Nie ma w Polsce krytyki literackiej, która stawiałaby sprawy na ostrzu noża. Jeśli wierzyć tekstom publikowanym w głównonurtowych mediach – ale też tym ukazującym się na nieprofesjonalnych blogach – literatura polska ma się doskonale. Większość ukazujących się książek otrzymuje pochlebne opinie, a jeśli nawet jakiś tytuł nie spodoba się krytykom, to zawsze znajdą w nim coś, co można pochwalić i co pozwoli zachować dobre samopoczucie. Za to na recenzje, które bezlitośnie rozprawiałyby się z pisarstwem uznanym z jakiegoś powodu za złe, natrafić coraz trudniej.
Może to, rzecz jasna, oznaczać, że złych książek po prostu nie ma. Z pewnością natomiast jest tak, że piszący o literaturze niechętnie poświęcają uwagę i zaangażowanie pozycjom, których nie cenią: albo porzucają lekturę po pierwszych stronach, oszczędzając sobie dalszego zachodu, albo uznają, że nie warto przydawać rozgłosu – choćby negatywnego – książkom, które na to nie zasługują. Tym bardziej, że krytyczne recenzje są znacznie bardziej wymagające.
Kiedy pod koniec ubiegłego roku przez Stany Zjednoczone przelała się fala zachwytów nad powieścią Hanyi Yanagihary „Małe życie”, niepochlebna, ale napisana z rozmachem, recenzja Daniela Mendelsohna z „The New York Review of Books” spotkała się z gwałtowną reakcją samego wydawcy książki, który wystosował emocjonalną replikę. Sięgam po przykład zza oceanu, bo w Polsce w ostatnich latach trudno o teksty dotyczące literatury, które wzbudzałyby podobne emocje. A przecież jeszcze nie tak dawno krytycy wdawali się w śmiertelnie poważne kłótnie, na przykład w połowie lat 90. spierając się o pisarstwo kobiet, dezawuowane przez patriarchalnych krytyków jako „literaratura menstruacyjna” i zaciekle bronione przez feministki.
Jasne, kiedy przed dwoma laty Andrzej Franaszek na łamach „Gazety Wyborczej” postanowił zdezawuować większą część poezji współczesnej, spotkał się z falą bezwzględnej krytyki, która wypomniała mu reakcyjny konserwatyzm (Marcin Sendecki), męski szowinizm (Julia Fiedorczuk) – i wszystko inne, co tylko dało się wypomnieć. W jakimś sensie kontynuacją tego sporu była tocząca się na łamach „Kultury Liberalnej” polemika młodych krytyków: Krzysztofa Sztafy, Łukasza Żurka i Mai Staśko. To jednak niezwykle charakterystyczne, że obie te dyskusje dotyczyły właśnie najnowszej poezji – tyleż wzbudzającej emocje samych zaangażowanych (nie jest bez znaczenia, że część polemistów i krytyków to również czynni poeci i poetki), co nieczytanej przez szerszą publiczność. Pojawienie się tych polemik w poczytnych mediach pełniło funkcję wentyla bezpieczeństwa – spór został przeniesiony na izolowany poligon, tak żeby odłamki nie naruszyły przypadkiem ustalonego status quo.
Kiedy dzisiejsi krytycy wypowiadają się nieprzychylnie o jakiejś książce (prozatorskiej, umówmy się), czynią to w tonie wyważonym i pełnym ogłady, a ich opinie sytuują się zwykle w ramach prostej opozycji warto/nie warto czytać. Jeśli rzecz jest słabsza, to recenzent zaleca co najwyżej, aby potencjalny czytelnik poświęcił swój cenny czas czemuś innemu. Rola krytyki zostaje w ten sposób sprowadzona do rynkowego drogowskazu – niektóre czasopisma poświęcone literaturze składają się wyłącznie z rubryk, w których ktoś coś poleca, natomiast zniechęcanie staje się tylko chwytliwym żartem. Nie pozostawia to jednak miejsca na spór, próby wyjaśnienia i wspólnego zrozumienia, dlaczego coś jest niedobre czy nawet szkodliwe. A przecież istnieją takie książki, które warto czytać właśnie dlatego, że są złe. Bez skonfrontowania się z tym, co może wzbudzić w nas sprzeciw i gniew, skazujemy się na lekturowy eskapizm, zadowalający się sympatycznym światem powszechnej afirmacji.
Przyczyny takiego stanu rzeczy są skomplikowane i wiążą się nie tylko z życiem literackim, ale z całokształtem życia społecznego. Trzy czynniki są jednak kluczowe dla zrozumienia, dlaczego krytycy niechętnie zajmują się dziś tym, w czym powinni być najlepsi – krytykowaniem.
Bezpowrotnie utracona pewność siebie
Argument najczęściej kierowany pod adresem recenzentów, którzy niefrasobliwie pozwolą sobie na nieprzychylną opinię o jakiejś książce, brzmi: „Sam napisz coś lepszego”. Figura krytyka jako niespełnionego pisarza jest zresztą tak stara jak sama literatura. W mitycznej epoce, kiedy istniały poetyki normatywne i wiadomo było, co znaczy dobrze pisać, krytycy nie mieli z tym problemu – to oni byli arbitrami dobrego smaku, do którego pretendowali autorzy. Odkąd jednak – mniej więcej na początku XIX wieku – literatura utraciła swoją niewinność, a hierarchie gatunkowe legły w gruzach, problem kryteriów oceny stał się prawdziwym wyzwaniem. To właśnie wtedy, wraz z nowoczesną literaturą, wykształciła się nowoczesna krytyka, która swojego zadania upatrywała już nie w aplikowaniu sztywnych schematów, ale w każdorazowym wynajdywaniu sposobów mówienia o zmieniającej się materii literackiej. Akceptując swoją pasożytniczą – w najlepszym rozumieniu tego słowa – funkcję, krytyka godziła się również na stan permanentnego kryzysu i ożywczego niedookreślenia.
Taka sytuacja trwała w najlepsze przez cały okres literackiego modernizmu, który w Polsce – ze względu na uwarunkowania polityczne – zyskał przedłużone trwanie. Na przełomie tysiącleci sytuacja zaczęła się jednak zmieniać, a postulowany przez postmodernizm pluralizm światopoglądowy wprawił krytyków w konfuzję. Jeśli każdy pogląd jest równie istotny, jeśli każdy punkt widzenia równie wartościowy – to na jakiej podstawie mielibyśmy dokonywać wartościowań i twierdzić, że coś jest lepsze, a coś gorsze?
W gruncie rzeczy pytanie to w ciągu dwustu lat nie uległo zmianie, zmienił się jednak kontekst, który pozbawił krytyków pewności siebie, pozwalającej samodzielnie formułować kryteria i wydawać oceny. Pewnie najważniejszą rolę odegrał internet wraz z mediami społecznościowymi, które umożliwiły cyrkulowanie indywidualnych opinii na niespotykaną wcześniej skalę. Zasadnicza wątpliwość przestała dotyczyć kryteriów oceny i przeniosła się na samą pozycję krytyków: kim one i oni są, że mają czelność sądzić, jakoby ich zdanie było w jakiś sposób ważniejsze (pełniejsze, lepiej uzasadnione, bardziej autorytatywne) niż oceny setek czy tysięcy czytelników? To istotne przesunięcie, którego skutki mogły dotknąć do żywego osoby zajmujące się literaturą zawodowo – stawka przestała być merytoryczna, stała się osobista.
Nic więc dziwnego, że odebrało to niektórym – szczególnie tym, którzy zdążyli już wypracować sobie komfortową pozycję i woleliby jej nie utracić – nieco krytycznej zadziorności. Konsekwencją tej konfrontacji z masami jest strategia lawirowania, usiłująca przemycić własne opinie w taki sposób, aby nikogo przypadkiem nie urazić. Słynna stała się na przykład recenzja debiutanckiej powieści Wojciecha Engelkinga „(niepotrzebne skreślić)” pióra Justyny Sobolewskiej, która w dwóch zaledwie akapitach potrafiła zachwycić się pisarską dojrzałością autora („Trudno uwierzyć, że Wojciech Engelking, autor tej powieści, ma 22 lata. Jego bardzo dojrzały debiut to opowieść z przyszłości, w której wszyscy non stop podglądają innych ludzi”) i wytknąć mu publicystyczny redukcjonizm („jako powieść ta książka ma sporo niedociągnięć, przede wszystkim portrety postaci – są jednowymiarowe, trudno zrozumieć ich niektóre działania i motywacje”). I wilk syty, i owca cała.
Miłosierne łono rynku
Stępiony pazur krytyki doskonale odnalazł się w realiach dojrzewającego kapitalizmu. Odpowiednikiem vox populi wyrażanego w mediach społecznościowych jest przecież sam rynek, który stanowi – przynajmniej dla wydawców – ostateczne kryterium literackiego sukcesu. Postępująca od transformacji aneksja kolejnych sfer życia społecznego przez ideologię wolnego rynku sprawiła, że inne kryteria wartościowania zeszły na margines. Wraz z nimi udała się tam krytyka literacka, której znaczenie dla kształtowania decyzji konsumenckich konsekwentnie malało.
Aby odnaleźć jakikolwiek pretekst dla swojego dalszego istnienia, krytyczki i krytycy przedefiniowali swoje cele i weszli w symbiozę z działami promocji wydawnictw. Oferując swoje rozpoznawalne – przynajmniej czasem, w niektórych przypadkach – nazwiska, dostęp do poczytnych mediów oraz ponadprzeciętne umiejętności operowania polszczyzną, uzyskali w zamian niewielką przestrzeń autonomii. Nawet jeśli ta ostatnia jest zwyczajną fikcją, to fikcją użyteczną dla obu stron tego nierównego układu. Wydawnictwom pozwala delegować część działań promocyjnych na zewnątrz (dzięki czemu zyskują one walor obiektywności, a więc – teoretycznie – większą skuteczność), krytyczkom i krytykom – zarabiać na życie. I dopóki uprzywilejowanej stronie tego nierównego układu będzie się to opłacało, dopóty krytyka literacka będzie się utrzymywała na powierzchni. A wcale nie jest pewne, że potrwa to długo. Szum medialny, jaki produkują nieprofesjonalne blogi literackie – wchodzące w relacje bezpośredniej zależności od rynku, już bez jakichkolwiek ubezpieczających fikcji – sprawia, że znaczenie krytyków dla generowania obrotów staje się wątpliwe.
Nie twierdzę, że można tu wskazać winnych. Za opisywany proces odpowiada bezrefleksyjnie promowana ideologia wolnorynkowa, której prostą konsekwencją jest zanikanie przestrzeni właściwej dla prowadzenia sporów – sfery publicznej. Nic dziwnego, że wspomniana dyskusja zainicjowana przez Franaszka dotyczyła poezji – funkcjonującej poza obiegiem rynkowym, często dofinansowywanej ze środków publicznych i stanowiącej listek figowy polskiego rynku książki. Kłótnie po prostu się nie opłacają kapitałowi i jest to problem, z którym musimy sobie poradzić w skali całego społeczeństwa. Nie można oczekiwać, że krytyczki i krytycy podejmą się na tym polu heroicznego oporu. Trzeba jednak pamiętać o tych uwarunkowaniach, kiedy myśli się o tym, na co można sobie pozwolić, pisząc o literaturze.
Sytuację komplikuje fakt, że zatrudniające krytyków media same stopniowo przechodzą na stronę wydawców. Pionierem tej tendencji jest spółka Agora, która we wczesnych latach dwutysięcznych odkryła, że większe zyski niż sprzedaż prasy przynosi sprzedaż książek. W ślad za Agorą szybko poszły inne media, co doprowadziło do sytuacji, w której ten sam podmiot, który zatrudnia krytyczki i krytyków, produkuje i sprzedaje książki, które tamci mają oceniać. I choć trzeba wierzyć, że pewien margines redakcyjnej niezależności i recenzenckiej uczciwości zostaje zachowany, to trudno pozbyć się pewnych wątpliwości. Na przykład kiedy Dariusz Nowacki, pisząc na łamach „Gazety Wyborczej” o książce „Masakra” Krzysztofa Vargi – znanego skądinąd jako publicysta tej samej gazety – mimochodem wspomina, że książka owa zdaje się powtórzeniem motywów znanych z wcześniejszych dokonań pisarza („niektóre fragmenty brzmią tak, jakby zostały żywcem przeniesione z felietonowej rubryki, którą prowadzi w «Dużym Formacie»”), a jednocześnie – w tym samym zdaniu – maskuje potencjalnie negatywny wydźwięk tej obserwacji („«Masakra» wydaje się wymarzoną lekturą przede wszystkim dla kogoś, kto jeszcze nie zna artystycznych i publicystycznych pism tego autora”) – to czy ma na to wszystko wpływ fakt, że tuż pod tekstem znajduje się odnośnik zachęcający do zakupienia omawianej pozycji w należącej do Agory platformie Publio?
Atmosfera przyjaźni i troski
Czy moje utyskiwania mają jakikolwiek sens w sytuacji, w której jedynie 37 procent Polek i Polaków sięgnęło w ubiegłym roku po książkę? Czy zamiast spierać się o niezależność krytyki literackiej i domagać bezwzględnych recenzji, nie powinniśmy wszyscy razem – dystrybutorzy, wydawcy, księgarze, media, pisarki i krytyczki – zabiegać o to, aby jak najwięcej ludzi po prostu czytało? A dopiero potem, kiedy nad Wisłą będzie już jak nad Sekwaną czy Wełtawą, zajmować się wprowadzaniem rozróżnień i oddzielaniem ziarna od plew?
Troska o czytelnictwo stoi dziś za najbardziej medialnymi przedsięwzięciami okołoliterackimi. Festiwale, które mnożą się w kolejnych miastach Polski, dają tysiącom osób możliwość bezpośredniego kontaktu z twórcami literatury, tworząc przy okazji modę na czytanie. Z tego można się tylko cieszyć. Jednak spotkania i dyskusje, odbywające się w atmosferze świątecznego entuzjazmu i ogólnej sympatii, mają przecież swoje konwencje i rytuały, w których nie mieszczą się niewygodne pytania. Czy można sobie wyobrazić sytuację, w której prowadząca spotkanie krytyczka zgłasza zastrzeżenia do warsztatu literackiego zaproszonej pisarki – i to na oczach tłumu jej wielbicieli? Albo reklamę audycji kulturalnej, która nie byłaby erupcją entuzjazmu dla osoby autora? „Zapraszamy do wysłuchania programu, w którym młody autor odpowie na pytanie, dlaczego jego książka jest tak źle napisana” – tego raczej nie usłyszymy. Publicystyka kulturalna powinna być przecież bardzo kulturalna.
Taką delikatność można znaleźć zresztą w tekstach krytyków, których trudno podejrzewać o nadmierne skrupuły. Kiedy Kinga Dunin na łamach „Krytyki Politycznej” pisała o „Kochanie, zabiłam nasze koty” Doroty Masłowskiej, stwierdzała stanowczo: „Tym razem to już tylko makieta. I to nawet nie makieta rzeczywistości, ale makieta makiet: zbanalizowanych diagnoz, krytycznych analiz współczesnych filozofów przerobionych na artykuliki dla prasy kobiecej”. Stanowczo? Zaraz przecież dodawała: „To atrakcyjna lektura, bardziej od poprzednich przyjazna dla czytelnika, w istocie nawet nie próbująca sugerować intelektualnych głębi. Literatura dobrze zrobiona, ale niskokaloryczna”. Troska o czytelnika bierze tu górę na pokusą, by doprowadzić krytykę do końca.
Spotkania autorskie i publicystyka literacka nie służą dyskutowaniu o literaturze, ale fetyszyzowaniu autorów. W obrębie kultury celebryckiej nie ma, być może, lepszego sposobu, aby zachęcić ludzi do czytania. W ten sposób zatraca się jednak najważniejsza wartość literatury, jaką jest jej podatność na czytelnicze nieskrępowanie uwolnione od autorskiej kontroli. W takiej konfiguracji trudna do pomyślenia jest również prawdziwie uczciwa krytyka, która – aby mogła taką być – musi dysponować przestrzenią swobody. Bo czy pochwała, która nie mogła być krytyką, rzeczywiście jest coś warta? A jednak w świetle argumentu o konieczności promowania czytelnictwa za wszelką cenę działanie krytyczek i krytyków, którzy zniechęcają do czytania złych rzeczy, wydaje się po prostu nieodpowiedzialne. Święto literatury, twierdzi się przecież, powinno trwać cały rok – i nie ma w nim miejsca dla malkontentów.
Zamiast hejtu
Krytyczki i krytycy, pozbawieni pewności swojej pozycji, z konieczności ułożeni z wymogami rynku i chętnie odnajdujący się w roli promotorów czytania – nie mają ochoty angażować się w spory, z których nic dobrego nie może dla nich wyniknąć. Wolą za to niestrudzenie afirmować bogactwo literatury, z przejęciem pochylać się nad kolejnymi świetnymi książkami i odkrywać nowych utalentowanych autorów. A jeśli nawet coś im się nie spodoba, to zdobędą się tylko na lekkiego prztyczka, żeby zaznaczyć, że jeszcze coś znaczą.
W świetle tej powszechnej afirmatywności krytyki sama literatura zaczyna jednak przypominać szacowną staruszkę, której nie wypada mówić nieprzyjemnych rzeczy, ale od której nie usłyszy się już raczej nic ciekawego. Jeśli wobec pisarstwa, które uznajemy za złe, potrafimy co najwyżej wzruszyć ramionami, znaczy to, że już nam, po prostu, nie zależy. Nic więc dziwnego, że sposobów ożywienia życia literackiego poszukuje się dziś – tak jak czyni to ostatnio krakowski Ha!art – w sferze internetowego hejtu. Tam przynajmniej coś się dzieje! Tyle tylko, że hejt wypełnia się w swojej negatywności. Za to krytyka literacka – taka z prawdziwego zdarzenia, czasem bezwzględna, w której padają argumenty poparte przekonaniami i emocjami – taka krytyka może sprawić, że literatura stanie się sprawą godną sporu.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).