Spektakle diagramów
IBM Curiosity Shop CC BY-NC 2.0

22 minuty czytania

/ Media

Spektakle diagramów

Maja Demska

Nawet jeśli krzywa w znanym nam kształcie to tylko symbol, to jak piękny jest to symbol! Jeszcze niedawno przecież wydawać by się mogło, że w wypełnionym clickbaitem i memami feedzie trudno o coś nudniejszego niż wykres funkcji liniowej

Jeszcze 6 minut czytania

Przekazem medialnym czasu pandemii rządzą liczby. Sformułowanie „krzywa wykładnicza” weszło do słownika przeciętnego humanisty, a rytuał porannego sprawdzania wykresów, dotychczas typowy raczej dla graczy giełdowych – do jego codziennej prasówki. Właściwie każdy news dotyczący koronawirusa zawiera jakąś wizualizację danych, a najlepsze z nich rozprzestrzeniają się po sieci w tempie, którego mógłby im pozazdrościć sam SARS-CoV-2. Chociaż to stwierdzenie trochę makabryczne, jestem pewna, że czas epidemii okaże się złotym okresem dla dziennikarstwa danych. Kiedy gigabajty wykresów, map i infografik zaśmiecają internet jak porzucone na ulicach jednorazowe rękawiczki, warto zadać sobie pytanie, skąd się wzięły i co to wszystko tak naprawdę znaczy.

Krzywe i róże

Na początku stycznia, jeszcze zanim świat obiegła wieść o niepokojących przypadkach zapalenia płuc w chińskim mieście Wuhan, Światowa Organizacja Zdrowia ogłosiła rok 2020 Międzynarodowym Rokiem Pielęgniarek i Położnych. W ten sposób WHO postanowiło uczcić dwusetną rocznicę urodzin Florence Nightingale, pielęgniarki, reformatorki służby zdrowia oraz statystyczki. W 1885 roku Nightingale przedstawiła brytyjskiemu rządowi raport zawierający „Wykres przyczyn śmiertelności armii na wschodzie”, efekt jej misji w szpitalu polowym dla brytyjskich żołnierzy walczących na froncie wojny krymskiej. Diagram klarownie dowodził, że kilkakrotnie razy więcej żołnierzy umiera wskutek chorób zakaźnych rozprzestrzeniających się przez złe warunki sanitarne panujące w szpitalach niż w wyniku obrażeń odniesionych w walce. Chociaż takie informacje docierały do brytyjskiego rządu już wcześniej, dopiero stworzona przez Nightingale pionierska wizualizacja, nazywana „różą” (a przez nią samą „grzebieniem” – coxcomb), zdołała przykuć uwagę decydentów na tyle, by podjęto adekwatne działania. 

Il. 01. Florence Nightingale, „Diagram of the causes of mortality in the army in the East”, 1858Florence Nightingale, „Diagram of the causes of mortality in the army in the East”, 1858

Przypadek Róży Florence Nightingale to niekwestionowany kamień milowy w historii wizualizacji danych i jeden z ulubionych przykładów projektantów na to, że dobry diagram może dosłownie ratować ludzkie życia. Ta sama logika kryje się za wiralowym wykresem ilustrującym „spłaszczanie krzywej”. Śledząc media w ostatnich miesiącach, trudno było nie natknąć się na spolszczone hasło flatten the curve, ale dla porządku przypomnę, o co chodzi.

Technicznie rzecz biorąc, rysunek z dwiema nałożonymi na siebie krzywymi nie jest nawet wizualizacją danych – na osiach układu współrzędnych nie znajdują się żadne wartości liczbowe. To raczej uproszczony model rozwoju epidemii bez podjęcia działań prewencyjnych (krótki stromy łuk) oraz przy prewencji polegającej m.in. na autoizolacji (długi łagodny łuk). Kluczowa na rysunku jest pozioma linia wyznaczająca przepustowość systemu opieki zdrowotnej. Krótki, lecz gwałtowny przebieg epidemii doprowadzi do załamania sieci szpitali, które nie będą mogły obsłużyć wszystkich chorych – większy odsetek zarażonych umrze. Jeśli jednak wirus będzie rozprzestrzeniać się w wolniejszym tempie, łączna liczba chorych będzie pewnie zbliżona, ale nie wszyscy będą chorować równocześnie i uda się udzielić pomocy medycznej wszystkim potrzebującym. 

Co ciekawe, sam wykres jest o wiele starszy niż wirus SARS-CoV-19 – pochodzi z badania z 2007 roku na temat rozprzestrzeniania się zwykłej grypy. Przez oczyszczenie osi z danych i dodanie działającej na wyobraźnię umownej granicy pojemności szpitali udało się go zmienić w przekonujący argument za tym, że autoizolacja ma sens – przekonujący nie tylko dla naukowców, ale też dla przeciętnego konsumenta newsów. Według Roberta Kosary’ego, który prześledził wizualną ewolucję „spłaszczania krzywej” od wykresu w czasopiśmie naukowym po animowany komiksowy GIF na nowozelandzkim portalu The Spinoff, kluczowy dla sukcesu tej wizualizacji jest kuriozalny, lecz w gruncie rzeczy chwytliwy nagłówek. „Spłaszczanie krzywej” to dodający otuchy sygnał, że można zachować sprawczość, nawet będąc zamkniętym w czterech ścianach.

Rzeczywistości nie da się jednak zamknąć w modelu, a prywatyzacja odpowiedzialności za epidemię bez rozwiązań systemowych jest skazana na porażkę. Na ostateczny kształt krzywej zachorowań ma oczywiście wpływ dużo więcej czynników niż tylko indywidualne (czy nawet narzucone odgórnie) #zostańwdomu. Z innego wykresu – pochodzącego z badań opublikowanych przez Imperial College of London – poświęconego już bezpośrednio pandemii łatwo można wywnioskować, że faktyczna przepustowość systemu opieki zdrowotnej w Wielkiej Brytanii (i prawdopodobnie nie tylko tam) jest dużo niższa niż nawet najbardziej spłaszczona krzywa zachorowań. Nie ma co liczyć na to, że nasza krzywa prześlizgnie się pod granicą pojemności szpitali jak wygimnastykowana zwyciężczyni zabawy w przechodzenie pod liną. Jeden fałszywy krok (np. niewystarczające zabezpieczenie pracowników ochrony zdrowia) może sprawić, że ta umowna granica bez ostrzeżenia jak gilotyna.

Ostateczny kształt krzywej COVID-19 na pewno nie będzie tak ładny i jednoznaczny jak jej model. Musimy brać pod uwagę scenariusz, w którym nie mamy do czynienia z jednym – stromym lub łagodnym – pagórkiem, a niekończącą się sinusoidą kolejnych fal epidemii. Zarówno naukowcy, jak i dziennikarze czy projektantki danych już teraz wybiegają na osi czasu daleko w przyszłość, próbując zawczasu narysować dalszą część krzywej, której pełen zwrotów akcji bieg po układzie współrzędnych śledzi cały świat. To w końcu jedyne igrzyska olimpijskie, jakie będziemy w tym roku oglądać.

Nawet jeśli krzywa w znanym nam kształcie to tylko symbol, to jak piękny jest to symbol! Jeszcze niedawno przecież wydawać by się mogło, że w wypełnionym clickbaitem i memami feedzie trudno o coś nudniejszego niż wykres funkcji liniowej na układzie współrzędnych. Tymczasem niepozorna krzywa szybko zyskała rangę graficznego symbolu pandemii o niemałym potencjale medialnym – jako niema, lecz wymowna bohaterka gościła w niezliczonych studiach telewizyjnych, a nawet w programie „The Late Show with Stephen Colbert” (odcinek poświęcony społecznej izolacji gospodarz nadał z zacisza własnej wanny). Im więcej mówi się o stopniowym powrocie do gospodarczej normalności, tym lepiej widać, że „spłaszczanie krzywej” to nośna metafora wizualna o potencjale wykraczającym daleko poza prewencję chorób zakaźnych – obrońcy klimatu już zastanawiają się, jak spłaszczyć krzywą globalnego ocieplenia. Logika „spłaszczania krzywej” to w gruncie rzeczy apel o to, żeby przełożyć dobro wspólne ponad partykularne interesy. Ubrany w szaty wizualizacji danych, apel ten ma jednak szansę wybrzmieć nie jako zwrot do moralności, tylko racjonalizmu – wszyscy wyjdziemy na tym lepiej. Chociaż wizualizacje danych w przeszłości pomagały już ratować ludzkie życia, teraz widzimy prawdopodobnie pierwszy raz w historii, kiedy wykres staje się symbolem solidarności społecznej w czasie kryzysu. 

Jesteśmy na wojnie

Nawet jeśli pandemiczna solidarność ponad podziałami ma szansę zadziałać na poziomie lokalnej społeczności (która grzecznie siedzi w domu i robi zakupy seniorom), w skali międzynarodowej pozostaje raczej w sferze pobożnych życzeń – a właściwie pustych frazesów. Początkowa faza epidemii była naznaczona rasistowskimi incydentami (jak choćby uporczywe nazywanie SARS-CoV-19 „chińskim wirusem” przez Trumpa), a jednym z pierwszych działań mających zatrzymać epidemię było szczelne zamknięcie granic państw. Koronawirus od początku miał wymiar geopolityczny. Jedna z najstarszych i najbardziej popularnych wizualizacji dokumentujących rozwój pandemii to mapa – interaktywny panel stworzony przez profesor Lauren Gardner i jej doktoranta Ensheng Donga z Uniwersytetu Johnsa Hopkinsa w Baltimore. Mapa wisi w sieci od 22 stycznia, jest codziennie aktualizowana w oparciu o dane z 16 oficjalnych źródeł, i już na początku marca notowała 1,2 miliarda dziennych odsłon.

Mapa COVID-19 John Hopkins Coronavirus Resource Center.Mapa COVID-19, Johns Hopkins Coronavirus Resource Center 

Jeśli chodzi o liczby, mapa z Uniwersytetu Johnsa Hopkinsa pozostaje jednym z najbardziej godnych zaufania źródeł informacji. Jej warstwa wizualna to jednak kwestia dość kontrowersyjna. Pożoga, wojna, apokalipsa – takie skojarzenia budzą czerwone punkty (obrazujące ogniska wirusa) na czarno-szarym tle mapy politycznej świata. Wraz ze wzrostem liczby zachorowań punkty puchną do rozmiarów krajów, nakładają się na siebie i zlewają w plamy pochłaniające całe regiony, utrudniając ocenę lokalnej sytuacji. Europa na mapie Uniwersytetu już od dłuższego czasu przypomina krwawą kałużę, a całość wygląda bardziej jak ekran gierki typu Plague Inc. niż jak źródło bądź co bądź akademickie.

Militarna metaforyka w kontekście koronawirusa jest oczywiście obecna w mediach nie tylko na poziomie wizualnym. Już w połowie marca Angela Merkel w swoim orędziu nazwała epidemię największym wyzwaniem dla Niemiec od czasów II wojny światowej, a głowy państw od Azji po Ameryki deklarowały: „Jesteśmy na wojnie”. Zbrojne wzmożenie ogarnęło całe społeczeństwo – rzesze ochotników wytwarzają chałupniczo przyłbice i inne elementy higienicznego rynsztunku dla medyków. Może więc apokaliptyczna estetyka mapy jest uzasadniona, a jej funkcja ostrzegawcza ważniejsza niż informacyjna?

Nawet jeśli politykom atmosfera zagrożenia jest na rękę, a pandemiczny przekaz medialny przypominający raport z frontu lepiej się klika, projektanci i statystycy właściwie jednogłośnie nawołują do tego, żeby nie tworzyć materiałów graficznych podsycających niepokój czy panikę. Dane mają być rzetelne, a wizualizacje – przejrzyste. Ich głos jest o tyle istotny, że udostępniają swoją bazę danych w formacie umożliwiającym wygenerowanie wizualizacji w dowolnej szacie graficznej. Chętnie korzystają z tej możliwości redakcje magazynów czy portali informacyjnych, używając do tworzenia własnych wersji gotowych internetowych narzędzi niewymagających większych kompetencji programistycznych czy projektowych.

Mapa stworzona przez Datawrapper w oparciu o baze danych JHU.Mapa stworzona przez Datawrapper w oparciu o bazę danych Uniwersytetu Johnsa Hopkinsa 

Między innymi dlatego zespół Datawrapper (czyli jednego z takich internetowych narzędzi do tworzenia map) przygotował zestaw „odpowiedzialnych” wizualizacji do ogólnego użytku na podstawie bazy danych Uniwersytetu Johnsa Hopkinsa. Co to właściwie znaczy „odpowiedzialna wizualizacja”? Projektanci, świadomi tego, jak łatwo jest manipulować danymi przy pomocy narzędzi graficznych, podczas pandemii mają wyjątkowo dużo do powiedzenia na ten temat. Lisa Rost z Datawrapper odradza używania koloru czerwonego do wizualizowania liczby zarażonych, dodając, że „koronawirus to nie wyrok śmierci”. Andy Kirk idzie jeszcze dalej i oprócz czerwieni radzi generalnie unikać materiałów graficznych przywodzących na myśl krew, śmierć i „obce formy życia” (to o tych wielkich najeżonych wypustkami koronawirusach w toksycznych kolorach, które atakują teraz prezenterów programów telewizyjnych, również rodzimych).

„Poradnik koronawirus” w TVP.„Poradnik koronawirus” w TVP 

Wątpliwości projektantów budzi też prezentowanie danych na mapie przy pomocy wspomnianych skalowalnych punktów, które z czasem zaczynają zasłaniać opisywany obszar. Liczbę przypadków można równie dobrze, a może nawet lepiej, zwizualizować, „kolorując” poszczególne regiony odcieniami o różnej intensywności – na temat wyższości kartogramu nad kartodiagramem powstają długie wątki tweetów i sążniste artykuły.

Po lewej kartogram, jaki zobaczymy po wpisaniu hasła „koronawirus” w Wikipedii; po prawej kartodiagram (na bazie danych z Wikipedii), którym to samo hasło jest zilustrowane w wyszukiwarce

  

Najbardziej radykalne głosy twierdzą, że najlepsze, co może zrobić teraz projektant, to NIE tworzyć kolejnego wykresu na temat COVID-19. Jednak najważniejsza kwestia etycznej wizualizacji pandemii nie ma i tak nic wspólnego z jej warstwą wizualną, ani nawet z rzetelnością projektantów. To kwestia aktualności liczb. Rozwój pandemii najłatwiej dokumentować i śledzić za pomocą wizualizacji interaktywnych, które aktualizują się automatycznie, kiedy nowe dane trafiają do bazy. Ale nawet jeśli grafiki opatrzone są datą i źródłem, „aktualizowane” niekoniecznie oznacza „aktualne” (nie wspominając o „wiarygodne”).

Nieaktualne wizualizacje mogą być wynikiem nie tylko zaniedbania, ale też celowej dezinformacji. Jeszcze na chińskim etapie epidemii jasne było, że liczba udokumentowanych przypadków nie odzwierciedla faktycznej liczby chorych, a statystyki można zaniżyć przez zmniejszenie liczby wykonywanych testów. Dezinformacja jako narzędzie taktyczne to jednak domena nie tylko niedemokratycznych władz. W połowie marca ofiarą ataku hakerskiego padł Worldometer – popularna strona publikująca aktualizowane w czasie rzeczywistym statystyki. Między innymi z tego źródła Uniwersytet Johnsa Hopkinsa zaciąga dane na temat koronawirusa. W wyniku ataku przez kilka godzin na stronie widniały błędne, zawyżone o kilkaset tysięcy (!) liczby chorych i zmarłych w krajach o relatywnie małej liczbie przypadków, takich jak Watykan czy Pakistan, wywołując chwilową panikę w mediach społecznościowych. Sama mapa Uniwersytetu Johnsa Hopkinsa też przyciągnęła uwagę hakerów – gdy tylko zaczęła zyskiwać popularność, w sieci pojawiła się podszywająca się pod nią aplikacja o niemal identycznej szacie graficznej. Po zainstalowaniu infekuje urządzenie złośliwym, nomen omen, wirusem. Jeśli pandemia koronawirusa to faktycznie wojna, toczy się ona na gruncie nie tylko medycznym, ale też informacyjnym. Pod powierzchnią map, które oglądamy – nawet jeśli skąpane są w uspokajających błękitach – toczą się iście militarne manewry. 

Prosty gest 

Duże zbiory danych (i ich wizualizacje) robią duże wrażenie, ale trudno tak naprawdę zaangażować się w nie emocjonalnie. Jeszcze niedawno poznawaliśmy intymne szczegóły z życia pierwszych chorych (co prawie kosztowało stanowisko pewną wylewną dyrektorkę regionalnego sanepidu). Ale kiedy tylko liczba śmiertelnych ofiar koronawirusa w Polsce przekroczyła 150 osób, Ministerstwo Zdrowia przestało podawać wiek i płeć zmarłych do wiadomości publicznej.

Koronawirus nam spowszedniał, a skomplikowane mapy i wykresy opatrzyły się. Kiedy liczby rosną do abstrakcyjnych wymiarów big data, o ludzkim wymiarze pandemii przypominają wizualizacje o bardziej ilustracyjnym i narracyjnym charakterze. Nie mam jednak na myśli (fakt faktem – imponujących) animowanych symulacjiexplainer videos. Wręcz przeciwnie – największy potencjał narracyjny tkwi w najprostszym diagramie nabazgranym na serwetce. Wykreślany i „opowiadany” w czasie rzeczywistym diagram nabiera pełni swojego znaczenia. Nie bez powodu matematyk i filozof Gilles Châtelet nazywał diagram „gestem, który zachęca do innych gestów”.

Te właściwości diagramu doskonale wykorzystuje emerytowany pielęgniarz i wykładowca, a od niedawna także popularny jutuber – dr John Campbell. Od 27 stycznia codziennie publikuje na swoim kanale specyficzny pandemiczny wideodziennik. Powołując się na źródła naukowe, zdaje raport z rozwoju pandemii, tłumaczy związane z wirusem pojęcia i radzi, jak zabezpieczyć się przed zarażeniem. Filmiki jak na internetowe realia są dość długie (średnio około 20 minut), jednostajne i pozbawione wizualnych fajerwerków. W statycznym kadrze widzimy samego dr. Campbella w nieodłącznym polarowym pulowerze i garść wydrukowanych kartek z kluczowymi liczbami i pojęciami (w domyślnym layoucie edytora tekstu). Skąd więc sięgające pół miliona odsłon zasięgi?

Rzeczowy i spokojny (choć kategoryczny) dr Campbell niewątpliwie ma dar przekazywania wiedzy i nie potrzebuje do tego żadnych pomocy naukowych oprócz pióra Vector marki Parker. Zdając swój raport, na marginesie notatek lekko drżącą ręką rysuje: krzywe potencjalnego rozwoju pandemii, schemat budowy wirusa, wykres zasięgu rozpylonych w powietrzu cząsteczek i wszystko to, co rysunkiem można wyrazić lepiej niż suchą statystyką. Kilka kresek, forma sprowadzona do absolutnego minimum – często nawet brak jakiejkolwiek skali czy wartości liczbowych. Mimo tego (albo dzięki temu) te szkice są bardziej czytelne i dobitne niż wiele pieczołowicie zaprojektowanych wizualizacji. Ręcznie kreślone diagramy ożywają i nabierają sensu w miarę rozwoju wywodu, czasem tylko wspartego obrazową gestykulacją (miły dla ucha brytyjski akcent to również pewien plus).

Ręcznie rysowane wykresy dr Johna Campbella. Ręcznie rysowane wykresy dr. Johna Campbella  

W obliczu statystycznej klęski urodzaju i postępującego chaosu informacyjnego (historia przeglądarki mi świadkiem, ile przeczących sobie wizualizacji na temat sensu noszenia maseczek obejrzałam) prostota diagramów dr. Johna Campbella jest odświeżająca. I budząca zaufanie – nawet jeśli skomplikowana wizualizacja może wprawić w popłoch, dosłownie każdy jest w stanie zrozumieć prosty szkic.

Osobiście ogląda mi się to przyjemnie jak udostępniane teraz intensywnie przez instytucje kultury dzieła sztuki wideo – zresztą nawet w warstwie audiowizualnej taka manualna technika narracyjna uparcie przywodzi mi na myśl prace Piotra Bosackiego. Dr John Campbell to chyba mój nowy ulubiony brytyjski artysta. 

Niewidzialny diagram

W czasie powszechnej izolacji nawet na najbardziej intymnym, cielesnym poziomie bardziej niż kiedykolwiek jesteśmy postrzegani przez pryzmat liczb. Do nadzorowania obywateli przebywających w kwarantannie stosuje się aplikacje udostępniające dane geolokalizacyjne; w wielu krajach normą stają się publiczne pomiary temperatury. Co ciekawe, sami siebie też coraz bardziej postrzegamy jako zbiór danych. Każdy ruch w przestrzeni publicznej staje się dosłownie wykalkulowany. W głowie nieustannie – już prawie odruchowo – dokonujemy obliczeń, które jeszcze miesiąc temu mogłyby wydać się symptomem natręctwa: ilu powierzchni dotknęłam od ostatniego mycia rąk? czy na ulicy, w sklepie utrzymuję bezpieczny dystans? czy wystarczą 2, 4, 6 metrów? Własne ciało, obserwowane z lotu ptaka, staje się punktem na wykresie potencjalnie kolizyjnych tras. Nikt nie chce stać się czerwoną kropką w wirusowych statystykach.

Oprócz wysypu wizualizacji danych koronawirus wyciągnął na światło dzienne również zupełnie inny rodzaj diagramów. To niewidzialne, niematerialne diagramy naszych własnych ciał – i przestrzeni, w których nasze ciała wchodzą w interakcje. O fizycznym i społecznym wymiarze diagramów zawsze najpiękniej pisali Francuzi, na czele z Michelem Foucault. W „Nadzorować i karać” nazwał panoptykon „diagramem mechanizmu władzy” i „funkcjonalną maszyną” służącą do „rozmieszczenia ciał, powierzchni, świateł, spojrzeń”.

W rzeczywistości pandemicznej, której medialna narracja ma silnie diagramatyczny charakter, ta metafora wydaje mi się nie tylko jeszcze bardziej nośna, ale też bardziej namacalna. Protest w Izraelu, gdzie władze przyjęły niepokojąco panoptyczną strategię kontrolowania koronawirusa przez cyfrową inwigilację obywateli, zyskał rozgłos nie z powodu liczby protestujących na telawiwskim placu Rabina, ale właśnie przez ich rozmieszczenie. Organizatorzy na całej powierzchni placu narysowali znaki X w dwumetrowych odstępach, żeby gromadząc się, można było zachować wymaganą odległość. 2800 protestujących robiło w tych warunkach większe wrażenie niż kilkadziesiąt tysięcy, które normalnie mogłoby pomieścić się na placu. 

Ale pomijając nawet mechanizmy sprawowania władzy, w niewidocznym spektaklu diagramów uczestniczymy nawet podczas prozaicznych codziennych czynności. Oczywiście przed pandemią normy kulturowe i obyczaj też regulowały to, jak korzystamy z przestrzeni publicznej czy środków komunikacji, w miarę możliwości starając się nie naruszać nawzajem swojej przestrzeni osobistej. Teraz jednak niewidzialny diagram zyskuje wymiar materialny, chociaż jest to materialność tymczasowa, nieporadna i prowizoryczna, sklecona z tego, co pod ręką. Owinięte czarną folią urządzenia na plenerowych siłowniach, wygrodzone taśmą ochronną przestrzenie w autobusach czy pola wyklejone naprędce taśmą malarską na posadzce w kolejce do sklepu upodabniają przestrzeń publiczną do jakiejś absurdalnej gry planszowej zaprojektowanej przez apodyktycznego przedszkolaka.

Kalkulacje, których teraz bezustannie dokonujemy w głowie, dotyczą nie tylko ciała jako całości, ale też jego poszczególnych części. Dotyczą przede wszystkim twarzy i dłoni – kluczowych w komunikacji międzyludzkiej. Nawet przebywanie w bliskiej odległości innej osoby wiąże się z precyzyjnie wykalkulowanym ryzykiem (nie wspominając nawet o wizji milionów bakterii przekazanych wraz z uściskiem dłoni). A jeśli faktycznie nieświadomie dotykamy twarzy średnio 23 razy na godzinę, ryzykowny okazuje się nawet najdrobniejszy kontakt z sobą samym. Równie trudno, co unikać odruchowych gestów, jest „liczyć” własnym ciałem. Chyba każdy już miał okazję się przekonać, jak ciężko oszacować „na oko” 2 metry odległości i 20 sekund mycia rąk, chociaż na każdym kroku można się natknąć na infografikę WHO, jak robić to poprawnie (eksperci WHO podpowiadają, że trwa to tyle, co odśpiewanie dwa razy „Happy Birthday” – zalecenie o wyjątkowo memiarskim potencjale).

Pandemia obnażyła postępującą diagramatyzację nie tylko przekazu medialnego, ale też przestrzeni publicznej, co ma zarówno dyscyplinujący, jak i wyzwalający wymiar. Wizualizacje danych, które w swoim najlepszym wydaniu objaśniają świat, są też przecież nagminnie wykorzystywane do manipulacji – przekłamane wykresy to zmora każdej kampanii wyborczej. Jednak im więcej mamy z nimi do czynienia na co dzień i im większa dyskusja wokół nich, tym bardziej rosną nasze kompetencje do krytycznego ich odczytywania i kwestionowania źródeł danych. Te wszystkie nowe kompetencje będą nam teraz wyjątkowo potrzebne. Mimo chwilowego zmniejszenia zanieczyszczenia smogiemhałasem katastrofa klimatyczna wcale nie zwalnia. Za chwilę też rozpocznie się kryzys gospodarczy na wielką skalę. Wszystko wskazuje na to, że nie tylko w kontekście pandemii będziemy mieć do czynienia ze spektakularnymi liczbami. Warto nauczyć się uważnie im przyglądać. Wymuszona materializacja niewidzialnych „diagramów mechanizmów władzy” oznacza, że teraz już nie tylko jesteśmy widziani, ale sami też widzimy – i możemy tworzyć nowe strategie oporu, zanim świat, jaki znamy, wymknie nam się poza skalę.