I tym razem się wymknę

Piotr Paziński

Gdyby Robert Walser używał kolorowych kredek, „Zbój” przypominałby pstrokatą makatkę: jeden kolor dla zbója, drugi dla narratora, trzeci wspólny, plus kilka dla krewnych i znajomych ich obu. Tyle że Walser konsekwentnie trzymał się szarego ołówka

I tym razem się wymknę

Jeszcze 2 minuty czytania

I tym razem się wymknę

Niespełna 170-stronicowy „Zbój” to ostatni dłuższy utwór prozatorski Roberta Walsera (1878–1956), zaliczany, nie bez pewnych racji, do jego powieści. Walser prawdopodobnie napisał ich sześć, zachowały się cztery. Trzy z nich, opublikowane w okresie, gdy szwajcarskiemu outsiderowi zdawało się, że zdoła utrzymać się z literatury, polscy czytelnicy Walsera mogli podziwiać od lat: „Willa pod Gwiazdą Wieczorną” w przekładzie Teresy Jętkiewicz ukazała się w 1972 roku; „Rodzeństwo Tanner” i „Jakub von Gunten”, w przekładzie Małgorzaty Łukasiewicz – w kolejnej dekadzie. Łukasiewicz obdarowała nas także czterema tomami krótkich utworów prozą, też ze zbiorków wydanych za życia Walsera, oraz zwięzłą monografią jego twórczości. Teraz, również w jej tłumaczeniu, otrzymujemy „Zbója”, powieść późniejszą (1925), odzyskaną z rękopisów wiele lat po śmierci Walsera i ogłoszoną drukiem dopiero w 1978 roku, w ramach utworów zebranych wydawnictwa Suhrkamp.

Określenie „odzyskana z rękopisów” jest adekwatne. Zasiadając do pisania „Zbója”, Walser od lat doskonalił swoją „metodę ołówkową”. Polegała ona na zapełnianiu drobnym maczkiem arkuszy czy skrawków biurowego papieru jednym bądź kilkoma tekstami dostosowanymi do powierzchni kartki. Pisane zatemperowanym ołówkiem, tworzyły kaligram, niezwykle trudny do odczytania ze względu na wysokość literek (przeciętnie dwa milimetry!). Te przeznaczone do natychmiastowej publikacji w jakimś czasopiśmie Walser przepisywał na czysto, ale niczego w nich nie zmieniał, wychodząc z założenia – inaczej niż szalony bohater „Korekty” Thomasa Bernharda, bez końca przepisujący i korygujący swój manuskrypt – że najważniejsza jest spontaniczność pisania. Te, które porzucił albo którymi nie zdołał zainteresować wydawców, odcyfrowali badacze. Są równie kunsztowne co teksty ogłoszone za życia. „Zbój” nie jest tu wyjątkiem, niemniej różni się od poprzednich powieści.

Robert Walser, „Zbój”. Przeł. Małgorzata Łukasiewicz, PIW, 190 stron, w księgarniach od maja 2020

Czytelnicy Walsera, którzy wiedzą co nieco o życiu tego pisarza, na pewno zwrócili uwagę na jawny autobiografizm jego utworów. Simon Tanner, porzucający kolejne prace i szukający własnego miejsca w świecie; Józef Marti, asystent szalonego wynalazcy Toblera; Jakob von Gunten, uczeń szkoły dla lokajów – każdy jest po trosze autoportretem. Walser, nim trafił do zakładu leczniczego, faktycznie imał się rozmaitych zajęć i wciąż zmieniał miejsce pobytu. Ze zbójem sprawy mają się inaczej. W ogólnym zarysie również i on jest i nie jest Robertem Walserem. Rzecz w tym, że jest nim w sposób kaleki, niedopełniony i przepołowiony, jakby Walser, z zawodu kopista, który nigdy nie tworzył prozy realistycznej, był, a raczej bywał (jak Franz Kafka, do którego często, z różnym skutkiem, jest porównywany) przepisywaczem własnego życia, zapragnął zakwestionować własną metodę twórczą. A przy okazji całą długą tradycję autobiograficznego pisania.

Co robi zbój? Mówiąc najprościej: żyje, realizując schemat powieści łotrzykowskiej. Uwodzi kobiety, trwoni pieniądze w szynkach i kabaretach, próbuje napisać powieść o sobie samym, bywa królem życia, podróżnikiem, nauczycielem języków obcych, nieznośnym utracjuszem i mędrkiem. O mały włos nie utonie w rzece, da się obić laską agresywnemu mieszczaninowi, zaprzyjaźni z pewnym niefikcyjnym politykiem i cudem uniknie śmierci, wygłaszając kazanie w kościele. Przede wszystkim, jak rasowy awanturnik, bez skrupułów rabuje cudze historyjki: „czyta wciąż popularne książeczki i z przeczytanych opowieści sporządza swoje własne”. Nie trzeba tłumaczyć, że historyjki nijak nie składają się w jeden spójny życiorys – rzecz, o którą zbój nie dba ani trochę. O spójność opowieści powinien zadbać narrator, szkopuł w tym, że wbrew przechwałkom („panuję nad opowieścią o zbóju”) narracja wciąż mu się wymyka, grzęźnie w dygresjach, rozpada na epizody, przypominając rozsypaną dziecinną układankę czy, jak sam utrzymuje, „wielką glossę, komiczną i przepastną” do pewnej akwarelki, dzieła młodego malarza (Karla Walsera, brata Roberta), przedstawiającej... czyżby jakiegoś zbója?

Czym prędzej uprzedźmy zarzut: nie, nie wynika to z niedostatków literackiego rzemiosła. Wręcz przeciwnie. Powiedzieliśmy, że zbój jest po trosze Robertem Walserem, po trosze nim nie jest, nie tylko dlatego, że jego powieściowe życie utkane jest z prawdy i fikcji, ale też z tego powodu, że wyrasta mu konkurent w osobie narratora, który sam przypomina Roberta Walsera. Tenże narrator nie zadowala się relacjonowaniem przygód zbója, a przeciwnie, nie dość, że wtrąca się do jego życia, to zajmuje uwagę czytelnika opowieściami o sobie i własnej pisarskiej robocie, nieustannie wychodzi przed szereg, poprawia, zmienia, dodaje i bałagani. Więcej: sugeruje, że on i zbój to jedna osoba, by prędko się ze swoich deklaracji wycofać: „Stale muszę uważać, żeby nie mylić go ze sobą. Przecież nie chcę mieć nic wspólnego z jakimś tam zbójem”. Zbój nie pozostaje mu dłużny: „Zagadnął kiedyś opiekuna Edith, tego miernego, który zresztą wydawał się całkiem krzepki, komunikując mu, że pomaga pewnemu autorowi przy pisaniu powieści, jest to rzecz nieduża, ale mnóstwo w niej kultury i treści”. Zbój, prawda, rabuje cudze historyjki, żeby nimi sztukować własną. Ale czy rabusiem nie jest także narrator, swobodnie żonglujący losami zbója, niepomny, że obydwaj zależą od instancji wyższej, której są sobowtórami?

Żart autobiograficzny, ćwiczenia z narracji? Powieść pikarejska o bohaterze i narratorze? W przeciąganiu liny przez dwie postacie nie byłoby nic szczególnie nowego, gdyby nie chodziło o jednego i tego samego człowieka, oglądanego z dwóch punktów widzenia, wyłaniającego się z tej samej gęstej materii Walserowskiego mikrogramu. Mikrogramu, który, gdyby Robert Walser używał kolorowych kredek, przypominałby pstrokatą makatkę: jeden kolor dla zbója, drugi dla narratora, trzeci wspólny, plus kilka dla krewnych i znajomych ich obu. Tyle że Walser konsekwentnie trzymał się szarego ołówka. Jego zbój przemawia w trzeciej osobie, autor opowieści – w pierwszej, a obydwa style, pisania i odbioru, swobodnie mieszają się i migoczą w linijkach szarej partytury. Dzięki temu w tej medytacji o narratorze i problemie autobiografizmu, medytacji, dodajmy, rozwichrzonej i okropnie śmiesznej, kryje się myśl głębsza: oto widzimy siebie samych naprzemian w pierwszej i trzeciej osobie, od środka i od zewnątrz. Która część prędzej nam umyka? Która bardziej jest stylizacją i udawaniem?

Ale zbój nie byłby zbójem, gdyby nie załatwiał prywatnych porachunków. W poprzednich książkach Walser mieszał szyki za pomocą listów i pamiętników, które pisali bohaterowie, masek, kostiumów i podmienionych nazwisk. Demaskował fikcję, by następnie stwarzać wrażenie, że chodzi jednak o opowieść autobiograficzną, o życie przemienione w literaturę. Jego bliscy i wydawcy wytykali mu, że książki zawierają półprawdy i zmyślenia. Wszyscy (pamiętamy losy Simona Tannera, bohatera pierwszej powieści Walsera, nieustannie sztorcowanego i napominanego przez siostrę, braci i przełożonych) pragnęli w jego tekstach i w nim samym coś skorygować. Zmienić, nadać wagę, sprowadzić na dobrą drogę, przywrócić społeczeństwu, nakłonić do walki piórem o lepsze jutro, namówić do napisania porządnej powieści... Dlatego dał im zbója – hultaja, leniucha i złodzieja cudzych historii. Siebie samego w dwóch osobach. Jakby chciał powiedzieć: i tym razem się wymknę. No i się wymknął.