Pamięć Alojzego
„Akademia pana Kleksa”, reż. Krzysztof Gradowski, 1983

33 minuty czytania

/ Literatura

Pamięć Alojzego

Piotr Paziński

Czytana wciąż od nowa, „Akademia pana Kleksa” nie przestaje zaskakiwać i przerażać. Żyje, obrasta w nowe sensy, okazuje się zagadką metafizyczną, zbiorowym olśnieniem, marą senną, zwierciadłem, w którym pobłyskuje historia najnowsza

Jeszcze 8 minut czytania

Kto raz wstąpił do Akademii, ten wystąpić z niej już nie może. W miejsce potłuczonych przez Alojzego porcelanowych tabliczek z sekretami zjawiają się sekrety nowe, w przepastnym gmachu przybywa szkatułek, korytarzy, zamkniętych na głucho pokojów, jakby uczelnia i otaczający ją park z furtkami do innych bajek nie kurczyły się, a przeciwnie, rozszerzały, anektując kolejne przestrzenie i przybierając coraz dziwniejsze formy, tak jak pan Kleks w Adasiowym śnie o siedmiu szklankach. Czytana wciąż od nowa, „Akademia pana Kleksa” nie przestaje zaskakiwać i przerażać. Tak bywa z legendami. Akademia żyje, obrasta w nowe sensy, okazuje się zagadką metafizyczną, zbiorowym olśnieniem, marą senną, zwierciadłem, w którym pobłyskuje historia najnowsza, albo labiryntem ludzkiej psychiki i pogrzebanych w niej, zdawałoby się na zawsze, tajemnic. Jest biblioteką i postulatem. Archeolog wyobraźni może wskazać nowe tropy, zaproponować nowe interpretacje, ale bez prawa do orzekania o ich słuszności. Może pobawić się w kleksografię i przędzenie liter, tak jak tego uczył na swoich lekcjach pan Kleks.

Caligari

Czytelnicy opowieści o panu Kleksie na pewno pamiętają ów nieprzyjemny moment, kiedy w Akademii pojawia się fryzjer Filip. Nie jest to jego pierwsza wizyta, już na początku książki dowiadujemy się od Adama Niezgódki, że „pewien golarz, imieniem Filip” zachodzi do pana Kleksa co czwartek i przynosi porcję piegów zeskrobanych z twarzy swoich klientów. Tym razem jednak jest jasne, że Filip, którego wreszcie poznajemy we własnej osobie, znalazł się w Akademii nie w porę i niezaproszony. Znalazł się, ponieważ fryzjer nie tyle przychodzi, ile jest już na miejscu – śpi mianowicie na otomanie w gabinecie Kleksa, okryty rojem czarnych much, które zaatakowały Akademię, gdy pan Kleks i jego podopieczni zwiedzali fabrykę dziur i dziurek. W dziejach Akademii i w relacji Adama Niezgódki jest to moment podwójnie szczególny. Po pierwsze, jeden dzień z życia uczelni (jedyny, który Adam opisze w miarę chronologicznie i który za sprawą dygresji i szkatułkowych opowiadań rozciąga się do całego semestru) chyli się ku końcowi. Po drugie, najście Filipa zostaje skojarzone, w porządku fabuły i w wyobraźni czytelnika, z wybuchem przemocy. Idzie o wspomnianą inwazję much, przedstawionych jako eskadry samolotów wroga, oraz ich rzeź, prowadzoną wprawdzie w obronie, acz z zaskakująco, jak na sielską atmosferę Akademii, metodyczną brutalnością.

Wprawdzie przemoc i śmierć pojawiają się w książce znacznie wcześniej – w przejmującej opowieści ocalałego z zagłady szpaka Mateusza – jednak po raz pierwszy dotykają Akademię bezpośrednio. Czy za sprawą golarza Filipa? Brzechwa sugeruje taką możliwość, byłby więc Filip władcą much, Belzebubem (jeszcze jedna biblijna aluzja), który umyślił sobie zniszczyć placówkę Kleksa, albo przynajmniej solidnie nastraszyć jej dyrektora. Że tak jest, dowiemy się wkrótce – wpierw ze zwierzeń pana Kleksa, następnie z rozwoju wydarzeń – co jednak nie zaciera przykrego wrażenia wywołanego wojną z muchami. Tak jakby Akademia utraciła niewinność, zanim Filip wprowadził do niej sztucznego człowieka.

To, że chodzi o androida, stanie się jasne dopiero za kilka tygodni. Póki co wiadomo tyle, że dotąd potężny pan Kleks panicznie boi się swojego fryzjera, ten zaś jest zarazem petentem i szantażystą, który prośbą i groźbą usiłuje zmusić starego znajomego, by przyjął do Akademii jeszcze jednego ucznia: „Dosyć mam już wyczekiwania i obietnic. Przyprowadzę go w tym tygodniu. I to nieodwołalnie. Dla niego miała być ta Akademia, a nie dla tej całej pańskiej hałastry! Żegnam pana, panie Kleks!”. Większej części tej raczej nieprzyjemnej rozmowy chłopcy nie słyszą – odbywa się w zamkniętym gabinecie i nigdy nie poznamy jej treści. Przypuszczalnie nie jest to pierwsza taka rozmowa, jej temperatura wskazuje, że naciski Filipa i wykręty Kleksa mają długą historię. Jak długą? W ostatnim dniu istnienia szkoły (w wigilię Bożego Narodzenia, czyli prawie cztery miesiące po awanturze) Filip, nim ogołoci bożonarodzeniową choinkę ze światełek i sprowadzi mrok na Akademię, wypomni Kleksowi dwadzieścia lat współpracy i przedstawi się jako darczyńca finansujący jego zachcianki: „Tak pan dotrzymał naszej umowy? Dwadzieścia lat pracowałem nad moją lalką, znosiłem panu piegi i kolorowe szkiełka, oddałem panu cały mój majątek, aby mógł pan stworzyć tę głupią Akademię. Miał pan za to z Alojzego zrobić człowieka”. Pan Kleks nie zaprzeczy.

Okładka pierwszego wydania „Akademii Pana Kleksa” Jana Brzechwy z ilustracjami Jana Marcina SzanceraOkładka pierwszego wydania „Akademii pana Kleksa” Jana Brzechwy z ilustracjami Jana Marcina Szancera

Nie wiemy wprawdzie, kiedy Filip stracił cierpliwość i postanowił sprowadzić lalkę wbrew woli szefa placówki, wszystko jednak przemawia za tym, że groźba zniszczenia Akademii wisiała nad nią od początku – skoro Filip zawsze był obecny w jej życiu jako fundator – stanowiąc wręcz sedno paktu, jaki Kleks zawarł swego czasu z majętnym fryzjerem. Stąd nieskrywany fatalizm Kleksa, tak kontrastujący z jego optymizmem dobrego czarodzieja. Zwierzając się Adamowi z pierwszych oznak słabości (nie da się ich nie zauważyć, twórca Akademii traci wzrost, siły i czarodziejskie umiejętności w zastraszającym tempie), Kleks wyznaje, że podły Filip chce go po prostu zniszczyć. Czy chciał tego zawsze? Czy Kleks liczył się z taką ewentualnością? A może pokusa stworzenia Akademii była zbyt wielka, by nie zawrzeć kontraktu z człowiekiem, który stanowił potencjalne zagrożenie dla jej istnienia? Co było potem? Czy Kleks grał na czas, licząc na to, że Filipowi nie uda się skonstruować androida? Jeżeli tak było, srodze się przeliczył.

Alojzy został wprowadzony do Akademii w środku nocy. Dwadzieścia lat pracy golarza Filipa nie poszło na marne: „Gdyby nie zadziwiająca lekkość i martwota, Alojzy niczym właściwie nie różniłby się od żywego człowieka. Kształt głowy, włosy, wyraz twarzy, układ ust, wilgotna powłoka oczu, zarys czoła, nosa i podbródka, ręce i paznokcie na palcach, wszystko to było tak naturalne, tak łudząco prawdziwe, że mało kto od pierwszego wejrzenia rozpoznałby w Alojzym lalkę”. Pozostało Alojzego ożywić i uczynić mógł to wyłącznie pan Kleks. Wściekły na Filipa i nie kryjący się z tym przed uczniami („Byłem zawsze przeciwny wprowadzaniu lalek do mojej Akademii. Ale teraz już nic nie poradzę. Alojzy został w nocy podstępnie przemycony. Będę miał z nim mnóstwo kłopotów”), rychło zabiera się do roboty. I tu zaskoczenie: choć poczciwy pan Kleks zarzeka się, że nie wie, czy mu się uda, a w ogóle to był przeciw, sprawę ożywienia automatu traktuje jako wyzwanie i bynajmniej nie błądzi w ciemnościach. Wie, co ma robić, trzyma w pracowni odpowiednie preparaty, zna procedurę… Czuć, że sztuka budzenia lalki to dla niego nie pierwszyzna. Kiedy Alojzy staje wreszcie na własnych nogach („stawiając niezręczne i płochliwe kroki, posuwał się zwolna przed siebie, rozglądał się ciekawie dookoła i przesadnie gestykulował lewą ręką”), w głosie Kleksa słychać triumf: udało się!

I faktycznie udało się: początkowo nieporadny, Alojzy prędko nadrabia zaległości, uczy się jeść i chodzić, dba o ubranie, nabiera manier. „Po tygodniu nikt nie byłby już w stanie rozpoznać w Alojzym zwyczajnej lalki, powołanej do życia przez pana Kleksa”. Co więcej, prędko okazuje się, że Alojzy jest geniuszem, który pochłania wszystkie nauki, w krótkim czasie przegania kolegów, a nawet pana Kleksa, choć zarazem, szczerze bądź nie, przyznaje, że ciąży mu zgromadzona wiedza i wcale nie prosił się o to, żeby szef Akademii uczył go myśleć. Czy idzie tylko o myślenie, czy może Alojzy żałuje, że w ogóle został powołany do życia i uwięziony w doskonałym, mechanicznym ciele – tego nigdy się nie dowiemy. Nawet jeżeli narrator to sugeruje, to dba jednocześnie, by czytelnik nie miał dla Alojzego zbyt wiele współczucia. Alojzy bowiem – tu rzecz przedstawiono bez niedomówień – jest zły i otwarcie działa na szkodę akademickiej wspólnoty. Niszczy mienie, dokucza kolegom, pastwi się nad bratem (Anatolem, drugim, zapewne naturalnym synem Filipa), podważa autorytet coraz bardziej bezradnego pana Kleksa, urządza burdę podczas uroczystej prelekcji, rozpędzając jego gości. Specjalnie, jak podejrzewa Kleks, zaprogramowany przez golarza, zapowiada, że zniszczy Akademię.

Zaszło więc to, czego Kleks zapewne od lat się obawiał: Filip zbudował lalkę, która nie tylko dorównała intelektualnie Kleksowi, ale okazała się też śmiertelnym niebezpieczeństwem dla Akademii. Było dokładnie tak jak w – znanej być może panu Kleksowi – legendzie o praskim golemie. Ulepiony przez rabina Löwa, ożywiony za pomocą magicznej formułki, gliniany kolos prędko się zbuntował, wpadł w szał i zaczął niszczyć i tratować wszystko, co stanęło mu na drodze, póki nie został unieszkodliwiony przez swojego twórcę. Jego dzieje Kleks mógł potraktować jako przestrogę. Nie należy igrać ze sztucznymi ludźmi. Czemu wobec tego ożywił androida? Nie mógł się oprzeć pokusie? Ze strachu przed Filipem? A może uczynił tak przekonany, że jego czarodziejskie umiejętności pozwolą utrzymać Alojzego w ryzach?

Żeby odpowiedzieć na te pytania, musielibyśmy wiedzieć cokolwiek o życiu pana Kleksa, problem w tym, że wiemy bardzo niewiele. Przed laty odbywał zamorskie podróże, w Salamance kupił szpaka Mateusza, przebywał też w Chinach, gdzie zaprzyjaźnił się z doktorem Paj-Chi-Wo, który nauczył go wszystkich sztuczek i podarował kilkanaście porcelanowych tabliczek („sekretów”) z wiedzą ezoteryczną, niezbędną do sprawnego funkcjonowania uczelni. Czy była wśród nich instrukcja ożywiania lalki? Na logikę tak, skoro, podług słów Kleksa, doktor Paj-Chi-Wo nauczył go wszystkiego, co Kleks dzisiaj umie. Jednak czy chiński uczony podarowałby swojemu koledze instrukcje, których zastosowanie oznaczałoby koniec Akademii?

„Akademia Pana Kleksa”, reż. Krzysztof Gradowski, 1983„Akademia pana Kleksa”, reż. Krzysztof Gradowski, 1983

Tutaj zdani jesteśmy na spekulacje. Nie znamy zawartości sekretów. Nie poznał ich nawet Alojzy, bo chociaż włamał się na trzecie piętro Akademii i wyniósł skrzynkę z tabliczkami, zabrakło mu czasu, żeby je przestudiować – wolał je potłuc na oczach Kleksa. Czy wobec tego nie należałoby zapytać inaczej: czemu golarz Filip tak skonstruował lalkę, żeby była zdolna zniszczyć Akademię? Tu także możemy tylko snuć domniemania. Czy Filip, świadom swych ograniczeń, pragnął wykorzystać twórczy geniusz Kleksa, a następnie go unicestwić i w ten sposób zatrzeć ślady, czy chciał tylko przejąć kontrolę nad Akademią? A może jedno i drugie.

Załóżmy, że golarz Filip chadzał czasem do kina i widział „Gabinet doktora Caligari”. Tytułowy bohater tego filmu, dyrektor zakładu dla nerwowo chorych, posługuje się posłusznym mu somnambulikiem Cezarem jako narzędziem zbrodni. Cezar morduje ludzi, którzy narazili się jego panu, a robi to w ramach eksperymentu naukowego – psychiatra pragnie powtórzyć i zweryfikować dokonania żyjącego dwa wieki wcześniej wędrownego kuglarza nazwiskiem Caligari, który hipnotyzował swojego sługę, skłaniając go do popełniania morderstw. Alibi miał dobre: Cezar posiadał woskowego dubla, którego Caligari po każdym morderstwie na wszelki wypadek okazywał policji, żeby odwrócić jej czujność. Nie da się wykluczyć, że także pan Kleks widział film Roberta Wienego. I czuł, że coś jest na rzeczy: oto w jego własnej bajce filmowy somnambulik przedzierzgnął się w sztucznego człowieka, niszczycielskiego, agresywnego, ale inaczej niż golem bezgranicznie posłusznego swojemu stwórcy.

Swojemu stwórcy, czyli właściwie komu? W znanej, choć jednostronnej interpretacji filmu, dokonanej przez Siegfrieda Kracauera, Caligari jest figurą bezwzględnej, totalitarnej władzy, która popełnia zbrodnie rękami ludzkich automatów z czystej żądzy panowania nad światem. Golarz Filip pragnie władzy, gotów jest również na przemoc: ściąga na Akademię plagę much, które nie bez powodu pod piórem Brzechwy kojarzą się z teutońskim lotnictwem. W takim ujęciu obawy Kleksa byłyby zrozumiałe: Filip za pomocą swojej monstrualnej lalki zniszczy jego świat. Tyle że to Kleks, nie Filip, ożywia Alojzego. I to Kleks, nie Filip, jest dyrektorem zamkniętej placówki wychowawczej. I może w niej wszystko. Swobodnie kształtować wyobraźnię i charaktery swoich podopiecznych, wypożyczać ich do innych bajek, czytać ich myśli i kontrolować sny. Jednym słowem, eksperymentować, jak filmowy Caligari, ale – jeżeli wierzyć relacji Adama Niezgódki – czynić to z pożytkiem dla młodych pacjentów. I właśnie podczas takich eksperymentów Filip podrzuca mu lalkę. Pan Kleks, chcąc nie chcąc, zabiera się do roboty i w momencie, gdy Alojzy robi pierwszy krok i wypowiada pierwsze słowo, odkrywa doktora Caligari w sobie samym. Właśnie powołał do życia posłusznego mu człowieka. Odczuwa autentyczną dumę, tyle że potem, kiedy Alojzy zaczyna brykać, jest przerażony własnym odkryciem. Ale jest już za późno. Alojzy nie będzie posłuszny. Zniszczy jego Akademię, a z niego samego wyssie wszystkie siły.

„Gabinet doktora Caligari”, reż. Robert Wiene, 1920„Gabinet doktora Caligari”, reż. Robert Wiene, 1920

„Pan Kleks na wszystko mu pozwalał, tak jak gdyby go się bał”. Tak rzeczy się mają aż do feralnej wieczerzy wigilijnej, kiedy Alojzy potłukł tabliczki z sekretami. „Zniszczyłeś moje sekrety, Alojzy – rzekł pan Kleks głosem spokojnym, lecz surowym. – Wobec tego ja zniszczę ciebie. Jesteś dziełem moich rąk i z rąk moich teraz zginiesz”. Po czym przystąpił do dzieła, bez większych trudności rozkładając Alojzego na części. Niejeden czytelnik musiał zwrócić uwagę na paradoks: pan Kleks mógł unicestwić Alojzego dopiero wtedy, gdy Alojzy zniszczył źródło wiedzy i mocy pana Kleksa. Jak to możliwe? Czyżby chińskie tabliczki niby amulet chroniły androida? Czy raczej – i tu sprawa jest poważniejsza – wiązały ręce panu Kleksowi? W tym drugim wypadku Alojzy potłukłby i podeptał nie magiczne tabliczki z przepisami na unoszenie się w powietrzu i gotowanie zupy pomidorowej z kolorowych szkiełek, lecz tablice prawa. Prawa, które w czarodziejskim świecie Akademii nie pozwalało unicestwić drugiego, niechby tylko sztucznego człowieka. I kiedy za sprawą Alojzego tablice prawa obróciły się w pył, na gruzach Akademii zapanowała dorosłość. A pan Kleks na jedną chwilę, żeby zniszczyć Alojzego, naprawdę stał się doktorem Caligari.

Kontrakcja

Ale pan Kleks nie działał w pojedynkę. Powiedziane jest wprawdzie, że nauczył Alojzego czuć, myśleć i mówić – sam Alojzy uważa zresztą, że to właśnie Kleks, nie Filip, obudził go do życia – jednak uczynił to przy pomocy drugiego człowieka. I nie chodzi bynajmniej o konstruktora lalki. Filip, owszem, zbudował doskonały mechanizm, tyle że był to mechanizm martwy. Reszta (czyli życie) zależała od umiejętności dyrektora Akademii. Ten zaś, rzecz w sumie mało zaskakująca, swoim asystentem mianował ulubionego ucznia, skądinąd narratora jego baśni. W ten sposób Adam Niezgódka znalazł się w alchemicznej pracowni pana Kleksa, dla niepoznaki zwanej szpitalem chorych sprzętów (rzecz nie bez znaczenia: w tym samym pomieszczeniu za kilka miesięcy Alojzy zniszczy porcelanowe sekrety), żeby razem z nim ożywić lalkę. I tu kolejne zaskoczenie: inaczej niż w legendach o golemie czy faustowskich mitach o homonkulusie, ożywianie Alojzego nie ma w sobie nic z magii, a przynajmniej obywa się bez magicznych formułek. To ciężka fizyczna robota z pogranicza mechaniki i medycyny.

Wspaniały moment, kiedy Adam bierze udział w ożywianiu martwej lalki i naciera jej sztuczne ciało maścią, stanowi punkt zwrotny w życiu dwunastoletniego chłopca. Kleks od dawna faworyzował Adama, dawał mu więcej swobody, wtajemniczał w niektóre swoje sekrety, pozwolił przyłapać się w chwili słabości. Teraz Adam staje się kimś nieomal równorzędnym, jest nie tylko uczniem, ale i wspólnikiem Kleksa: „Praca nasza trwała kilka godzin bez przerwy. Pan Kleks odśrubował blachę, która pokrywała klatkę piersiową lalki, i niestrudzenie majstrował w jej wnętrzu. Mnie od nacierania wprost omdlewały ręce, doprowadziłem jednak wreszcie do tego, że pod metalowym naskórkiem Alojzego pomału zaczęły się ukazywać liczne rozgałęzienia cieniutkich żyłek”. Tak oto mechaniczny Alojzy staje się żywym człowiekiem, a Adam Niezgódka, uświadamiając sobie, że bierze udział w procesie stwarzania, pokonuje kolejny (czy najważniejszy?) krok ku dorosłości.

Rzecz istotna, sednem tej inicjacji jest spotkanie z żywym ciałem. Widzieliśmy już wcześniej, że to właśnie cielesność milczącego Alojzego, cielesność złudna, bo wciąż nieożywiona, w dodatku nieorganiczna, najbardziej fascynuje jego nowych kolegów: „Był lekki jak piórko. Gdy trzymałem go na rękach, chłopcy otoczyli mnie ze wszystkich stron, pragnąc dokładnie mu się przyjrzeć. […] Nawet masa, z której ulepiona była twarz i ręce, miała elastyczność i ciepło, właściwe tylko i wyłącznie ludzkiemu ciału”. Dla uczniów Kleksa bezwładny Alojzy jest istotą przypominającą ich samych, z tym zastrzeżeniem, że nie da się o nim powiedzieć, że jest żywy, choć intuicja nie pozwala też nazwać go trupem. I to najgłębiej ich niepokoi. Adam jest ich reprezentantem w pracowni Kleksa, on opowie potem, co widział i co robił, przy czym biblijne asocjacje narzucają się same: oto pierwszy człowiek, niejako w imieniu całej ludzkiej wspólnoty, bierze udział w akcie stwórczym, w którym pan Kleks (zauważmy: już lekko przykurczony, słabszy, mniej wszechmocny niż dotąd) odgrywa rolę Pana Boga, powtarzając, w wersji, rzekłoby się, oświeceniowo-racjonalistycznej, boskie czynności z szóstego dnia stwarzania świata.

Czy idzie tu o parodię dzieła stworzenia, czy o rzucenie rękawicy Panu Bogu – nie jest aż tak istotne, dość rzec, że skutkiem ożywienia androida będzie degradacja i rozpad Akademii oraz (co podkreślało wielu komentatorów powieści Brzechwy) proces wychodzenia z baśni, odczarowanie baśniowego świata. Niezależnie bowiem, czy Alojzy został przez Filipa złośliwie zaprogramowany i podrzucony, żeby zniszczył dzieło Kleksa, czy może sam Kleks popełnił jakiś błąd, pracując nad obudzeniem jego mechanicznego mózgu (tę pracę wykonuje już w samotności, odesławszy Adama na obiad), ożywiona lalka okazuje się czynnikiem rozkładu i w zdumiewającym tempie niszczy uczelnianą arkadię. I robi to na wiele sposobów.

O niektórych, jak dewastowanie sprzętów czy dokuczanie kolegom oraz panu Kleksowi, już wspominaliśmy. Ale są też i inne: za sprawą Alojzego (choć nie jest jasne, czy z jego winy) pojawia się w Akademii nienawiść. Relacjonujący wydarzenia Adam mówi bez ogródek, że pozostali chłopcy boją się i nienawidzą mechanicznego kolegi: „Był antypatycznym, obrzydliwym chłopcem, chociaż istotnie nie można było mu odmówić niezwykłych zdolności, inteligencji i sprytu. Trzeba go było za wszelką cenę na jakiś czas unieszkodliwić”; „Nienawidziliśmy go i doznawaliśmy uczucia ulgi, gdy Alojzy zasypiał albo wychodził do parku”; „ta znienawidzona przez wszystkich, zuchwała, zarozumiała i przemądrzała lalka”. A gdy rozmontowany na części, martwy Alojzy spocznie w walizce, młody narrator wyzna: „Wszyscy odetchnęliśmy z ulgą: Alojzy – ta niegodziwa karykatura człowieka – przestał istnieć”. Rzecz jasna, nienawiść nie jest warunkiem koniecznym do osiągnięcia dorosłości, nie jest też niezbędna w świecie poza baśnią, ale – jak trzeźwo spostrzega Brzechwa – może narodzić się jeszcze w wieku, który lubimy nazywać niewinnością, angażując najmłodszych. Oczywiście nie wiemy, jak wyglądałaby dalsza edukacja Adama i kolegów, gdyby Alojzy nie pojawił się w Akademii, nie sposób jednak uciec od konstatacji, że obecność Alojzego (przynajmniej w modelu proponowanym przez Brzechwę) pozwoliła odczarować świat podopiecznych pana Kleksa, więcej nawet: stała się istotnym czynnikiem wybudzania ich z baśni ku przyszłemu życiu.

„Akademia Pana Kleksa”, reż. Krzysztof Gradowski, 1983„Akademia pana Kleksa”, reż. Krzysztof Gradowski, 1983

Obudzenie złych emocji to najbardziej drastyczny symptom kryzysu uczelni pana Kleksa, ale nie jedyny. Wtargnięcie lalki, któremu Kleks starał się przez lata zapobiec, sprawia, że w bezczas Akademii wkracza historia. Przynajmniej ta historia, jaką znamy, bo przecież o przeszłości Akademii wiemy niewiele. Wprawdzie Adaś przedstawia rozkład jednego dnia z życia szkoły, ale nie daje rysu historycznego. Nie wiadomo nawet, czy Akademia powstała zaraz po tym, jak Kleks i Filip zawarli swoją umowę, czy jakiś czas później. Żegnając się z uczniami tuż przed kolacją wigilijną, Kleks powie: „Spędziliśmy wspólnie cały rok”. Czy Adaś i jego koledzy mieli jakichś poprzedników, których pan Kleks wypuścił w szeroki świat, czy byli pierwszym rocznikiem w nowo otwartej placówce – to też jest niejasne. O sobie pan Kleks mówi niechętnie, przeważnie zasłaniając się paradoksami, jak ten, że chociaż wygląda na lat sto, to jest młodszy o dwadzieścia lat od dwunastoletniego Adama. Jak jest naprawdę, uczniowie i czytelnicy wiedzieć nie muszą. W pogrążonej w bezczasie Akademii nie ma to większego znaczenia. Aż do feralnej wizyty Filipa.

Ma ona, o czym już wspominaliśmy, charakter przełomowy, wpływa niekorzystnie nie tylko na Akademię, ale też na psychikę samego pana Kleksa: „Pan Kleks był nie w humorze. W ogóle stracił humor od czasu owej kłótni z Filipem”. Jak wkrótce się okazuje, że nie chodzi wyłącznie o samopoczucie. Kleks błyskawicznie traci swoje umiejętności. Zapomina, nie radzi sobie z ogniem, myli ingrediencje w czarodziejskiej kuchni. Przede wszystkim przestają działać sztuczki pozwalające mu osiągać każdego dnia dorosłą postać: „Wszystko się we mnie psuje i coraz trudniej zachować mi normalny wzrost. Dosłownie maleję z dnia na dzień”. Zaczyna więc szwankować to, co tak niepokoiło w Akademii – możliwość sztucznego i tymczasowego powiększania przedmiotów i ludzi za pomocą czarodziejskiej pompki. Jeśli wierzyć Adamowi (i szpakowi Mateuszowi, który mu ten sekret zdradził), pan Kleks każdej nocy kurczy się do rozmiarów niemowlęcia i cofa w rozwoju, każdego zaś ranka za pomocą pompki i pigułek odzyskuje normalną postać. Po awanturze z Filipem i po nadejściu Alojzego mechanizm ten zacina się i pan Kleks z każdym dniem staje się coraz mniejszy, nigdy już – aż do finałowego pojedynku z Alojzym – nie osiągając wzrostu z dnia poprzedniego. Razem z fizyczną degradacją postępuje jego zdziecinnienie.

„Zauważyliśmy wówczas wszyscy, że ojciec zaczął z dnia na dzień maleć jak orzech, który zasycha wewnątrz łupiny” – to nie „Akademia pana Kleksa”, ale „Sklepy cynamonowe”. Cytat zasadny, bowiem pan Kleks jest pobratymcą Jakuba i tak jak tamten doświadcza jednocześnie regresu do dzieciństwa oraz powolnego umierania, kurczy się, zaczyna gaworzyć… Istnieją jednak różnice, które sprawiają, że bajka o panu Kleksie okazuje się o wiele mroczniejsza od dziejów Jakuba. Powiedziane jest, że zanikowi ojca „nie towarzyszył bynajmniej upadek sił. Przeciwnie, stan jego zdrowia, humor, ruchliwość zdawały się poprawiać”. Całkiem inaczej z panem Kleksem. Proces starzenia się przebiega u niego gwałtowniej, wskutek złowrogich czynników zewnętrznych, a on sam wyraźnie nie może pogodzić się ze swoim stanem. Jego regres ma w sobie coś rozpaczliwego, jak wtedy, gdy nakryty przez Adama w szklance w kredensie (a jest już mniejszy od polnej myszy), robi chłopcu awanturę, kładąc na szali cały swój autorytet i władzę: „To wszystko tylko ci się śniło! Rozumiesz? Idiotyczny, głupi sen! Po prostu jakieś brednie! Zabraniam ci o tym śnie opowiadać komukolwiek. Pan Kleks ci zabrania! I żeby mi się więcej takie sny nie powtarzały! Pamiętaj!”.

Właśnie potęga pana Kleksa jest tym, co w szczególnie bolesny sposób zostało wystawione na szwank. Jak zanotował w swoim pamiętniku Adam Niezgódka, „w miarę jak wzrastało zuchwalstwo Alojzego, słabła władza i powaga pana Kleksa”. Jest bowiem tak, że wraz z postępującą kontrakcją Kleksa – wywołaną, a może tylko przyśpieszoną wtargnięciem androida – kurczy się i rozpada świat jego baśni: „Również gmach Akademii skurczył się nieco, pokoje zrobiły się niższe, meble i sprzęty zmniejszyły się, łóżka stały się krótsze”. Baśń się kończy i Kleks mówi to chłopcom otwarcie w swoim wzruszającym wigilijnym przemówieniu:

Drodzy moi chłopcy, nie mogliście nie zauważyć tego, co dzieje się dookoła was. Widzicie, jak od pewnego czasu zmalałem. Mówiąc do was, muszę stać, ażebyście mnie mogli widzieć zza katedry. Wszystko, co was otacza, zmniejsza się i maleje. Rozumiecie chyba sami, jaka jest tego przyczyna. Ot, po prostu i zwyczajnie bajka o mojej Akademii dobiega końca. Bądźcie przygotowani na to, że wkrótce już Akademia ta w ogóle przestanie istnieć, a i ze mnie prawie nic nie pozostanie. Przykro mi będzie rozstać się z wami. Spędziliśmy wspólnie cały rok, było nam wesoło i przyjemnie, ale przecież wszystko musi mieć swój koniec.

Łatwo zauważyć, że właśnie kurczenie się pana Kleksa i Akademii umożliwia Adasiowi i kolegom wejście w dorosłość. Powtarza się tu schemat znany z innych baśni, także z Schulza: odejście dominującego ojca, odczarowanie ojcowskiej potęgi uruchamia lub dopełnia cały kosmogoniczny proces, w wyniku którego wyłania się świat opowiadania. Umożliwia też pojawienie się autora – jak pamiętamy, pan Kleks, przedzierzgnąwszy się w zaginiony guzik od cudownej czapki bogdychanów, pozwolił odczarować szpaka Mateusza, który znowuż, prawem opowieści szkatułkowej, stał się Janem Brzechwą. Taki był koniec pana Kleksa. A jaki był początek? Tu jeszcze raz pojawi się temat lalki.

Zamurowany

Wśród osobliwości pana Kleksa, które wylicza zafascynowany nim Adam Niezgódka, jedna ma ścisły związek z przeszłością dyrektora Akademii. Pan Kleks pilnuje mianowicie, żeby każdego ranka wypić porcję zielonego płynu, który przywraca mu pamięć, utraconą (tak jak wzrost) podczas snu. Bez tego pan Kleks wszystko zapomina. „Gdy pewnego dnia zabrakło zielonego płynu, pan Kleks nie mógł sobie przypomnieć, kim jest ani jak się nazywa, nie poznał własnej Akademii ani swoich uczniów i nawet Mateusza nazywał Azorkiem, gdyż zapomniał, że Mateusz nie jest psem, tylko szpakiem”. Zielony płyn jest więc artykułem (czy raczej lekarstwem) pierwszej potrzeby, toteż pan Kleks nosi go zawsze przy sobie, w jednej z przepastnych kieszeni swojej cytrynowej kamizelki. Także życie w Akademii pulsuje zgodnie z cyklem psychicznym jej twórcy: nocą szkoła pogrąża się w amnezji, rankiem odzyskuje pamięć. I podobnie jak z odzyskiwaniem wzrostu dzięki pompce, wszystko przebiega sprawnie aż do chwili, gdy wskutek pojawienia się Alojzego ulega zaburzeniu. Zżerany zgryzotą, pan Kleks zapomina zażyć porcję cudownego fluidu i zapada w senne odrętwienie. Albo celowo nie pije zielonego płynu, żeby nie patrzeć na rozpadającą się Akademię i na Alojzego. Lub nie pamiętać czegoś, co raptem powróciło.

Wśród opowiadań przywołanego już tutaj Brunona Schulza jest historia Doda, człowieka uwięzionego we własnym ciele. Dodo w dzieciństwie przeżył ciężką chorobę mózgu, która dramatycznie ograniczyła jego zdolności intelektualne, sprawiając między innymi, że jego pamięć stała się jednodniowa, „nie sięgała w istocie poza chwilę i najbliższą aktualność”. Na co dzień wycofany z normalnego życia, Dodo ma kłopoty z koncentracją, bywa roztargniony i wszystko zapomina, z czego zresztą nie zdaje sobie sprawy. Wypisz wymaluj pan Kleks z czasów postępującej dekompozycji Akademii. Rzecz jasna, Dodo jest człowiekiem trwale odmienionym przebytą chorobą, pan Kleks zaś, jeszcze nie tak dawno w pełni sił witalnych i umysłowych, cierpi na przyśpieszoną demencję. Zdaje się jednak, że także Kleks, zwłaszcza gdy bajka o Akademii zmierza ku końcowi, mógłby wypowiedzieć słowo, za pomocą którego upośledzony Dodo próbuje opisać swoje cierpienie. Oto podczas bezsennych nocy (choroba zniszczyła w jego mózgu ośrodek snu) Dodo, uwięziony we własnej niemocy, wsłuchuje się w echo swojego spętanego życia, a zapytany przez ciotkę, czemu jęczy, wskazuje na kogoś w środku, mówiąc: „To nie ja, to on... Zamurowany...”. Czy idzie o niego samego sprzed choroby, czy raczej obok choroby, czy może o jakiegoś intruza – Dodo tego nam nie wyjawi. Kluczowa jest sama kondycja zamurowania. Kogoś lub czegoś, na przykład jakiejś części własnej przeszłości.


Figura ta kieruje naszą uwagę ku jeszcze jednej książce – „Golemowi” Gustava Meyrinka. Jej bohater, Atanazy Pernat, jubiler i rytownik, wynajmuje skromne lokum w jednym z zaułków praskiego getta, mogącego przyprawić o klaustrofobię swoim labiryntem podwórek, tajemnych korytarzy i niedostępnych pokojów. Przed laty, w niejasnych okolicznościach, Pernat przeżył załamanie nerwowe i utracił pamięć, dziś jego znękany, drążony koszmarami umysł osobliwie zestraja się z aurą dzielnicy żydowskiej, która sama przypomina wnętrze ludzkiego mózgu. „Nie pytajcie go przypadkiem nigdy o rzeczy, które mogłyby w jego pamięci wywołać przeszłość […] zamurowaliśmy z trudem jego chorobę, tak jak odgradza się miejsca nieszczęścia, gdyż z nimi wiąże się smutne wspomnienie”. Pernat świadom jest swojego stanu, miewa wizje, słyszy głosy, przyjmuje tajemniczych gości, którzy wręczają mu ezoteryczne księgi, ale zabawa w ezoterykę i magię jest dla niego pretekstem do zgłębiania dręczącej tajemnicy własnej przeszłości. Jak przystało na rzecz osadzoną w Pradze, kluczem do przeszłości Pernata jest historia golema, a ściślej – jego smętnego końca. Według legendy, którą już przywoływaliśmy, rabi Löw ukrył unieszkodliwionego golema w pokoju w domu przy Staroszkolnej ulicy (inna wersja: na strychu synagogi Staronowej). Pokój został pieczołowicie zamurowany, co wszelako nie uciszyło golema. Sztuczny człowiek miota się w swoim więzieniu, jednak co trzydzieści trzy lata bywa widywany na ulicach Pragi. Nieznany nikomu mężczyzna w staroświeckim ubraniu przemyka przez getto niby zły sen i na powrót znika w jakimś zakamarku w pobliżu bożnicy.

Jeżeli golem w powieści Meyrinka bywa zbiorową halucynacją i kolektywną pamięcią getta, to zamurowany pokój (o ile da się do niego trafić) jest miejscem, gdzie na chwilę odsłania się to, co wyparte. Pernat trafi w końcu do zamurowanego pokoju. Krętym, wilgotnym od pleśni i próchna korytarzem zstąpi w głąb dzielnicy – a przy okazji w głąb samego siebie – potem wejdzie schodami w górę, na trzecie piętro, do ciasnego pokoiku z widokiem na ulicę. Tam dozna olśnienia, a przeciskając się z powrotem lochami, odnajdzie pomieszczenie, w którym pamięć wróci na dobre. Jest nim sień budynku szkolnego, widziana uprzednio we śnie: „W tej chwili uderzyła mnie fala wspomnień: ławki opryskane od góry do dołu atramentem, kajety rachunkowe, chłopiec, który wpuścił do klasy chrabąszcza, szkolne książki ze zgniecionymi bułkami i zapach skórek pomarańczowych. Teraz wiedziałem na pewno: kiedyś znajdowałem się tutaj, będąc jeszcze pacholęciem”.

Budynek szkoły, miejsce zamurowanej przeszłości, dokąd trafia się, brnąc przez zakurzone mroki własnej niepamięci. Szkoła u wyjścia z labiryntu, sama będąca kolejnym labiryntem bez wyjścia. Także Akademia pana Kleksa, co łatwo spostrzec, ma wiele cech labiryntu, są w niej tajne przejścia do innych bajek (w jeden z takich korytarzy zawędrują pewnego popołudnia Adam z Arturem, żeby u jego końca napotkać Królewnę Żabkę oraz skrzyneczki z cudownym gwizdkiem umożliwiającym przeniesienie się w upragnione miejsce i kluczykiem otwierającym każdy zamek), pozamykane pokoje i niedostępne trzecie piętro, dokąd pan Kleks dostaje się przez komin. „Na trzecim piętrze – rozpocznie swoją opowieść Adam Niezgódka – przechowywane są tajemnicze i nikomu nie znane sekrety pana Kleksa”. Czy chodzi tylko o tabliczki doktora Paj-Chi-Wo? A może pan Kleks zamurował na poddaszu swojej uczelni także inne tajemnice? Spoczywałyby tam, nie niepokojone, gdyby nie Alojzy, mechaniczny golem golarza Filipa.

W powieści Meyrinka właśnie mroczna figura golema wzmaga w Pernacie bolesne pragnienie powrotu do zamkniętej izby. Nie tylko wzmaga, ale też umożliwia wgląd: „Historia o Golemie, którą Zwak opowiadał przed godziną, przeszła mi przez myśl i nagle spostrzegłem ogromny, pełen tajemniczości związek między tą okratowaną izbą bez wyjścia, w której nieznajomy miał mieszkać, a moim wiele znaczącym snem”. Czy nie tę samą rolę w psychologicznej architektonice „Akademii pana Kleksa” odgrywa Alojzy? Niszczy panu Kleksowi dzieło życia, ale wcześniej umożliwia doznanie wglądu, powrót w czasy sprzed Akademii, kiedy Ambroży Kleks chodził do szkoły, gdy nikogo nie formował, ale sam był ożywiany i formowany. Kim wówczas był? Z praskich lochów Pernat wychodzi jako golem. A Kleks? O czym właściwie przypomniał mu Alojzy? Czemu Kleks tak bardzo boi się przeszłości? Przypomnijmy sobie wigilijną scenę. W „Akademii pana Kleksa” wprawdzie nie brakuje okrucieństw, jednak zimna systematyczność, z jaką Kleks niszczy Alojzego, wywiera na czytelniku szczególnie przykre wrażenie. Tak jakby niszczył nie tylko swojego wroga, ale też niechcianą część samego siebie. Nie, nie idzie o golarza Filipa. Nawet jeżeli Kleks, świadom drzemiących w nim złych mocy, zamurował je w sobie – nie to odkrycie tak go zaniepokoiło. To było coś poważniejszego, coś z samego dna tożsamości. Kleks przestraszył się, ponieważ Alojzy przypomniał mu, że jako postać z baśni on, Ambroży Kleks, jest cudzym golemem. Po czym wpadł w gniew i rozłożył Alojzego na części. I dlatego: „Wszyscy uczniowie bardzo szanują i kochają pana Kleksa, gdyż nigdy się nie gniewa i jest nadzwyczajnie dobry”.

Tekst powstał we współpracy z Nagrodą Literacką Gdynia.

Nagroda Literacka Gdynia