Powiśle tak, Śródmieście nie
fot. Dyba&Lach, materiały 16. Nagrody Literackiej m.st. Warszawy

24 minuty czytania

/ Literatura

Powiśle tak, Śródmieście nie

Rozmowa z Pawłem Duninem-Wąsowiczem

Przerabiam jakieś dwa tysiące książek rocznie. Robię notatki. Część na papierze, część od razu wpisuję w tabelki w komputerze. Koty, maszyny do szycia, dzielnice, których jeszcze nie zrobiłem – o swojej pracy opowiada laureat Nagrody Literackiej m.st. Warszawy w kategorii „warszawski twórca”

Jeszcze 6 minut czytania

PIOTR PAZIŃSKI: Odbierając nagrodę warszawskiego twórcy, powiedziałeś, że nie czujesz się twórcą, a co najwyżej przetwórcą. Co miałeś na myśli?
PAWEŁ DUNIN-WĄSOWICZ: Nie jestem twórcą. Albo inaczej: w kontekście warszawskiej nagrody literackiej zostałem nagrodzony jako przetwórca. Wzięto pod uwagę moje dzieła dotyczące Warszawy. W nich przetwarzałem cudzą literaturę. A czy ja jestem twórcą? Jest faktem, że 29 lat temu wydałem sobie powieść pt. „Rewelaja” w nakładzie 300 egzemplarzy. Jest również prawdą, że napisałem kilka piosenek i te piosenki zostały następnie nagrane przez innych artystów, na przykład zespoły Andy, Muzyka Końca Lata, T.Love i Pablopavo. W tych wypadkach byłem twórcą, ale nie za to dostałem nagrodę.

Układanie antologii czy słowników to nie jest tworzenie?
Nie, daj spokój! Sam robiłeś antologie, ale jeśli uważasz, że to jest tworzenie, to znaczy, że za dobrze myślisz o sobie. Tworzenie to są eseje, liryka, proza fabularna. Nie przesadzajmy!

No dobrze, to nie przesadzajmy, ale powiedzmy, kim w takim razie jest przetwórca. Co ty właściwie robisz, układając na przykład antologię „Warszawa fantastyczna”?
To akurat nie była antologia.

Nagroda Literacka m.st. Warszawy

Nagroda Literacka m.st. Warszawy

Nagroda Literacka m.st. Warszawy, która w roku 2023 jest partnerem działu literackiego w „Dwutygodniku”, to jedna z największych nagród literackich w Polsce. Nagrody przyznawane są w pięciu kategoriach: proza, poezja, literatura dziecięca, książka o tematyce warszawskiej oraz komiks i powieść graficzna. W przypadku literatury dziecięcej, a także komiksu i powieści graficznej nagradzani są również ilustratorzy i ilustratorki. Nagrody wynoszą 30 tys. zł, nagrodę pieniężną w wysokości 10 tys. zł otrzymują także nominowani we wszystkich kategoriach.

Szczególnym wyróżnieniem jest tytuł warszawskiej twórczyni/warszawskiego twórcy, przeznaczony dla pisarek i pisarzy w szczególny sposób związanych z Warszawą. Otrzymują oni nagrodę w wysokości 100 tys. zł. Fundatorem i organizatorem nagrody jest miasto stołeczne Warszawa. 

W porządku, przewodnik po fantastycznej Warszawie.
Nie, to była moja autorska książka o Warszawie fantastycznej, powiedzmy, że z niejakimi ambicjami eseistycznymi. Pisałem z tego, co mi wpadało do głowy, potem zacząłem szukać w bibliotekach. Czemu o Warszawie, a nie o Nowym Jorku? Bo tu mieszkam i nie byłem w Nowym Jorku. Tak wyszło. To jest Warszawa, to jest moje miasto i o nim piszę.

A dlaczego Warszawa fantastyczna, a nie realistyczna?
Bo realistyczna została już wielokrotnie opisana. Zresztą nie da się ująć realistycznie całej Warszawy, trzeba skupiać się na dzielnicach, oglądać wycinki miasta. Na przykład Żoliborz, z którego się wywodzę ze strony ojca, czy Praga, z której wywodzę się ze strony matki. Jak to mówię, wychodzi, że jestem tak zwanym warszawiakiem genetycznie przedwojennym. Ale ja uważam, że warszawiakiem może być każdy, kto chce nim być. Inna sprawa, że jeśli twoi przodkowie przeżyli nieistnienie Warszawy: oba powstania i nieistnienie miasta, to masz swego rodzaju negatywny bonus, żeby być warszawiakiem.

Skoro już poruszyłeś sprawę Warszawy nieistniejącej – ten jej szczególny status, miasta w większości zniszczonego podczas II wojny światowej, gdzie jest więcej dziur niż substratu, ale też mniej zasobów archiwalnych, antykwariatów i starych książek niż w innych miastach… Czy nie jest tak, że układając swoje antologie, poruszasz się w rzeczywistości widmowej i wciąż natrafiasz na jakieś dziury?
To bardzo rozległy temat. Zacznijmy od antykwariatów. Wiadomo, że gdy idzie o szperanie po antykwariatach, trzeba pojechać do Krakowa, bo tam są przedwojenne książki, których gdzie indziej nie ma. Jeśli chodzi o ośrodki akademickie, to może w Poznaniu jest trochę książek. Już słabiej w Toruniu i w Lublinie. W Łodzi też coś kiedyś złowiłem, ale to było w czasach, kiedy chciało mi się jeszcze kolekcjonować książki. Teraz już niewiele z tego, co mnie interesuje – z dawnej fantastyki, z literatury klasy B – jest do skolekcjonowania. Paradoksalnie istnienie portalu Polona Biblioteki Narodowej powoduje, że liczne książki, które chciałem mieć, by je przeczytać, są już dostępne w domu na wyciągnięcie ręki, nie muszę ich szukać w antykwariatach ani wypełniać rewersów w bibliotekach. Miałem tak już jakieś paręnaście lat temu, kiedy odkryłem, że zdigitalizowano w sieci prawie wszystkie numery gebethnerowskiego miesięcznika „Naokoło Świata”, którego posiadłem kilkadziesiąt zeszytów… i przestało mi się chcieć je kompletować. A myślałem o tym, żeby napisać o nim monografię.

To przykre.
Cóż, tak wyszło. Ale idźmy dalej. Drugie źródło inspiracji to moje sny. Bardzo często śnią mi się okolice, w których całe życie mieszkam w nierealnych wariacjach; kamienice, szyny tramwajowe, cmentarzyki. Przasnyska, mój dom rodzinny; Broniewskiego, moje drugie mieszkanie – to jest ta sama okolica. Czy moje sny mają charakter palimpsestu? One raczej są miejscami „zerowymi”. Łąki, piachy po poligonach artyleryjskich, ewentualnie jakieś drewniaki i domki oficerskie z czasów carskich. Chciałbym o tym kiedyś napisać tekst.

Czyli tekst o Żoliborzu? A chciałbyś coś napisać o swojej rodzinie żoliborskiej?
Mam napisać, że mój dziadek major Władysław Dunin-Wąsowicz był odpowiednikiem dzisiejszych frankowiczów i jednym z członków spółdzielni oficerskiej, z której go usunięto rok przed wojną za niespłacenie lokalu?

Paweł Dunin-Wąsowicz

Ur. 1967, absolwent dziennikarstwa na Uniwersytecie Warszawskim z 1993 roku (magisterium varsavianistyczne z prasy lokalnej dzielnic Warszawy). Pracował jako redaktor w „Życiu Warszawy”, „Machinie”, „Przekroju”. Równolegle prowadził od 1993 roku własne wydawnictwo Lampa i Iskra Boża, wydając pod tym tytułem nieregularnik literacki. Po sukcesie „Wojny polsko-ruskiej” Doroty Masłowskiej wydawał do 2014 roku miesięcznik kulturalny „Lampa”. Tematy warszawskie ogarniał w „Warszawie fantastycznej” (2010-2011) oraz przewodnikach literackich po kolejnych dzielnicach: Żoliborzu, Pradze, Mokotowie i Bielanach (2017–2023).

To mogłoby być bardzo ciekawe dla współczesnych czytelników.
Mój dziadek przesadził. Za duże mieszkanie sobie wziął. Na Żoliborzu. To mieszkanie istnieje, tamten dom przy Mickiewicza 20, przy placu Inwalidów, przetrwał (na parterze, obok dzisiejszej knajpy Winny Przystanek). Mniejsze mieszkanie, które potem wynajmował może dwieście metrów dalej, przy Czarnieckiego 11, niestety całkiem się spaliło. Z drugiej strony cała rodzina przeżyła, więc co tam jakieś metry kwadratowe! Wszystkich wzięli 13 kwietnia 1944 roku na Pawiak, babcię i dziadka zwolnili tuż przed powstaniem, tak że jeszcze zdążyli się w nim udzielić, ojciec i stryj (żyje, jeździ do dziś na procesy esesmanów) trafili do Stutthofu. Ale przeżyli. Władysław Bartoszewski, kolega mojego ojca z konspiracyjnej Żegoty, mawiał: „Opłaca się czy warto?”. Skądinąd zachował się gryps mojego ojca pisany do „Kochanego Władka” z Pawiaka, przekonanego, że idzie na rozwałkę. Przeżył jeszcze kolejne prawie siedemdziesiąt lat. Bartoszewski przekazał go jako pamiątkę mojej babci ojczystej Janinie.

I jak?
Warto przeżyć nawet bez 120-metrowego mieszkania na Żoliborzu.

Dobrze, to zostawmy mieszkanie i wróćmy do widmowej Warszawy. Układasz przewodniki literackie po różnych dzielnicach.
Na razie ukazały się trzy: Żoliborz, Praga i Mokotów. Na warsztacie są kolejne. Zacząłem od Żoliborza, bo to jest moja dzielnica, tam całe życie żyję. Tam się wychowałem, babcia mateczna Wanda ze Stołecznej mnie nawet do kościołów św. Stanisława Kostki i św. Jana Kantego na zmianę prowadzała, tam chodziłem do liceum i na pierwsze imprezy (choć to raczej bywało według dzisiejszych granic administracyjnych bardziej na Bielanach). Podobnie ze spotkaniami o charakterze romantycznym. Więc zbierałem materiały, aż dojrzałem do tego, żeby ułożyć je w książkę. Nie zdawałem sobie wówczas sprawy, że tamten przewodnik okaże się pierwszym z serii, że przez kolejne lata będę zajmował się mapowaniem dzielnic, osad i osiedli.

Jaka będzie kolejna dzielnica?
Mam skończony przewodnik literacki po Bielanach, na 99 procent ukaże się jeszcze w tym roku. Ciekawym wyróżnikiem Bielan są pojedynki. Ulokował je w tamtejszym lasku Bolesław Prus i w „Lalce”, i w „Emancypantkach”, i w jeszcze co najmniej jednym opowiadaniu, choć tym razem nie wymieniając Bielan z nazwy. Ale przed Prusem bielański pojedynek umieścił Józef Ignacy Kraszewski w finale powieści „Sto diabłów” osadzonej w epoce stanisławowskiej. Co zabawne, w XIX-wiecznej literaturze pięknej o Krakowie także pojawiają się pojedynki na Bielanach, tyle że ichnich. Też tam mają kamedulski klasztor.

Ale już w dwudziestoleciu międzywojennym to miejsce dla stołecznych pojedynkowiczów wyszło z mody. Jak pisał pół wieku temu Jerzy Rawicz w książce „Do pierwszej krwi”, w II RP pojedynki najchętniej urządzano w ujeżdżalni szwoleżerów poniżej Ujazdowa. Nie wiem, czy wiesz, że z kolei scena otwierająca ekranizację „Pana Wołodyjowskiego” jest przekłamana – w tamtych czasach bielański kościół i klasztor były jeszcze drewniane.

A potem?
Potem pewnie zrobimy razem to, cośmy od dawna planowali: przewodnik po Linii Otwockiej. Choć tu będziemy mieli problem. Literatury jest całe mnóstwo, za to mało jest konkretnych obiektów, o które można oprzeć narrację. Z podobnymi kłopotami musiał się mierzyć Jacek Leociak piszący o dzielnicy żydowskiej. Wydał wspaniałą książkę „Biografie ulic”, wykorzystał mnóstwo przekazów pamiętnikarskich i beletrystycznych, tyle że pisał o obiektach, których nie tylko już nie ma, ale które też w czasach swego istnienia niczym raczej się nie wyróżniały – banalnych lub wręcz nędznych kamienicach muranowskich. Mnie bardziej interesują miejsca, w których coś się zachowało. Wola, Ochota, Powiśle (choćby sceneria „Naszej szkapy” Marii Konopnickiej, w nowelce tej słychać dzwony kościoła na Solcu).

Nie wiedziałem.
A to trzeba umieć czytać, panie doktorze. Wiem, wiem, jesteś doktorem od Joyce’a, nie od Konopnickiej.

No właśnie, Linia Otwocka wymaga innej metodologii. Ona ginie w przeraźliwym tempie, niedługo nie ostanie się tam żaden przedwojenny pensjonat. Więc czeka nas wycieczka zupełnie już widmowa. Ale ty lubisz widmowe dzielnice. Na przykład Marymont. Jesteś chyba jedyną osobą na świecie, która interesuje się widmowym Marymontem.
Nie sądzę, że jedyną. Ale wracając do moich źródeł. Otóż nieocenioną skarbnicą był dla mnie portal Nasza Klasa – mniej więcej przełom 2007 i 2008 roku. Tam ludzie wymieniali się wówczas masą informacji na temat osiedli, na których się wychowywali i chodzili do podstawówek, opowiadali o sąsiadach i obiektach dziś przepadłych, widmowych. Wrząca Górka, Buraków, Słodowiec, Marymont: Kaskada, Ruda, Potok. Trochę sobie tego materiału zdążyłem skopiować. Podstawówki z Rudzkiej i z Elbląskiej. Cieszę się, bo teraz te zapiski są niedostępne, choć być może gdzieś istnieją w czeluściach tajnego internetu.

To były wspomnienia dzisiejszych pięćdziesięciolatków.
Dla mnie to czas dzieciństwa, trochę pamiętam dawne Miasteczko Powązki i Marymont. Moja niania, pani Zofia, mieszkała na tym ostatnim. W kamieniczce przy Marii Kazimiery, gdzie nie było niczego, raz ją odwiedziłem z mamą. Miała jedno posłanie, jedną szafę i siedemnaście kotów. Potem ją przesiedlono do bloku na Wrzeciono, bo stare domy rozbierano pod budowę wieżowców osiedla Ruda. To był taki Marymont Marka Hłaski, który da się obejrzeć na dyplomowym średniometrażowym filmie Stanisława Jędryki „Zbieg” z 1960 roku. To historia zbiega z więzienia. Na Marymoncie, a dokładniej na Kaskadzie, szuka go oficer milicji w cywilu, grany przez Emila Karewicza. Piękne zdjęcia ze skarpy z ulicy Brochowskiej ponad stawami Kellera, gołębie, krowy, kozy; statystuje m.in. Grażyna Hase rozwieszająca pranie! Kiedy w latach osiemdziesiątych Jerzy Ridan ekranizował Hłaskową „Sonatę marymoncką”, tamtej osady już nie było i zbudowano drewniany fejk, po którym krążył zmanierowany Olaf Lubaszenko w roli głównej.

Zdjęcia z dzielnicy, której już nie ma.
Tak. Podobnie jest z centrum Warszawy. Mam na myśli tereny, na których stanął Pałac Kultury albo tereny po getcie. Tyle że tu mamy trochę więcej dokumentacji. Dzięki działalności przedwojennego Referatu Gabarytów urzędu miasta posiadamy dobrej jakości fotografie dużych obiektów, ważniejszych kamienic, pałaców. Inaczej z przedmieściami, slumsami. Tam nie tylko niewiele się ostało, ale i niewiele utrwalono. Tak jest w mojej ćwiartce Warszawy, północno-zachodniej, od Boernerowa do Młocin, ze środkiem na Powązkach. Na szczęście Maciej Sieńczyk wyszperał i podarował mi dwie książki o slumsach warszawskich, wydane w latach sześćdziesiątych, jedna napisana w ujęciu bardziej urbanistyczno-architektonicznym, druga prawniczym. Są tam Marymont i Powązki. To bardzo cenne źródła.

Parę dni temu w Bibliotece Narodowej natrafiłem na nową ciekawostkę marymoncką. To powieść nieżyjącego już Michała Łukaszewicza, dla mnie głównie autora fantastycznej „Warszawskiej Atlantydy”, wydana w połowie lat osiemdziesiątych, nosi tytuł „Małecki”. Są tam piękne wizje rozpadu Marymontu i opis Boernerowa występującego pod inną, zmyśloną nazwą, ale rozpoznawalnego jako osiedle pocztowców.

Pod tym względem jesteś podobny do Mirona Białoszewskiego. Lubisz zagrożoną bylejakość, obszar między miastem a nie-miastem, obszary półwiejskie, tereny kolejowe, rozbabrane przedmieścia.
Takie tereny to także mój matecznik, i to dosłownie – w służbowym mieszkaniu w drewnianym domu w Warsztatach Kolejowych przy stacji Warszawa Praga na Nowym Bródnie (Oliwska róg Palestyńskiej) wychowała się moja rodzicielka. Jego już nie ma, spłonął w 1944 roku, ale zachowała się ruina warsztatowej elektrowni, której kierownikiem był dziadek, technik kolejowy, także nauczyciel elektryki w tamtejszej szkole zawodowej, Stefan Żaboklicki.

Włóczysz się tam na rowerze.
Tak, ale kusi mnie też wędrówka po nowych osiedlach. Wszystkie są takie same, na każdym jest sklep sieci Żabka. Na tzw. Nowym Żoliborzu nie nadążam ich liczyć, jest ich według map Google już kilkanaście. Natomiast nie ma ich zupełnie na starych, gomułkowskich osiedlach zamieszkałych przez emerytów, którzy nie oczekują tak wielkiego wyboru win, piw, energetyków i gotowych dań.

Wędrówka śladami warszawskich żabek?
Tak. Plus bardzo wyrafinowane studia porównawcze nad architekturą tych nowych domów. Mleczne szkło, drewnopodobna okładzina… Ciekawe, jak te bloki będą się starzeć. Nie mam pojęcia!

A jak się starzeje to, co pamiętasz, że było jeszcze młode?
Ze starego Żoliborza pamiętam mnóstwo ostrzelanych domów. Po tych śladach pozostały już nieliczne relikty, na przykład na szkole Rodziny Wojskowej przy Czarnieckiego, gdzie pracowała przed wojną moja babcia Janina. Większość domów ludzie sobie otynkowali. Idźmy dalej. Jak się starzeje brutalizm z lat siedemdziesiątych? Zwyczajnie. To były proste konstrukcje i starzeją się prosto. Co innego detale pierwszych kapitalistycznych osiedli deweloperskich i biurowców z lat dziewięćdziesiątych. Te wszystkie wykusze, kolumny, mansardy. To jest strasznie brzydkie, kojarzysz taki obok cmentarza żydowskiego przy Okopowej, gdzie była siedziba firmy komputerowej Karen!? Ale warte dokumentacji, bo zaraz i tego nie będzie. Właśnie rozebrano biurowce Atrium przy Jana Pawła II, w rozbiórce jest nieukończony nigdy biurowiec EuroPolGaz na granicy Powązek i Bielan.

Epoka balcerowiczowska zestarzała się prędzej niż gierkowska?
Tak! Gierkowska była jednak szlachetna w swojej prostocie.

A gomułkowskie bloki?
W gomułkowskich blokach na Zatrasiu otynkowanych na pastelowo zostali albo ci, którzy nie wiedzą, gdzie mieliby się przeprowadzić, albo ci, którzy nie mają środków na nowe mieszkanie. Ale ludzi ubywa, według statystyk jest zameldowanych tam o połowę mniej niż pięćdziesiąt lat temu. Ja już tam nie widuję właściwie w ogóle dawnych kolegów z podstawówki. To jest przepiękne osiedle, wspaniale zaprojektowane według przedwojennej WSM-owskiej tradycji otwartych kolonii-podwórek, posiada znakomitą infrastrukturę, ze szkołą i przedszkolem oraz dwoma ryneczkami w centrum. Tylko że akurat mieszkania M-3 i M-4 mają mały metraż, 36–48 m2, według najniższych standardów z ciemnymi kuchniami, co przed wynalazkiem okapów odprowadzających wonie było zgrozą. Coraz częściej słyszę tam za to ukraiński i rosyjski.

Z kolei róg Elbląskiej i Broniewskiego – zbieg Zatrasia, Rudawki i Sadów III – to zagłębie kawalerek i dziewcząt słoiczek z walizkami na kółkach. Rotacja. Ciągle ktoś się wprowadza i wyprowadza. Tu paradoksalnie im mniejsze mieszkanie, tym łatwiej wynająć.

No i na tych moich osiedlach jest coraz mniej dzieci. Ja spędzałem całe dnie na podwórku. Czy teraz rodzice nie pozwalają dzieciom wychodzić na dwór? Czy ich nie mają? Ale ty tego nie rozumiesz, bo jesteś z innej bajki i mieszkasz od zawsze w kamienicy bez podwórka osiedlowego.

Ale my bawiliśmy się w parku nieopodal.
A my na podwórkach. Tak czy owak chciałbym napisać esej o mojej ulicy. Przyszła ulica Przasnyska (nazwa została nadana po 1918 roku) biegła za czasów Kongresówki przez letnie koszary, będąc ich główną aleją, równoległą do Powązkowskiej. Były tam baraki, domki oficerskie – najpierw także wojsk polskich, po powstaniu listopadowym już tylko carskich, rosyjskich (opis wojskowego obozu powązkowskiego zawiera książka Stanisława Szenica „Mars i Syrena”). Nic z tego już nie ma. Ale otwierają i zamykają Przasnyską wielkie w swoim czasie przedwojenne budowle publiczne: Instytut Mechaniki Precyzyjnej przy Duchnickiej i Liceum im. Witkacego przy Elbląskiej. Skądinąd doświadczyłem w tym ostatnim już jako magister ćwierć wieku temu istnego horroru. Poszedłem z ciekawości na wieczorne zajęcia fakultatywne o futuryzmie prowadzone przez syna ówczesnej dyrektorki, studenta Jarosława Lipszyca, którego wiersze drukowałem w „Lampie i Iskrze Bożej”. Po czym okazało się, że zostaliśmy zamknięci na klucz przez woźnego. Przeżyłem trzydzieści lat, aby zostać uwięzionym w liceum – jakież to gombrowiczowskie było!

Więc już tam nie wchodzisz?
Jak przechodzę obok, to widzę, że chłopcy chodzą dziś do tego liceum od tramwaju z Broniewskiego jedną stroną ulicy Elbląskiej – bardziej żoliborską, a dziewczęta drugą – bardziej bielańską. Dziwne, nie?

Dziwne. A inne dzielnice?
Jestem profesjonalistą, na użytek pracy mogę gromadzić źródła, bo czytam dużo książek, chodzę do biblioteki albo przetrząsam rzeczy zakupione w antykwariatach. Ponadto Polona, Legimi, bardzo polecam. A więc o czym chciałbym napisać? Bielany są gotowe. Przed chwilą skończyłem artykuł o Boernerowie w literaturze do planowanej publikacji o tej osadzie. Linię Otwocką zrobimy razem…

Pamiętam, że kiedyś z obrzydzeniem odrzuciłeś moją sugestię, że mógłbyś napisać o Łazienkach w literaturze.
Nuda straszna z tymi Łazienkami. Są tak piękne, że nie ma o czym pisać. Gdy idzie o fantastykę, Łazienek jest całkiem sporo w opowiadaniach Andrzeja Pilipiuka. Cóż z tego, skoro ta proza pozostawia wiele do życzenia. Nijak nie zachwyca.

Chociaż może są jakieś bardziej urocze rzeczy. Na przykład przedwojenne łazienkowskie fantazje Stefana Godlewskiego czy Zuzanny Rabskiej. Jej „Tajemnice Łazienek”, książkę dla dzieci, kupiłem kilka lat temu na Kole w bardzo ładnym wydaniu bodaj z 1922 roku. Niestety wybrakowane…

Zostaje Śródmieście, które traktujesz po macoszemu.
Powiśle tak, Śródmieście nie. Moim zdaniem można napisać książkę o Powiślu, książki o Śródmieściu napisać się nie da. Byłaby to książka o niczym, żadna i nie miałaby żadnego sensu.

Ale dlaczego o niczym?
Bo Śródmieście jest niewyraźne. W jego częściach coś jest: w Starym Mieście jest jakaś wyrazistość, w Powiślu jest wyrazistość. Ale Śródmieście jako administracyjna formacja jest żadne. Trzeba dość dużej wiedzy varsavianistycznej, żeby się zorientować, że zachodnia strona Marszałkowskiej była podlejsza, a wschodnia bardziej prestiżowa.

Dziś faktycznie nie zorientujesz się, bo Marszałkowska z głównej ulicy stała się ulicą mało ważną, z lumpeksami i kiepskimi knajpami.
Jest martwa. A nawet kiepska, lecz charakterna knajpa Parana znikła w pandemii.

To szersze zjawisko w kulturze wielkomiejskiej: dawne ulice pryncypalne przestają być ważne dla mieszkańców, którzy chowają się w zaułkach i tam mają wszystko. Ale pomówmy o Warszawie przyszłości. W literaturze, którą się zajmujesz, jest mnóstwo takich wizji. Jak nie winda na Księżyc, to transport za pomocą sterowców. Która jest najatrakcyjniejsza?
Ta z książki Romana Gajdy z 1956 roku, gdzie Warszawy w ogóle nie ma na wierzchu. Wszystko jest pod ziemią. Na powierzchni stoją tylko jakieś pojedyncze domki.

Nie ma, bo została zburzona?
Nie, nikt jej nie burzył. Po prostu została w racjonalny sposób przeniesiona pod ziemię. Bardzo przepraszam, ale nie pamiętam tytułu, bo ja przerabiam jakieś dwa tysiące książek rocznie i mam prawo nie pamiętać. [Chodzi o „Ludzi ery atomowej” – dopisek po autoryzacji].

Ale robisz jakieś notatki?
Czasem robię. Mam notes. Tu chciałbym dodać, że notesy Moleskine są zdecydowanie przeceniane. Używam notesów cztery razy tańszych, kupuję je w sklepie Flying Tiger.

Rozumiem aluzję, ale czy te tanie notesy się nie rozlatują?
Rozlatują się.

A widzisz. Ale w takim rozlatującym się notesie zapisujesz wrażenia z lektury?
Z co dziesiątej.

A reszta? Chłam? Rzeczy nieinteresujące? W Bibliotece Narodowej czytasz dziennie dziesięć kryminałów, ile z nich notujesz?
Ja ich nie czytam. Najwyżej trzy, resztę przeglądam.

Paweł Dunin-Wąsowicz / fot. Dyba&Lach, materiały 16. Nagrody Literackiej m.st. WarszawyPaweł Dunin-Wąsowicz / fot. Dyba & Lach, materiały 16. Nagrody Literackiej m.st. Warszawy

Ale jakoś ten zgromadzony materiał wykorzystujesz?
Robię notatki. Część na papierze, część od razu wpisuję w tabelki w komputerze. Koty, maszyny do szycia, dzielnice, których jeszcze nie zrobiłem, oraz przegapione materiały z Żoliborza, Pragi i Mokotowa. Przegapiłem na przykład Józefa Weyssenhoffa „Żywot i myśli Zygmunta Podfilipskiego” z 1898 roku, gdzie spora część intrygi jest związana z utracjuszowską restauracją Uciecha za rogatką belwederską. To co prawda zmyślony lokal – ale można w nim odnaleźć którąś z trzech autentycznych restauracji: Promenadę, Sielankę, Marcelin, a może wszystkie trzy naraz? Pałacyk Marcelin jako jedyny ocalał. Mało kto wie, że mieści się tam Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji.

A co z twoim projektem milicyjnym?
Chodziło o biogramy zmyślonych detektywów warszawskich, niekoniecznie milicyjnych. Także XIX-wiecznych, przedwojennych i współczesnych. Dzieło było w zasadzie skończone, sześćset stron. Ale nastąpiło nieporozumienie komunikacyjne z wydawcą i teraz powinienem uzupełnić tekst o to, co ukazało się przez ostatnie półtora roku, czyli kolejne sześć–siedem tygodni roboty.

Z tego, co mi wiadomo, planowałeś jeszcze dzieło pod roboczym tytułem „Lody cebulowe”.
A może „Lody czosnkowe”? Wizerunek Żydów warszawskich w fantastyce polskiej. Drukowałem kawałek w piśmie „Midrasz”, które redagowałeś.

Ale „Midrasz” nie ukazuje się już od czterech lat.
Książka też właściwie jest skończona, uwzględniłem 120 źródeł, należałoby ją doszlifować. Ale nie mam wydawcy, któremu by się chciało do tego mnie nakłonić. Może wtedy mi się zachce.

Na koniec muszę cię zapytać o twój ulubiony cmentarz w Warszawie.
Ze względów osobistych Powązki Wojskowe, gdzie leżą moi dziadkowie i mój ojciec. Wręcz wychowałem się na tym cmentarzu. Wielkim odkryciem były dla mnie ostatnio cmentarze ewangelickie przy Młynarskiej, zwłaszcza ten większy luterański. Są rewelacyjne! Wólka Węglowa jest na swój sposób niesamowita, ma wielkie aleje jak pasy startowe, ma ciekawe katakumby. Nie poważam za to Bródnowskiego. Jest nijaki, żaden. Strasznie nudny cmentarz.

No dobrze, to życzmy sobie samych ciekawych cmentarzy.
Gdzie indziej pochówku!

Nagroda Literacka m.st. Warszawy

Tekst powstał we współpracy z miastem stołecznym Warszawą, fundatorem i organizatorem Nagrody Literackiej m.st. Warszawy.