Joanna i Władek

13 minut czytania

/ Literatura

Joanna i Władek

Rozmowa z Andrzejem Muszyńskim

Moi bohaterowie chcą trochę energii, żeby żyć. Tylko tyle. Masa ludzi z problemem bezpłodności jest dziś pozbawiona jakichkolwiek rytuałów. Nie ma nic gorszego niż dawać fałszywą nadzieję, ale wierzę w rytuał literatury

Jeszcze 3 minuty czytania

MACIEJ JAKUBOWIAK: Podobno niedawno wróciłeś do wyuczonego zawodu i znów jesteś prawnikiem?
ANDRZEJ MUSZYŃSKI: Wróciłem 2–3 lata temu, choć ciało i umysł bardzo się broniły. Przez dziesięć lat byłem freelancerem, a utrzymywałem się z organizowania wyjazdów turystycznych. Ale kiedy urodziło się dziecko, nie mogłem sobie pozwolić na trzytygodniowe wyjazdy i zostawienie domu, który trzeba ogrzewać węglem. Przekwalifikowanie się w takim wieku to wyzwanie, ale bardzo mi to służy. Uniezależniłem się od rynku wydawniczego i odżyłem. I napisałem książkę, której nie chciałem napisać.

Jak to nie chciałeś?
To nie było tak, że usiadłem i powiedziałem sobie: „Okej, to napiszę kolejną książkę, tym razem o ludziach bezpłodnych, bo to temat ważny i na czasie, i zrobię to w formie ballady, bo to i tamto…” – to nie tak. To nie jest książka autobiograficzna, ale w pewnym momencie znalazłem się w rzeczywistości, w której to wszystko stawało się dla mnie znajome, bliskie. Po prostu poczułem się kompetentny, żeby o tym napisać. A potem, co gorsza, poczułem się w zasadzie zobowiązany, żeby o tym opowiedzieć. To nie jest dla mnie komfortowa sytuacja – nie jestem autorem, który lubi, jak mu się tematy narzuca. Natomiast kiedy zacząłem pisać książkę, zorientowałem się, że piszę o czymś, co wymyka się z rąk, zupełnie. Właśnie zacząłem czytać książkę Miry Marcinów „Bezmatek” – tytuł jest trochę podobny, ale tam jest matka, przedmiot opowieści. A w „Bez” jest opowieść o stracie, tylko nie wiadomo po czym. Nic nie ma, bo nigdy nie było.

Długo szukałeś właściwej formy dla tej opowieści?
Napisałem pierwsze 100 stron i wyrzuciłem je do kosza. Tak też było z kolejną wersją. Dopiero za trzecim razem poczułem, że jestem sobą i napiszę tę książkę bez względu na to, jak zostanie odebrana. Chyba dzięki temu udało mi się ją dokończyć.

Andrzej Muszyński, „Bez”. Wydawnictwo Literackie, 224 strony, w księgarniach od lutego 2020Andrzej Muszyński, „Bez”. Wydawnictwo Literackie, 224 strony, w księgarniach od lutego 2020Chodziło o to, jak coś opowiedzieć i jednocześnie o tym nie opowiedzieć?
To opowieść i tematyka, które wymagają miejscami dosłowności i wyznania – bo wszyscy niby rozumieją, co znaczy być bezpłodnym, ale większość jednak nie ma pojęcia, z jakimi przeżyciami i doznaniami się to wiąże. Że sobie człowiek żyje, chodzi do pracy i nagle dostaje diagnozę, że nie – że jego możliwości rozrodcze nie pozwolą przedłużyć gatunku. Wtedy zaczynają się dziać w głowie dziwne rzeczy. Trzeba więc czytelnikowi to wyjaśnić, ale z drugiej strony nie można się osunąć w publicystyczną retorykę. To ciągły taniec między jednym a drugim.

Czytałem ostatnio książkę, w której narratorka mówi, że straciła dziecko i poczuła pod sobą otchłań. Nic mi to nie mówi. W tym stwierdzeniu dopiero zaczyna się zadanie dla języka. Ciągle wydaje mi się, że nie wykorzystujemy w pełni jego mocy. Pisarze powinni tę moc testować. Ja wiem, ryzyko jest duże, można wiele stracić, ale ja nie mam nic do stracenia. Wciąż bardzo ciekawi mnie, jak daleko można zabrać ze sobą czytelnika. Czy można, jak pisał Valéry, poprowadzić go do kresu swoich myśli i pragnień. Gdzie jest granica między moją a jego suwerennością. Zadawałem sobie to pytanie w szczególności przy opisie doświadczeń Władka z in vitro, bo to zapis czystego obłędu.

W twoich poprzednich książkach też tak chyba bywało, że gęsty, poetycki język zderzał się nagle ze stylem publicystycznym czy dokumentalnym?
Ostatnio zupełnie przypadkiem trafiłem na eseje Paula Valéry’ego, wznowione po latach. Przygarniam tego człowieka do swojej bandy ulubionych autorów. To są potężne i aktualne teksty. Skądinąd był on znany z tego, że nie cenił powieści jako gatunku i twierdził, że nie byłby w stanie napisać zdania, powiedzmy: „Maria wyszła z domu do sklepu i zobaczyła kota”. Valéry w którymś momencie przywołuje metaforę tańca i marszu. Proza polega na tym, żeby gdzieś iść, coś opowiedzieć i na końcu doręczyć czytelnikowi zrozumiały komunikat. A w poezji chodzi o to, żeby tańczyć. Ja najlepiej odnajduję się gdzieś pośrodku, uwielbiam tańczyć, ale chciałbym czasem o czymś opowiedzieć. Dla mnie literatura jest bliska ideału, kiedy spotyka się w rejestrach językowych z malarstwem czy muzyką – kiedy to wszystko po prostu pracuje, gra, działa. Sztuka jest dla mnie tym oddziaływaniem. Staram się o tym nie zapominać.

Andrzej Muszyński

Ur. 1984, pisarz, reportażysta, poeta. Nominowany do Paszportu „Polityki” i Nagrody Literackiej Gdynia za debiutancką powieść „Podkrzywdzie” (2015). Autor zbiorów reportaży „Południe” (2013) i „Cyklon” (2015) nominowanych do Nagrody im. Beaty Pawlak, zbioru opowiadań „Miedza” (2013), za który otrzymał nominację do Nagrody Literackiej Gdynia, oraz powieści „Fajrant” (2017). Ostatnio wydał książkę prozatorską „Bez”. Od niedawna pisze na facebookowym profilu Dom ojców.

W „Bez” to zderzenie sprawia, że dostajemy historię na ważny temat, ale jednocześnie kompletnie nieprzewidywalną.
Chyba dość przewrotnie wybrałem dla tej historii gatunek ballady. To znaczy sam się wybrał, spontanicznie. Nie wiem do końca. Może podświadomie czułem, że wybierając taką formę, dam tej historii szansę, żeby przetrwała ciut dłużej. Może ze strachu, że nikt nic nie zrozumie, więc może kiedyś. Ale myliłem się – ludzie zaskakująco trafnie to odczytują, choć pewnie większość osób, która zmaga się z problemem bezdzietności, nie odnajdzie się wprost w tej książce. Trudno, ja nie jestem publicystą, nie traktuję literatury jako medium, przez które wyrażam opinie. Zresztą mówienie o bezdzietności jest trudne, bo w kulturze istnieje mało tropów z tym związanych. Ciągle mówimy o śmierci, chorobie, wojnach, powstaniach, więc nawet jeśli się ich nie doświadczyło, można je jakoś przepracować. A tutaj tego nie ma. Jest skrajna intymność i nie zawsze wiadomo, co z nią zrobić.

Przyznam się, że choć podczas lektury przejmowałem się doświadczeniem twoich bohaterów, to jednocześnie myślałem sobie, że w mojej rzeczywistości bardziej zaskakuje, kiedy ktoś decyduje się na dziecko. A potem umawialiśmy się na wywiad i napisałeś, że we środę nie możesz, bo właśnie siejesz zboże i tylko wtedy twój kolega ma wolny traktor. Czy problemy twoich bohaterów nie wiążą się w dużej mierze z miejscem, w którym mieszkają?
Ja tkwię w rozkroku. Mieszkam na prowincji, w bardzo konserwatywnym środowisku, ale jednocześnie żyję w swoim świecie – swoich myśli, swoich książek – i zajmuję się literaturą, która jest dla mnie najważniejszą rzeczą w zawodowym życiu. To może być wyczerpujące, ale zaletą takiej pozycji jest to, że mogę sobie porównywać. I w kwestii bezdzietności akurat specjalnych różnic nie widzę. Ty mówisz o prawie do bezdzietności – że można sobie wybrać, czy chce się mieć dziecko, i nikogo to nie interesuje. To było do tej pory dużym problemem w środowiskach konserwatywnych – weź powiedz matce: „Nie będę mieć dzieci, bo mi to nie pasuje” – ale i to się zmienia.

Natomiast „Bez” jest o czymś zupełnie innym: kiedy ktoś decyduje się na dziecko, ale nie zdaje sobie jeszcze sprawy, że natura zablokowała mu tę możliwość. Taka informacja jest dla wielu jak strzał w serce. Nagle w człowieku, nawet najbardziej oczytanym, nieważne skąd, budzą się pierwotne instynkty. Biologia – a myślało się, że już się jest od tego wolnym. Nagle sprawy egzystencjalne, metafizyczne, wybory moralne nabierają nieprawdopodobnej, żywej treści. To ciekawe i jednocześnie bardzo męczące.

Ale ta relacja – między miastem a wsią – jest też jednym z ważniejszych wątków „Bez”. Władek pochodzi z Krakowa, z inteligenckiej rodziny, i kiedy poznaje Joannę, przyjeżdża do doliny. Już tam zostaje, a w końcu odbywa się wesele, które trochę przypomina „Wesele” Wyspiańskiego.
Mamy w Polsce dwie kultury, operujące zupełnie inną symboliką, z innymi pragnieniami – to wiemy. Tylko że zasadzka tego wątku w „Bez” polega na tym, że konserwatywna rodzina mówi w końcu: „Słuchajcie, nie przejmujcie się, idźcie na in vitro, my wam pomożemy, bo to droga rzecz”, a matka Władka, z tej inteligenckiej, krakowskiej rodziny, ma jakieś zastrzeżenia. Kiedy jest się pełnym uprzedzeń, czasem można się wpieprzyć na minę, niesłusznie kogoś osądzić. Ja sam muszę się ciągle pilnować.

foto

Joanna i Władek próbują sobie radzić z brakiem dzieci na różne sposoby. Joanna naprawia stare radia, ale przy okazji traktuje je trochę tak jak spirytyści z przełomu XIX i XX wieku – jako medium łączące z innym światem. Joannie zgrywa się to z dziwną ontologią dzieci – których nie ma, ale im bardziej ich nie ma, tym silniej istnieją.
Sam jestem fascynatem radia, jeszcze jako dziecko łapałem na falach odległe krainy – arabskie czy francuskie – i to bardzo pobudzało moją wyobraźnię. Joanna lubi to robić, ale robi też coś więcej. Nagrywa ludzi. Ma poczucie, że słowa nie trafiają w pustkę, że zapisują się tajemniczo na jakiejś membranie i ciążą, wracają. Chcę powiedzieć – wywołują skutki. Dla Władka – mówi narrator w pierwszym zdaniu – wypowiedziane słowa to fiala, którą trzeba się wspinać do końca życia. Jakby tego nie dało się wymazać. Joanna wiele z tych słów przyjęła na siebie. Całą tę sytuację okupiła urazem psychicznym. W książkach psychologicznych o bezpłodności mówi się wprost, że dla wielu osób bezdzietność to trauma porównywalna ze stresem bojowym czy chorobą nowotworową. Ale Joanna w radiach lubi też to, że kiedy otwiera się pudło, to wszystko jest jasne – jeśli będzie się przestrzegać zasad, mechanizm zadziała. Inaczej niż w życiu, kiedy stworzeniu w brzuchu matki w czwartym miesiącu ciąży przestaje bić serce, a bezradni lekarze mówią: „To biologia, natura”.

Joanna ratuje się radiem i uprawą roślin, a Władek ucieka w literaturę.
Też miałem w swoim życiu trudniejszy czas, jak prawie każdy z nas, i też, jak Władek, chciałem sam przez to przejść. Ale – podkreślam – to nie jest chyba dobry wzorzec. Dużo mi dała wtedy literatura, co ciekawe – bardziej poezja niż proza. W każdym razie to, co robi Władek, jest dla mnie autentyczne.

Od pewnego momentu w świecie Władka, ale też w samej powieści, wszystko zaczyna się koncentrować wokół literatury, pojawia się postać zakonnika krytyka literackiego, a urzędniczki adopcyjne nieoczekiwanie zmieniają się w dociekliwe czytelniczki poezji.
Władek pisze, odkąd był dzieckiem, to w nim bardzo silne, jego osobowość i problemy przenoszą się do tekstów, które z kolei zaczynają mieć skutki w rzeczywistości. To z niego promieniuje, odbija się i Władek dostaje rykoszetem. W tych swoich krótkich próbach literackich zapisuje własną destrukcję. Trudność pisania „Bez”, o której mówiłem na początku, wynikała też stąd, że w sytuacji, jakiej doświadczają moi bohaterowie, bezpłodność zawłaszcza zupełnie rzeczywistość. To powoduje, że tematem rozmów i myśli Władka nie jest nic innego i że szuka on towarzystwa ludzi, którzy przeżyli to samo. Po prostu szuka swoich. Ludzie z problemem bezdzietności często zachowują się podobnie, raczej zbliżają się do par, które również nie mają dzieci. To też trzeba powiedzieć wprost: Joanna i Władek to ludzie, którzy zmagają się z potworną depresją – nie mają siły żyć. Jeśli używamy określenia „bohaterowie książki”, to dla mnie to naprawdę są bohaterowie. Tym bardziej że są emanacją ludzi, których znam.

Pod koniec powieści Władek odprawia wielki rytuał, nawiązujący do niezrealizowanych planów Wyspiańskiego i Solskiego – zrobienia spektaklu w naturalnym amfiteatrze pod Krakowem.
Wiesz, że miejsce, gdzie to się dzieje, do niedawna naprawdę istniało? Wędrując po jurajskich skałach, natknąłem się na takie miejsce, że po prostu ciarki mi przeszły: piękny amfiteatr, w środku zapalone znicze. Pomyślałem, że gdyby coś takiego, o czym myśleli Wyspiański z Solskim, miało się wydarzyć, to właśnie w takim miejscu.

W przedstawieniu Władka nieistniejące dzieci na chwilę mogą nabrać kształtu i przemówić. Czy to literatura pozwala twoim bohaterom w jakiś sposób się uratować?
Chyba większość ludzi straciła już taką wiarę, ale ja nie. To moje doświadczenie. Tak się też dzieje w książce. Ten rytuał jest absolutnie potrzebny. Masa ludzi z problemem bezpłodności jest dziś po prostu pozbawiona jakichkolwiek rytuałów. Problemem jest już to, co zrobić z poronionym płodem, który ma 3–4 miesiące, przecież dla pary, która tego doświadcza, to jest traumatyczne. A Władek i Joanna chcą się oczyścić i dać sobie trochę energii, żeby żyć. Tylko tyle. Nie ma nic gorszego niż dać fałszywą nadzieję. Ta książka nie mogła się skończyć klasycznym happy endem, bo byłoby to nieuczciwe. Myślę, że ma happy end nieklasyczny.