Raj, którego nie było
chiaralily CC BY-NC 2.0

26 minut czytania

/ Literatura

Raj, którego nie było

Piotr Paziński

U Lema wychodzi na to, że planeta, którą Ziemianie, mając w pamięci biblijny mit o cudownym ogrodzie, nazwali Edenem, jest w rzeczywistości piekłem, a życie na niej – najgorszym koszmarem

Jeszcze 7 minut czytania

Ślady

Przypuszczalnie niejeden czytelnik powieści Stanisława Lema pamięta własny zachwyt posępnym pejzażem Edenu oraz towarzyszący temu zachwytowi niepokój, że nieznana planeta, na której rozbiła swoją rakietę szóstka Ziemian, nijak nie przypomina utrwalonego w kulturze wizerunku rajskiego ogrodu, a o wiele bliżej jej do pustkowia i bezładu z pierwszych godzin stworzenia. Jeżeli biblijny Eden, położony gdzieś na wschodzie, u źródła czterech rzek opływających Ziemię, tonął w zieleni – a wolno tak sądzić, skoro znalazło się tam „wszelakie drzewo przyjemne dla oka i zdatne do spożycia” – to Eden powieściowy, a przynajmniej ta jego część, którą zwiedził Koordynator z towarzyszami, okazuje się niegościnną piaszczystą równiną, gdzieniegdzie pofałdowaną, czasem przeciętą jakimś wąwozem i otoczoną zewsząd pasmami szarych, nagich wzgórz.

Powiedziane jest, że „Eden ma znośną atmosferę”, i w zdaniu tym, rzuconym mimochodem zaraz na początku powieści – zanim członkowie ekspedycji, którzy dosłownie przed chwilą uniknęli śmierci, wykaraskają się z zarytej w skalistym gruncie rakiety – zawiera się cała ironia Lema. Ironia tym zjadliwsza, że nazwa „Eden”, która pada tu po raz pierwszy, wnet zostaje uzupełniona o informację, że szóstka uczonych to pierwsi ludzie, jacy kiedykolwiek chodzili po Edenie. Idzie więc o sytuację odwrotną od tej opisanej w Księdze Rodzaju. Biblijny ogród był nie tylko prakolebką ludzkości i arkadią jej niewinnego dzieciństwa, ale też centralnym punktem dopiero co stworzonego świata, którego środek wyznaczało rajskie drzewo życia. Eden powieściowy okazuje się przypadkowym celem naukowej wyprawy, która wprawdzie zboczyła z drogi, skuszona nieprzeciętną urodą opalizującej planety, a może po trosze nazwą, jaką nadali jej kiedyś ziemscy astronomowie, ale w żadnym wypadku nie traktowała jej jako czegoś wyjątkowego.

Trudno jednak zapomnieć o nazwie planety, skoro tak bardzo nam przypomina, że Eden ma niewiele wspólnego z rajską idyllą. Zaczynamy to zresztą rozumieć, towarzysząc Ziemianom w ich pierwszej pieszej ekspedycji: „Zalana słońcem równina biegła we wszystkie strony jednakowo, gładka, płowa, daleko wznosiły się smukłe, dostrzeżone poprzedniego dnia sylwetki, ale w mocnym świetle widać było, że nie są to drzewa”. Nie można wprawdzie powiedzieć, że chodzi o pejzaż odpychający, przeciwnie, kosmonauci nie mogą od niego oderwać wzroku, zafascynowani osobliwościami edeńskiej przyrody i rozmaitością form życia, jednak tym, co dominuje, jest nieprzyjemna surowość pustyni, która bardziej już, jeżeli pozostać przy tropach biblijnych, kojarzy się z Księgą Wyjścia: „Płaskowyż przedstawiał obraz ponury – roślinność przegrywała powoli walkę z masami piasku, które niósł gorący, jak z pieca, wschodni wiatr, z niskich wydm wyrastały sczerniałe, tylko nad samą ziemią bladokarminowe zarośla, osypywały się z nich skórzaste strąki, czasem coś popielatego zaszuściło w zeschłym gąszczu”.

Eden, piękny z kosmosu, wygląda na miejscu jak ziemia jałowa. Nawet pustynna roślinność ulega tu degradacji, wszystko jest strupieszałe, przywiędłe, przykryte kurzem i suche jak popiół. Jeżeli tu i ówdzie trafia się kępa drzew, wydają się ledwie żywe, jakby miały zaraz zmienić się w kłębowisko wyschniętych badyli, a następnie obrócić się w szary pył. Paradoksalnie, wrażenie martwoty ulega spotęgowaniu podczas spotkań z istotami, o których uczeni nie potrafią jednoznacznie powiedzieć, czy należą do królestwa roślin czy zwierząt. Kielichowate twory przypominają drzewa albo wielkie grzyby, ale zachowują się jak płochliwe ssaki, które wpierw zastygają w obliczu niebezpieczeństwa, by w mgnieniu oka skryć się pod ziemią. Dychawiczne płuco-drzewa świszczą jak astmatycy, zmieniają barwy jak kameleony, ale ich skórzaste pnie, pęcherzykowate liście i ściekająca po nich aromatyczna żywica sugerują, by zaliczyć je raczej do przedstawicieli flory.

W ogóle przyroda wymyka się na Edenie ziemskim klasyfikacjom. Dmuchawcowaty kwiat okazuje się rojem owadów; kosmate kuliste stworzonko – ptakiem; workowata, kokoniasta narośl na przypominającym uschnięty mangrowiec drzewie – stworkiem, który potraktowany paralizatorem zmienia się w kolonię drobnych larwowatych bąbli. I jakby tego było mało, nieostre bywają granice między organicznym a nieorganicznym. Mchy wyglądają jak kępy zardzewiałego żelastwa, ściany budynków jak żywe istoty, mieszkańcy planety przyswajają pokarm bezpośrednio z minerałów, te zaś zachowują się jak rośliny, kiełkują z ziaren piasku, dając żywopłot twardszy od ceramitowej powłoki rakiety, ale oglądane pod mikroskopem rozpadają się na tysiące kółek, zębatek, trybików, sprężynek, niczym zawartość szuflady zegarmistrza. Znowuż rozumni gospodarze Edenu, stworzenia nazwane, ze względu na budowę ciała, dubeltami, przypominają krzyżówkę słonia morskiego z kangurem, tudzież lalkę wprawioną w połeć surowego mięsa, nie posiadają mózgu, żywią się ziemią i znają wyrafinowane pismo elektryczne.

Im dalej w Eden, tym dziwniej. Jedne budowle i instalacje wyglądają jak prastare, dawno porzucone ruiny, inne są używane i na oko niezwykle zaawansowane technicznie, jeszcze inne okazują się organicznym labiryntem prymitywnych domostw, w którym panuje ścisk jak w średniowiecznej medynie. System łączności działa bez zarzutu, pozwalając mieszkańcom błyskawicznie odpowiedzieć na zagrożenie, jakim są dla nich intruzi, i zorganizować obronę. Pojazdy – wirujące świetliste kręgi i gigantyczne bąki – okazują się znakomitym środkiem transportu na duże odległości, mimo że przypominają staroświeckie maszyny rolnicze albo wielkie niezgrabne zabawki. Pomieszanie szczebli cywilizacyjnych zdumiewa Ziemian i wprawia ich w ustawiczną konfuzję, jakby nie mogli znieść tego, że na Edenie zaburzeniu uległy nie tylko epoki, ale przede wszystkim historia postępu. Ich frustrację pogłębia też to, że krótki pobyt nie pozwala jednoznacznie określić, co na Edenie jest „naturalne”, a co jest wytworem istot rozumnych.

Jednak to nie pustynność Edenu najbardziej niepokoi, ani taksonomiczne pomieszanie z poplątaniem, lecz rzucające się w oczy ślady naturalnej historii zniszczenia. Już podczas pierwszego spaceru daje o sobie znać przeczucie, że cywilizacja planety ma długą historię i że Ziemianie oglądają raczej szczątki jej dawnej potęgi, ewentualnie materialne dowody jej okresowej degeneracji, o ile nie po prostu postcywilizacyjny śmietnik. Przybysze nigdy się nie dowiedzą, którzy mieszkańcy Edenu są przedstawicielami naturalnych gatunków, a którzy mutantami, i czy odczuwalna na każdym kroku dewastacja jest skutkiem wojny, rabunkowej gospodarki czy złego zarządzania. Podobnie jak nie zyskają pewności, czy cywilizacyjna zapaść, o której opowiedział im uczony dubelt, referując przez elektronicznego tłumacza historię najnowszą swojej planety, jest prawidłowością czy tylko przykrą anomalią, możliwą do naprawienia.

Fabryka

O Edenie Ziemianie wiedzą wprawdzie tyle co nic, od początku jednak czują, że na planecie nic nie działa prawidłowo. Nie idzie o to, że Eden jest inny, toteż rządzą nim prawidła inne niż na Ziemi – to dla doświadczonych kosmonautów jest oczywiste i nawet jeśli próbują formułować jakieś ogólne hipotezy oparte na analogiach do ziemskich zjawisk, prędko się z nich wycofują, okazując swoją bezradność wobec zagadek Edenu – ale że działa źle. Pierwszą z takich osobliwości jest fabryka, napotkana podczas wstępnego rekonesansu. Oto minąwszy kolejną kępę nieprzyjemnych, na wpół umarłych zarośli, uczeni natrafiają na długi, liczący przypuszczalnie wiele kilometrów mur, który przecina w poprzek jałową równinę. Oglądana z bliska, rzecz wygląda na gigantyczny hangar: nad murem wznoszą się srebrzyste łukowate sklepienia, w powietrzu unosi się wpierw całkiem przyjemna, potem już tylko odrażająca woń chemikaliów, nad dachem tu i ówdzie błyskają dziwne światła, coś gdzieś migocze, szeleści, pluszcze, z wnętrza dochodzą odgłosy jakiegoś życia, a przynajmniej jakiejś aktywności. Ale najciekawszy jest mur, który okazuje się żywą, półprzepuszczalną kurtyną, nie wiadomo – organiczną czy nieorganiczną, i zachowuje jak ściana ogromnego jelita.

Panujący w głowach badaczy zamęt poznawczy – organiczne czy nieorganiczne, żywe czy sztuczne, stare czy nowe? – tylko się spotęguje po sforsowaniu tajemniczej kurtyny. Jest to nadzwyczaj łatwe: starczy wejść w ścianę i już człowiek znajduje się po drugiej stronie, we wnętrzu czegoś, co równie dobrze może być brzuchem potwora, jak wytwórnią kosmicznego kisielu. Fabryka – bo takiego przeznaczenia osobliwego hangaru domyślają się Ziemianie – najwyraźniej jest na pełnym chodzie. Wszędzie coś się przesuwa, żarzy, bulgoce, tryska, iskrzy jak w hucie, z czeluści wyskakują tajemnicze prefabrykaty, płyną dalej, podbierane przez inne maszyny, znów podobne bardziej do odcinków układu pokarmowego albo kielichów drapieżnych roślin niż do ziemskiej taśmy montażowej. Poszczególne moduły fabryki wypuszczają produkty nieznanego przeznaczenia: potwornie ciężkie klocowate bryły zbitej czarnej materii, poprzetykanej żyłami metalicznych kryształów, które układają się w kształt ludzkiego torsu. Nieco dokładniejsze oględziny pozwalają stwierdzić, że zaopatrzony w uszate występy czarny przedmiot jest niezwykle wyrafinowanym stopem polimerów, raczej częścią czegoś większego niż finalnym dziełem, a jego produkcja wymaga zaawansowanej technologii i dużej wiedzy z kilku przynajmniej dyscyplin. Tym niemniej – taki pada wyrok z ust Inżyniera – przypuszczalnie niczemu nie służy, a nawet składa się z technologicznych sprzeczności. „Ta część, sama w sobie, wygląda mi na pomyloną”.

Wytwórnia bardzo skomplikowanych, ale pomylonych części? Sen wariata? Chodząc po hali i oglądając poszczególne sekcje linii produkcyjnej, szóstka Ziemian nie potrafi jednoznacznie stwierdzić, czy chodzi o cud techniki czy przeciwnie, o źle zarządzany zakład wytwarzający buble. Fabryka wygląda zresztą na opuszczoną, lecz zachowuje się jak żywa istota. Nie widać tu ani załogi, ani automatów, które sterowałyby produkcją, jej pracę dałoby się już prędzej objaśnić jakimś samoistnym, autotelicznym metabolizmem. Jedno nie ulega kwestii – zakład działa, przerabia materiał, trawi go, wypluwa, posyła kolejnym maszynom, a czynności te są ze sobą skoordynowane: „Wszystkie te prężne twory zdawały się działać pod jedną komendę, w jednakim tempie, fontanny rozpalonych przedmiotów tryskały w górę, to samo działo się na wielkiej wysokości, tam, pod stropem”. Jednak rzeczywistość okazuje się jeszcze bardziej niesamowita.

Odkrycie Doktora, potwierdzone przez Inżyniera, że fabryka działa w kółko, przerabiając wciąż te same elementy, które po nadaniu im finalnej postaci (o ile określenie to ma jeszcze jakiś sens) kierowane są do przetopienia w wielkim tyglu, skąd niegdyś wyszły, uzyskują te same formy co poprzednio, żeby trafić do magazynu, który wcale nie jest składem gotowych produktów, a odwrotnie, składem materiałów, z których coś dopiero zostanie wyprodukowane – ma doniosłe znaczenie dla dalszej eksploracji Edenu. Tym bardziej gdy okazuje się, że szalona produkcja jest niesłychanie zróżnicowana. Jedna linia przerabia prostopadłościany, druga bryły w kształcie połówki jaja, jedne maszyny wyrzucają z siebie przedmioty, o których dałoby się powiedzieć, że są wykończone, inne znowuż – obiekty ewidentnie wadliwe. Pośród tych ostatnich są przedmioty jakoś kalekie, niedorozwinięte, a nawet – pomieszanie pojęć z zakresu technologii produkcji i fizjologii organizmów pozwala tak to nazwać – embriony przedmiotów. Ale to nie koniec. Jedna sekcja, wyposażona w takie same podzespoły (czy narządy) co inne, pracując przy tym pełną parą, przetwarza i mieli pustkę.

Pierwsi czytelnicy Lema doszukiwali się w pomylonej fabryce aluzji do absurdów gospodarki nakazowo-rozdzielczej, peerelowskiego marnotrawstwa i niskich standardów produkcji. Ale niekiedy też – do rozmyślnie bezsensownej pracy w obozach koncentracyjnych, w rodzaju przesypywania piasku ze sterty na stertę, która służyła wyłącznie dodatkowemu dręczeniu więźniów. Dzisiaj fabryka może się kojarzyć z jałową, źle zorganizowaną, nietwórczą i marnującą ludzkie wysiłki pracą wielkiej korporacji.

Opuściwszy fabrykę, wstrząśnięci Ziemianie formułują pierwszą hipotezę, mającą wyjaśnić dopiero co oglądane osobliwości. Oto ona: fabryka jest trupem starego, rozregulowanego kompleksu produkcyjnego, który przed wielu laty został, z niewiadomych przyczyn, porzucony, a mimo to nie przestał działać, stając się czymś w rodzaju upiornego perpetuum mobile. Trup, który się rusza, to wizja bez wątpienia atrakcyjna, rzeczywistość Edenu faktycznie ma w sobie coś z powieści grozy, i tym ciekawszej, że idzie o trupa maszyny, której nie w głowie bunt wobec własnego twórcy, trupa zajętego powtarzaniem złożonych procesów prowadzących donikąd. Jednym słowem – chodzi o trupa idealnie wsobnego, co jakoś odzwierciedla ogólne stosunki panujące na planecie. Jej mieszkańcy raczej nie życzą sobie kontaktu z obcymi, a ich cywilizacja uległa przypuszczalnie podobnemu zapętleniu co linie produkcyjne zagadkowego zakładu.

A co, jeśli sprawy mają się inaczej? Nie idzie o trupa, tylko o byt, który raz stworzony nie może umrzeć ani przestać działać? Podczas długiej narady, mając za sobą dwie kolejne wyprawy w teren i masę nieprzyjemnych przygód, a przede wszystkim kilka niebezpiecznych konfrontacji z mieszkańcami Edenu oraz jedną, którą od biedy można by nazwać spotkaniem, szóstka uczonych różnych specjalności próbuje odnaleźć jakąś satysfakcjonującą przecinkę w gąszczu hipotez. Jedna z nich dotyczy właśnie ogólnych prawidłowości edeńskiej cywilizacji wywiedzionych z podpatrzonego w fabryce procesu produkcji, niestety, jak wiele wątków, pozostaje niedopowiedziana. Chodzi o jego kołowy charakter: produkcja, destrukcja, produkcja, destrukcja, i tak w nieskończoność, prowadzący do nieuchronnej destabilizacji całego systemu. Tak jakby w miarę upływu czasu i naturalnego zużywania się biomaszyn system zapadał się do środka, nie przestając jednocześnie kręcić się w kółko. Stąd odchylenia od normy, a nawet widoczne gołym okiem wady poszczególnych egzemplarzy, które do niczego się nie nadając, lądują z powrotem w retortach jako surowiec do dalszej produkcji. Szkopuł w tym, że trafiają tam razem z egzemplarzami „gotowymi”, te zaś w normalnych warunkach opuściłyby mury fabryki, podobnie jak egzemplarze wadliwe i nijak nierokujące wylądowałyby na wysypisku odpadów.

Nie można jednak wykluczyć, że ruch kołowy jest tylko przejawem ogólnej prawidłowości, toteż skupianie się wyłącznie na nim zaciemnia obraz. Jakaż byłaby to prawidłowość? Przypomnijmy sobie, że znajdujemy się na Edenie, i to takim, gdzie pewne zjawiska wyglądają inaczej niż w Biblii. Powieściowy Eden nie jest ani arkadią, ani miejscem niewinnym. A jak jego właściwości mają się do idei stworzenia? Historia opowiedziana w dwóch pierwszych rozdziałach Księgi Rodzaju przebiega tak: Bóg w sześć dni stwarza niebo i ziemię, planety i konstelacje, lądy i oceany, rośliny, zwierzęta wodne i lądowe, a wreszcie człowieka, żeby siódmego dnia zawiesić działalność i udać się na spoczynek. Ów ostatni etap, odpoczynku, jest niezbędną pieczęcią na gotowym dziele, bez niego proces stwarzania nie miałby końca i przypuszczalnie prędzej czy później zapętliłby się i zdegenerował.

Wydaje się, że w powieściowym Edenie sprawy poszły innym torem. Cokolwiek wiemy o stosunkach ekonomicznych planety, wolno nam domniemywać, że żadne metafizyczne ani formalne zakończenie procesu stwarzania nigdy nie nastąpiło. Na Edenie nikt nie odpoczywa, więc i fabryki pracują tu nieprzerwanie. Pracują tak, jak opisuje to w momencie olśnienia Inżynier, mówiąc o produkcji: „seryjna, masowa, z odchyleniami, powodowanymi, powiedzmy, nie tyle brakiem kontroli, co samą swoistością procesów tak złożonych, że powstają w nich określone wahnięcia od normy zaplanowanej, które nie poddają się już sterowaniu”. Dlatego trudno mówić o rozregulowaniu edeńskiej cywilizacji, skoro w owym wynaturzonym rajskim ogrodzie, gdzie przyroda najwyraźniej obraca się w pustynię, dzieło stworzenia, spontaniczne bądź sterowane, trwa nieprzerwanie, przybierając po prostu coraz to nowe formy. Na przykład szalonych eksperymentów z zakresu bioinżynierii.

Muzeum

Narada w rakiecie nie kończy się całkowitym fiaskiem. To wówczas pada hipoteza, której uczeni najbardziej się obawiają, a która mgliście potwierdza się w późniejszej rozmowie z uczonym dubeltem: fabryka wytwarza mieszkańców planety. Jej sformułowanie poprzedziły dwa niezwykłe odkrycia, o których dotąd nie wspominaliśmy.

Oto podczas drugiej wyprawy Ziemianie, pokonawszy liczne zagajniki z lichą roślinnością, napatoczywszy się na kilka elektrycznych bąków i stację radiolokacyjną, zeszli przypadkową ścieżką do ponurego wykrotu, żeby zatrzymać się nad podłużnym wyrobiskiem świeżej gliny. Tam uderzył ich straszliwy smród. Masowy grób. Uczeni nie musieli długo przypatrywać się trupom, żeby domyślić się, kto w nim leży. Widzieli już dubelta, zakradł się poprzedniego dnia do ich rakiety, gdzie zginął, wywoławszy spięcie elektryczne, a Doktor przeprowadził sekcję jego zwłok. Nie ulega wątpliwości, że zostali przypadkowymi świadkami zbiorowego pochówku (na ich oczach do wykrotu wtoczył się krąg-koparka, zasypał ciała i odjechał), nie wiedząc przy tym, czy dubelty zmarły śmiercią naturalną, wskutek wad genetycznych albo epidemii, czy może uśmiercono je w zorganizowanej akcji likwidacyjnej. I po prawdzie, choć na doły z ciałami natrafią jeszcze kilkakrotnie, a końcowe zeznania dubelta pozwolą to i owo zrekonstruować, nigdy się nie dowiedzą. Jednak dyskusja o tym, co zobaczyli, trwać będzie aż do opuszczenia Edenu.

W wykopach leżały rozmaite ciała. W tym odkrytym podczas drugiej pieszej wyprawy – na oko tylko dorosłe osobniki; w siedmiu spośród osiemnastu wykopów napotkanych podczas wieczornego objazdu łazikiem – trupy młodsze i starsze, lepiej rozwinięte i dojrzalsze, oraz takie, o których dałoby się powiedzieć, że jak część przedmiotów wytwarzanych w pomylonej fabryce, są kalekie, niedorozwinięte czy niekompletne. „One naprawdę różnią się między sobą [...]. Jedne mają palce, a inne nie. Jedne mają nos, a nie mają oka, inne mają oko, a nie mają nosa”. Tak jakby do dołów zrzucono przedstawicieli nie jednego gatunku, lecz wielu gatunków jakoś podobnych do siebie, a mimo to różnych i obarczonych różnymi wadami. Zwłaszcza osobniki kalekie od razu przywodzą na myśl egzekucję chorych pensjonariuszy Szpitala Przemienienia, jakby Lem przywoływał doskonale sobie znane obrazy. Stąd wniosek, poparty jakże licznymi świadectwami z czasów II wojny („Eden” ukazał się w 1959 roku, raptem czternaście lat po jej zakończeniu), że na odległej planecie prowadzony jest mord na masową skalę. Pytanie tylko, kim są ofiary?

Jedną z nich – podejrzewają Ziemianie – mógłby być uciekinier z tajemniczego miasta, który dołączył do nich podczas samochodowego rekonesansu i pozwolił zawieźć się do rakiety. Przeżycia tamtej nocy były straszne: Doktora i Chemika, gdy zapuścili się w ciemne zaułki, otoczył, a potem o mało nie stratował tłum spanikowanych dubeltów. Kiedy się rozpierzchły, przy łaziku pozostał samotny osobnik. W odróżnieniu od uczonego dysydenta, który wyszedł na spotkanie ziemskim kolegom, a następnie streścił dzieje Edenu, z ociężałym zbiegiem nie udało się nawiązać intelektualnego kontaktu. Nie znaczy to, że był obojętny. Przeciwnie, okazał się kłębkiem emocji. Potraktował kosmonautów jak wybawicieli, przylgnął do nich, cieszył się jak dziecko, uśmiechał, a podczas jazdy okazywał niepokój na widok mijanych wyrafinowanych instalacji technicznych. Niemniej, badany przez Doktora, zdradzał wyraźne opóźnienie w rozwoju.

Czyżby podobne mu „wadliwe” egzemplarze – zmarłe albo zamordowane – leżały na dnie wykopu? Taki wniosek nasuwa się sam. Na głos wypowie go Koordynator: „Dajmy na to, że u nich istnieje znacznie większy rozrzut biologiczny wrodzonych uzdolnień aniżeli u nas. Że, jednym słowem, istnieją warstwy – grupy – kasty pracujących twórczo, konstruujących, i wielka ilość osobników, które nie są w ogóle zdolne do żadnej pracy – do niczego. I że, w związku z tym, tych nieużytecznych...”. „Zabijają. Robią na nich doświadczenia. Zjadają ich” – spuentuje Doktor.

Wychodzi więc na to, że planeta, którą Ziemianie, mając w pamięci biblijny mit o cudownym ogrodzie, nazwali Edenem, jest w rzeczywistości piekłem, a życie na niej, przynajmniej dla części jej mieszkańców – najgorszym koszmarem. Koordynator i jego towarzysze spróbują objąć jedną teorią dwie osobliwości Edenu: szaloną fabrykę oraz masowe groby. To Inżynier wpadnie na pomysł, że edeńskie fabryki wytwarzają nie tylko materialne artefakty, ale też żywe istoty. Wszystkie, czy tylko, jak sugerowałby proponowany przez Inżyniera model społeczny Edenu, rasę niewolników? Tego nie wiemy, choć mętne wyznania dubelta dysydenta, a raczej ich rozpaczliwa rekonstrukcja, dokonywana naprędce przez sześciu ludzi i jeden pokładowy komputer, wskazywałyby, że „planem biologicznym” objęto w przeszłości znaczną część populacji, próbując odświeżyć albo zmienić jej genotyp „przez sterowane mutacje komórek rozrodczych”. Tak czy siak zakończyło się to katastrofą: „na świat zaczęły przychodzić osobniki bezokie albo ze zmienną liczbą oczu, niezdolne do życia, spotworniałe, beznose, także znaczna liczba niedorozwiniętych psychicznie”. Według dubelta straszne skutki programu są nadal tuszowane przez władze – stąd masowe egzekucje prowadzone w ustronnych miejscach.

Czy plan rekonstrukcji biologicznej wdrażano właśnie w fabrykach? Nie jest to pewne, ale możliwe. Być może fabryki stanowiły jakąś odnogę całego przedsięwzięcia, jeden z etapów szalonego, niemającego końca dzieła stworzenia. Z całą pewnością jednak seryjna i masowa produkcja dubeltów – prowadzona w zastępstwie naturalnego rozmnażania czy obok niego? – była obarczona licznymi wadami. System, o ile kiedykolwiek działał poprawnie, prędko się rozregulował, wypuszczając z taśm produkcyjnych coraz więcej wadliwych egzemplarzy, które znowuż... Tu możliwości są dwie: wadliwy materiał biologiczny trafiał z powrotem do retort albo niedorozwinięte egzemplarze usuwano na bok, na zmarnowanie, a następnie likwidowano. W pierwszym wypadku synteza organiczna dubeltów przypominałaby kołową produkcję czarnych prostopadłościanów, czyli idealnie zapętlony i bezsensowny proces bez początku i końca. W drugim różniłaby się od niej o tyle, że niektóre wyprodukowane egzemplarze opuszczałyby fabrykę na własnych nogach, a nawet przez jakiś czas żyły na Edenie – póki by ich nie wyłapano i nie uśmiercono podczas kolejnej „korekty” popsutego systemu.

Ale istnieje trzecia możliwość. Cofnijmy się do tamtego wieczora, gdy podróżujący łazikiem Ziemianie odkryli siedem masowych grobów. Zbadawszy ich zawartość, eksploratorzy jadą dalej w głąb starej wulkanicznej doliny, a tam tuż przed zmierzchem ich zdumionym oczom ukazują się wysokie maczugowate struktury. Nie ulega wątpliwości, że to dzieło czyichś rąk i umysłów, a nie twór naturalny o osobliwych kształtach. Okolica, tak jak inne zakątki Edenu, nosi wyraźne ślady dewastacji. W kałużach stoi brudna woda, pod oponami łazika trzaska żużel, wszędzie unosi się woń spalenizny, tu i ówdzie poniewiera się zardzewiały sprzęt budowlany. Oglądane z bliska, maczugi są półprzeźroczyste, jakby wykonano je z dmuchanego szkła, przypominają ul albo monstrualne płuca. Ich nieprzeliczone komórki-pęcherze wypełnione są kośćmi dubeltów.

Cmentarz? Muzeum historii naturalnej? Wewnętrzne komnaty szklanych maczug mają wiele odnóg, w każdej z nich, w identycznych niszach-gablotach, spoczywają szkielety, podobne do siebie, a jednak różne, jedne mniejsze, inne większe, jedne dojrzałe, inne znów, tak jak zwłoki w wykopie, jakoś kalekie, niedorozwinięte. Jeżeli to cmentarz, czemu groby uporządkowane są podług cech morfologicznych pochowanych zmarłych, a nie, jak to na cmentarzach bywa, podług daty zgonu? Czy decydowała ranga zmarłego? A może rodzaj eksperymentu medycznego, którym go poddano przed śmiercią? I jak katakumby mają się do masowych grobów oglądanych tego samego wieczora? Czyżby na Edenie jednych zmarłych chowano w kryształowych ossuariach, innych zaś, gorszych? – zrzucano hurtem do gliniastej ziemi?

Eden jako kraina umarłych? Lem z pewnością pamiętał także i o tym znaczeniu mitycznego Edenu, stąd może uwaga wstrząśniętego Chemika: „Czy tylko groby są na tej planecie?”, poparta odkryciami kolejnych cmentarzysk. A gdyby jednak chodziło o muzeum, gabinet osobliwości, czy też, jak zaproponował Doktor, o wytwórnię eksponatów biologicznych? Każda z hipotez jest równie dobra i każda wymaga konszachtów ze śmiercią. Niezależnie bowiem, czy zamknięte w szklanych gablotach istoty po prostu urodziły się, zostały sztucznie wyhodowane, umarły ze starości, z chorób czy zostały zamęczone – śmierć była tak czy siak niezbędna do tego, żeby złożono je na cmentarzu albo zdeponowano w galerii paleontologii. Chyba że edeńskim inżynierom, wdrażającym swój plan niekończącego się dzieła stworzenia, udało się ją przechytrzyć.

Taką hipotezę, może najbardziej nieprzyjemną ze wszystkich, jakie sformułowali Ziemianie, podsuwa Inżynier, zmieniając tym samym porządek rzeczy. Jak pamiętamy, podczas narady na temat prawidłowości edeńskiej cywilizacji uczeni dochodzą do wniosku, że modelem, który adekwatnie opisuje jej specyfikę, jest szalona fabryka. Stąd i teoria wyjaśniająca los wadliwych dubeltów – są uśmiercane. „I... myślisz... że oni zabijają tych, którzy są «źle wyprodukowani»...? – zmienionym głosem zapytał Chemik”. Odpowiedź Inżyniera jest zaskakująca: „Wcale nie! Myślałem, że te... ciała, któreście znaleźli – że one w ogóle nigdy nie żyły! Że synteza powiodła się o tyle, by stworzyć umięśnione organizmy, wyposażone we wszystkie narządy wewnętrzne – ale odchylenie od normy było tak wielkie, że nie były zdolne do – do funkcjonowania – więc w ogóle nie ożyły i zostały usunięte, wytrącone z cyklu produkcyjnego...”. Oto wniosek: w edeńskich fabrykach produkuje się atrapy żywych stworzeń, a edeńskie masowe groby, ossuaria i galerie osobliwości są wyłącznie śmietniskiem nieudanych biologicznych prototypów nowego życia.

Eden – muzeum niezaistniałych bytów, cmentarz trupów, które nigdy nie żyły. A może raj, którego nigdy nie było?