mnie nowoczesne państwo, i dramatyczne wspomnienia o tym, jak fajki pozwoliły mi przejść przez najtrudniejsze chwile w życiu, więc jak ja teraz sobie bez nich poradzę? Moje ciało po prostu domagało się swojej codziennej dawki nikotyny i żeby ją dostać, potrafiło sięgnąć po każdy dostępny argument. Było w tym niezłe, wygrywało ze mną co najmniej trzy razy; za czwartym wreszcie dało sobie spokój.
Ale przecież zdarzało się nam współpracować, i to całkiem zgodnie. Choćby wtedy, gdy w przerwach od pisania książki pokonywałem kilometry na rowerze. Wystarczyło, żebym zaczął myśleć o czymś, czego nie potrafiłem odpowiednio ująć, a potem rozpędził się i porządnie zmęczył, żeby po chwili w opustoszałej głowie rozwiązanie pojawiło się samo. Trochę jak we śnie, kiedy racjonalne filtry kory czołowej odpoczywają, a ukryta głębiej mózgowa maszyneria miesza i zderza ze sobą nowe i stare wspomnienia, tworząc między nimi połączenia, jakich nie dałoby się wymyślić za dnia. Kiedyś wiedzieli o tym surrealiści, dzisiaj piszą o tym neuronaukowcy od snu.
To dziwne uczucie: odkryć, że żyje się na co dzień w najbardziej intymnej bliskości z kimś innym, jakimś bliźniakiem syjamskim, który ma całkiem swoje sprawy. Może to on wymyślił cały ten hokej i kazał mi się na niego zajawić, żeby wreszcie rozruszać mięsień sercowy, rozciągnąć ścięgna, przewietrzyć coraz starsze kości, zgubić trochę brzucha i zapewnić sobie większe szanse na przetrwanie.
Inna sprawa, że z tym odchudzaniem to częściowo się udało, bo od trzech ślizgawek w tygodniu robiło się mnie mniej i już sobie wyobrażałem, jak wyłania mi się sześciopak. Ale częściowo to nie za bardzo, bo pewnego razu cały ten proces się zatrzymał, myślałem, że to przejściowe, a potem przeczytałem o nowych badaniach, według których regularna aktywność fizyczna może wcale nie mieć wpływu na utratę masy. No kurczę, rzuciłem pod nosem, ale nie przejąłem się tym znowu tak bardzo, bo brzuch wciąż mam, ale za to bez oporów schylam się po przedmioty leżące na podłodze.
Choć kto je tam wie, to ciało, może wcale nie chodziło mu o brzuch, a o coś bardziej podstawowego. O coś, o czym mówił Stephen Leacock, kanadyjski pisarz cytowany przez Jeffa Lemire’a w „Opowieściach z hrabstwa Essex”, że mianowicie hokej jest wyrazem woli życia, „potwierdzeniem, iż mimo tego zabójczego chłodu wciąż żyjemy” (w przekładzie Bartosza Sztybora). Może ciało, to, z którym na co dzień żyję, chciało się wreszcie pogodzić z zimowymi miesiącami, które przez lata próbowałem co najwyżej przeczekać, a najchętniej wymazałbym je z kalendarza, bo dłonie mi wtedy marzły, buty przemakały od chlapy, a dusza obumierała od zbyt długich ciemności. Choć przecież zdarzało mi się podśpiewywać „Time to Forgive the Winter” Girls in Hawaii, ale wybaczać zimie byłem gotowy tylko wczesną wiosną, kiedy sprawy były już załatwione.
Tym razem było inaczej. Pod koniec kwietnia cieszyłem się, bo kto by się nie cieszył z przebiśniegów i że robi się zielono. Ale po raz pierwszy od dwudziestu ośmiu lat jednocześnie żałowałem, że zima staje się już tylko wspomnieniem, i wypatrywałem nadejścia kolejnej, kiedy znów będę mógł wciągnąć łyżwy, robić skręty, obroty i wystawiać rozgrzaną twarz na chłód idący od lodu. Odzyskanie jednej trzeciej roku to też jakiś sposób na przedłużenie sobie życia. Wyszło na jego, niech ma.