Szukanie żyły
Sergio Rojas, CC BY-NC 2.0

43 minuty czytania

/ Literatura

Szukanie żyły

Rozmowa z Krzysztofem Majerem

Wygibasy językowe odwracają czasem uwagę od  braków innego rodzaju, ale i tak mnie to bardziej interesuje niż smutna, przytomna rzeczowość większości tego, co nazywamy dziś literaturą – rozmowa z tłumaczem

Jeszcze 11 minut czytania

ADAM PLUSZKA: Długo się zastanawiasz, zanim przyjmiesz propozycję przekładu?
KRZYSZTOF MAJER: Zacznijmy od tego, że jako tłumacz jestem w tej komfortowej sytuacji, że nie utrzymuję się z przekładu, tylko z pracy na uczelni. Dlatego mogę tłumaczyć to, co mi odpowiada, co mnie pociąga, intryguje. Tłumaczę niewiele i zazwyczaj dość powoli, więc tych przełożonych książek mam na koncie dopiero kilka… Ale jeśli da się z tego coś wywnioskować, to wywnioskujmy: zwykle wiem od razu, czy chcę daną książkę wziąć i nawet jeśli się zastanawiam, to cały czas towarzyszy mi to pierwsze podskórne uczucie.

Jakie to uczucie?
Lęk – że od tej chwili będę za tę książkę odpowiedzialny, że będzie mi od teraz siedzieć na głowie. Od razu czuję, jak się tam mości i długo się jej nie pozbędę. Dla porządku daję sobie trochę czasu, przeglądam tekst, pytam żonę, co myśli. Trochę się niby zastanawiam, ale tak naprawdę tylko oswajam ten lęk, który już jest, a który znaczy, że powinienem wziąć, i że pewnie wezmę. A potem zwykle biorę, i na każdą myśl o tej książce się skręcam, dopóki nie zacznę tłumaczyć. Wiem, że są tłumacze, którzy do nowego przekładu siadają z radością, cieszą się na spotkanie z jakimś tekstem, celebrują zapisanie tytułu i pierwszych wersów. Ja siadam z ciężkim sercem… Bardzo nie lubię zaczynać, lubię być już w trakcie. Kiedy mam już kilka stron, nawet jeśli jest ciężko, rozluźniam się. Zacząłem, ruszyłem, naciąłem, dalej jakoś pójdzie. Ten niepokój potrafi wrócić, kiedy na jakiś czas muszę odłożyć tekst, stracić z nim kontakt – ale najmocniej czuję go właśnie podczas tego wahania, kiedy przychodzi interesująca propozycja. Chyba tylko raz zdarzyło mi się parę dni wahać i w końcu odmówić. I dobrze, że tak się stało, bo zlecenie trafiło do kogoś, kto się świetnie wywiązał, w dodatku z pasją i cierpliwością, której ja bym do tej książki nie miał.  

Co to było?
No tak, mogłem się spodziewać, że spytasz. Powiem tylko, że tematyka i aura były mi bardzo bliskie, dlatego tak długo się wahałem.

Mówisz, że się nie spieszysz. Ile w takim razie zajęły ci „Listy” Ginsberga? 836 stron (nie licząc indeksu), 35,5 arkusza (Czarne – uwielbiam ich za to – podaje tę informację na stronie redakcyjnej). „Listy” Ginsberga i Kerouaca miały sto stron mniej.
Aż sprawdziłem, bo prowadzę zawsze dokładną dokumentację.

Krzysztof Majer

Tłumacz literatury pięknej i tekstów naukowych; adiunkt w Zakładzie Literatury i Kultury Północnoamerykańskiej na Uniwersytecie Łódzkim. Przekładał m.in. Allena Ginsberga i Jacka Kerouaca (dwa tomy korespondencji, Czarne 2012 i 2014), Michaela Herra („Depesze”, Karakter 2016), Patricka deWitta („Podmajordomus Minor”, Czarne 2016), Billa Gastona („Bogowie pokazują klaty”, Marginesy 2019; razem z Kają Gucio), Michaela Chabona („Telegraph Avenue”, W.A.B.), Patti Smith („Rok Małpy”, Czarne, w przygotowaniu), a także krótsze utwory lub fragmenty prozy Hermana Melville’a, Stevena Millhausera, Arthura Machena, Stephena Kinga, Madeleine Thien, Rawiego Hage’a, Nialla Griffithsa i D. J. Enrighta. Dwukrotny zdobywca nagrody „Literatury na Świecie”: za przekład „Listów” Ginsberga i „Depesz” Herra. Za „Depesze” nominowany również do Nagrody im. Boya-Żeleńskiego oraz do Nagrody Literackiej „Gdynia”. W brytyjskim John Dryden Translation Competition otrzymał w 2016 r. II nagrodę za przekład fragmentów „Kucając” Andrzeja Stasiuka i w 2019 r. wyróżnienie za przekład fragmentu „Podkrzywdzia” Andrzeja Muszyńskiego. W 2015 r., wraz z tłumaczonymi autorami, Rawim Hage’em i Madeleine Thien, był rezydentem kanadyjskiego Banff International Literary Translation Centre. Był redaktorem gościnnym numeru „Literatury na Świecie” poświęconego nowej prozie kanadyjskiej (03-04/2017). Jest członkiem zarządu Zachodniego Oddziału Stowarzyszenia Tłumaczy Literatury oraz członkiem zwyczajnym Polskiego Towarzystwa Badań Kanadyjskich. Od 2012 roku mieszka w Poznaniu.

Prowadzisz statystyki?
Z początku służyły przede wszystkim temu, żeby podbudowywać morale postępami, mierzyć tempo i tak dalej, ale po czasie też z ciekawością do nich zaglądam, zwykle po to, żeby się przekonać, że niewiele się przez lata zmieniło. Dalej pracuję wolno.

Ale prowadzisz tabelkę w Excelu? Wyliczasz dzienną normę?
Nie w Excelu, tylko w notatniku. Tym komputerowym. Ale tak, codziennie zapisuję, ile zrobiłem stron, i jaki to procent całości, a także ile zostało, i jaki to z kolei procent. Mógłbym sobie w każdej chwili wyliczyć, ale lubię ten rytualik: na koniec dnia zapisać liczbę przełożonych stron i odhaczyć zwyżkę procentową. Taki drobny element kontroli nad chaosem. Ale ja w ogóle mam taki odchył, lubię pomierzyć to i owo, coś sobie zestawić, uporządkować. Kiedyś – zanim jeszcze miałem odtwarzacz kompaktowy – uwielbiałem mierzyć czasy piosenek i zapisywać je wewnątrz okładki kasety. Pierwsze słuchanie kasety było takim właśnie hiperświadomym słuchaniem, ze stoperem w ręku (dużym, analogowym, z guzikiem na górze). Albo przynajmniej z zegarkiem elektronicznym. Miałem wrażenie, że lepiej te piosenki ogarniam, wiedząc, gdzie się zaczynają i kończą, ile trwają. Zdarzało mi się pożyczyć od kogoś kasetę i oddać z dopisanymi czasami (ołówkiem, na wszelki wypadek). To było 30 lat temu i chyba nigdy nie spotkałem kogoś, kto by powiedział: „Stary! Mam tak samo jak ty!”. Kompakty popsuły mi tę zabawę, już o empetrójkach i streamingach nie wspominając. Więc tak, lubię sobie zrobić tabelkę i odhaczać kolejne etapy. Potem można się z nich czegoś dowiedzieć o tempie pracy – albo przypomnieć sobie, że to był słaby rok, działo się sporo złych rzeczy, robota szła gorzej. Kiedy dedlajn jest w stylu tych, co to każdy dzień na wagę złota, a mnie się nic nie uda zrobić, to piszę sobie drukowanymi literami NIC NIC NIC. A jak czuję, że jednak coś mnie usprawiedliwia, to np. „NIC NIC NIC, ale zajęcia, zmęczony, podróż”. Albo „NIC NIC NIC, ale koncert Sun Kil Moon”. Te NICe mnie zmrażają, jak zaglądam następny raz. Kiedy już jest naprawdę źle z terminem, to wyliczam sobie, ile trzeba dziennie zrobić. Nie znoszę tak pracować, bo sam wiesz: czasem strona zajmie ci cały dzień, a innym razem śmigniesz kilka. Bo łatwiejsze, bo głowa nie boli, bo życie lepiej styka.

Ile zatem siedziałeś nad listami Kerouaca i Ginsberga?
Dokładnie sześć i pół miesiąca… nie licząc redakcji, korekty i reszty: tyle zajęło mi stworzenie pliku, który odesłałem wydawnictwu. Listy Ginsberga – też dla Czarnego – siedem miesięcy. Terminy były dłuższe, bardzo komfortowe, inaczej w ogóle nie wyobrażałbym sobie pracy z takim materiałem, bo w obu przypadkach musiałem się mocno oczytać: przypomnieć sobie powieści Kerouaca, przekopać się przez późniejsze wiersze Ginsberga, biografie i książki o Pokoleniu Beatu. Więc te sześć, siedem miesięcy to czas od zapisania pierwszych zdań. Na szczęście były to sprawy, którymi kiedyś bardzo się ekscytowałem. Od „W drodze” Kerouaca, przeczytanego (w przekładzie Anny Kołyszko) jeszcze w liceum, zaczęło się moje myślenie o tym, że do Ameryki jest mi w literaturze najbliżej. Pamiętam bardzo dobrze, jak kupowałem tę powieść, świeżo wydaną, w ulubionej łódzkiej księgarni „E. Stompel” (wówczas Dom Książki), na Piotrkowskiej 11. Oczywiście z przekładaniem „Listów” Ginsberga było już łatwiej, pracowałem na podobnym materiale i miałem za sobą rok siedzenia w literaturze Beatu. Łatwiej było też dlatego, że tu przeważnie Ginsberg koresponduje przytomniej z ludźmi, z którymi nie łączyło go tak głębokie porozumienie jak z Kerouakiem. Ci dwaj mieli prywatny kod, utkany z odwołań do wszystkiego, czym się wtedy entuzjazmowali, i z najdrobniejszych nawet wydarzeń wśród ich grupki przyjaciół, które urastały do rangi mitu i legendy. To była ciężka praca, ale ostatecznie bardzo satysfakcjonująca.

Dużo propozycji odrzucasz bez wahania?
Nie dostaję aż tak dużo propozycji, żeby to się dało sensownie policzyć. Działam sobie na uboczu i już chyba wszyscy wydawcy, z którymi współpracuję, wiedzą, że staram się skończyć habilitację i tłumaczę niewiele, więc i te propozycje trafiają do mnie rzadziej. Chyba że wziąć pod uwagę prywatnych zleceniodawców, którzy pytają, czy nie przełożyłbym na angielski ich książki, zwykle niewydanej po polsku, najczęściej niezredagowanej – tych jest sporo.

Co wtedy robisz?
Tu się nie waham, chociaż zawsze z ciekawości zaglądam do takiego tekstu i czytam parę stron. Z różnych przyczyn nie podejmuję się takich zleceń. A jeśli chodzi o zlecenia z wydawnictw, to zwykle od razu wiem, że coś jest nie dla mnie. Najbardziej kręci mnie literatura piękna albo to, co wydarza się na jej przecięciu z innymi zjawiskami – w każdym razie teksty, w których istotnym aspektem jest sam język, takie, w których od tego, co się mówi, nie mniej ważne jest to, w jaki sposób. Sądzę, że to właśnie łączy te książki, które przełożyłem (te wydane i te wciąż czekające na swą kolej). Nie twierdzę, że to zawsze wybitna literatura, czasem mam wrażenie, że wygibasy językowe odwracają uwagę od  braków innego rodzaju, ale i tak mnie to bardziej interesuje niż smutna, przytomna rzeczowość większości tego, co nazywamy dziś literaturą. Podstawowym pytaniem jest: czy chciałoby mi się coś takiego czytać, gdyby nie było zleceniem? A ponieważ większości książek nie chce mi się czytać, a tego, co zostaje, i tak nie zdążę, bo życie za krótkie, to powstaje bardzo zasadne pytanie – skoro przekład nie jest moim głównym źródłem utrzymania, czemu miałbym kilka miesięcy życia poświęcać czemuś, czego nawet nie chciałbym czytać?

Michael Chabon, Telegraph Avenue. Przeł. Krzysztof Majer, W.A.B., xxxx stron, w księgarniach od czerwca 2020Michael Chabon, „Telegraph Avenue”. Przeł. Krzysztof Majer, W.A.B., 640 stron, w księgarniach od sierpnia 2020Nakładem W.A.B. ukazuje się niedługo „Telegraph Avenue” Michaela Chabona. Rozumiem, że się nie wahałeś?
Nie, chociaż z początku wyobrażałem sobie, że będzie łatwiej. Włożyłem w przekład mnóstwo pracy, również (choć nie przede wszystkim) dlatego, że powieść jest bardzo długa: ponad 600 stron. Jak to u Chabona, są tu nieźle skonstruowane postaci, jest złożona i zabawna fabuła, jest wreszcie szeroka panorama społeczna, w której ten jego wyobrażony świat ładnie siedzi. Spoiwem jest muzyka – a to coś, co mnie w literaturze zawsze pociąga i dlatego też swój kawałek serducha w tym przekładzie zostawiłem. Ale to książka nie tylko o muzyce (chociaż fabuła kręci się wokół sklepu z używanymi winylami), raczej o potrzebie wspólnoty, która tak się między innymi przejawia; o tożsamości kulturowej i seksualnej, o wielokształtnej, wielobarwnej Ameryce w całym jej galimatiasie. Również o ojcach i synach. Czego tu nie ma! No, ale są też typowe Chabonowskie trudności: gęsta tkanka popkulturowych aluzji, zabawa słowem, piętrowe metafory i ryzykowne porównania. Cieszę się, że „Telegraph Avenue” wyjdzie jako trzecia w WAB-owskiej serii, po „Poświacie”, którą przełożył Michał Kłobukowski, i „Niesamowitych przygodach Kavaliera i Claya” w przekładzie Piotra Tarczyńskiego. Ale i po wznowieniu „Związku żydowskich policjantów”, który mamy po polsku dzięki Barbarze Kopeć-Umiastowskiej.

A gdybyś miał podać kilka przykładów, jak to ująłeś, „smutnej, przytomnej rzeczowości większości tego, co nazywamy dziś literaturą”, co by to było?
Chyba chodzi mi o teksty obliczone na maksymalną komunikatywność, mówiące przejrzystym, neutralnym językiem. Przytomne i rzeczowe, bo idzie im o załatwienie pewnych spraw, często ważnych, ale sprowadza się to do ledwie tylko zawoalowanej publicystyki. Nic w nich nie buzuje, nic ich nie rozrywa od środka, od strony estetycznej nie ma w nich żadnego ryzyka. Takie rzeczy mnie usypiają. Nie chcę rzucać tytułami.

Ludzie z naszego rocznika zwykle kończyli studia w 2000 roku, ty trzy lata później. Repetowałeś?
Ale z ciebie detektyw! Przed anglistyką przez trzy lata studiowałem prawo. Mroczny czas, o którym im mniej, tym lepiej. Chociaż z dobrych rzeczy, które się wtedy wydarzyły, powinienem wspomnieć odkrycie w Bibliotece Uniwersytetu Łódzkiego całej masy książek po angielsku – to był 1995 rok i nie było o nie łatwo. Powinno coś mi zaświtać, że zamiast siedzieć w prawie rzymskim czy logice czytam po kolei wszystkie powieści Grahama Greene’a, Jacka Kerouaca czy Kurta Vonneguta, które miała na składzie nasza „BUŁ-a” i wypisuję w zeszycie każde nieznane słowo razem ze słownikową definicją. W BUL-e mieli też niezłą kolekcję płyt analogowych z muzyką poważną i jazzem, które wolno było przegrywać na kasety. Lubiłem te dni, kiedy można było przyjść, długo klucząc, do tej pracowni (chyba wtorek i czwartek po południu, piątek od rana). Mowa o starym budynku BUŁ-y, zaraz na rogu Narutowicza i Matejki. W pracowni było pięć czy sześć stanowisk z magnetofonami, każde z parą dużych słuchawek, nie zawsze działających. Cała reszta gości była ode mnie ze dwa albo i trzy razy starsza, sami faceci, brodaci, w okularach, milczący. Mogłem grzebać w płytach, i czytać, kiedy się przegrywało. Pamiętam dziwny dysonans: na studiach czułem się bardzo źle, ale uwielbiałem siedzieć w bibliotece uniwersyteckiej, lubiłem ten niedoświetlony, nieco stęchły budynek.

Ostatnio u Łukasza Najdera, we wstrząsającym eseju „Mysz” z książki „Moja osoba”, znalazłem coś, co natychmiast rozpoznałem. U niego sprawa jest znacznie poważniejsza: wizyty w bibliotece to jest gra o wszystko – o to, żeby świat się nie rozpadł. Mnie nie spotkało nic tak skrajnego, ale doskonale to rozumiem. To nie ta sama biblioteka, w której przesiadywałem kilka lat wcześniej, ale tę, o której pisze Łukasz – gdzie przez okno wpadał „szum Zamenhoffa i Wólczańskiej” – znałem bardzo dobrze, to nieistniejąca już czytelnia anglistyczna i polonistyczna na Kościuszki. Tam (mniej więcej) odzyskałem sporo wiary w siebie, którą trzy lata studiowania prawa mocno nadszarpnęły. Czytając tych wszystkich Kerouaków w starym budynku BUŁ-y parę lat wcześniej, nie miałem pojęcia, że robię coś, co mi się przyda: wydawało się to wtedy skrajnie nieodpowiedzialne. 

Debiutowałeś w 2006 roku i od razu w „Literaturze na Świecie”. Czy wcześniej?
To był mój debiut okołoliteracki, ale już od jakiegoś czasu tłumaczyłem. Bodaj w 2002 roku zacząłem przekładać na angielski artykuły naukowe, przede wszystkim na temat historii sztuki, choć trafiło się też trochę filmoznawstwa, socjologii i pedagogiki. Byłem wtedy studentem IV roku łódzkiej anglistyki, specjalizacja: przekład literacki. Dostaliśmy się – między innymi z moją dobrą przyjaciółką Kają Gucio – w ręce świetnych tłumaczy i nauczycieli przekładu, nierzadko w jednej osobie, takich jak Jerzy Jarniewicz, Marek Jedliński, Ewa Kozubska czy Adam Sumera. To właśnie Marek, dziś serdeczny kumpel, polecił mnie redaktorom czasopisma „Art Inquiry”, wychodzącego na UŁ. Od razu głęboka woda. O ile pamiętam, cały numer „AI” poświęcony był globalizacji, ale mój autor, Krzysztof Cichoń, przewrotnie pisał o motywie globu w sztuce – Chrystus Pantokrator i tak dalej. Było to świetnie zrobione, dowcipne, a przede wszystkim pełne gier słownych. Napociłem się, ale chyba wyszło dobrze, bo za tym zleceniem poszło wiele innych. Współpraca z łódzkimi historykami sztuki trwała dobrych parę lat, rozluźniło się chyba dopiero kiedy zacząłem pracować na uczelni, dorabiając cały czas w szkole językowej. Tyle że to były całkiem inne teksty i tłumaczone na angielski… W tym miałem jakąś tam wprawę i bardzo trudno było mi się przestawić na przekład w drugą stronę. Z czasem wszystko się odwróciło i dziś przekład na angielski to niewielki procent tego, czym się zajmuję, chociaż teksty naukowe piszę przede wszystkim w tym języku.

Krzysztof MajerKrzysztof Majer / z archiwum prywatnego

Miało być o początkach w „Literaturze na Świecie”.
Pamiętam to bardzo dobrze. Przede wszystkim tłumaczyłem to, co nam zadawano na zajęciach z przekładu, i trochę do szuflady… Głównie amerykańskich postmodernistów, których wtedy namiętnie czytałem. Na jakiejś dyskietce trzyipółcalowej w piwnicy jest zapewne przekład opowiadania Johna Bartha „Click”, o tym, że świat to zawsze był jeden wielki hipertekst, a internet tylko nam to unaocznił. Wklepywałem swoją wersję w starego peceta z 1 mega RAM i monochromatycznym monitorem, pewnie w roku 2000, w wynajętym mieszkaniu, do którego nieco wcześniej przeprowadziłem się z dziewczyną. Tłumaczyłem też sam dla siebie fragmenty z Williama Gassa, opowiadania Donalda Barthelme’ego, Richarda Brautigana, Raymonda Federmana… Na zajęciach, o ile się dało (zwykle tak), też wybierałem ulubionych pisarzy: na zaliczenie u Adama Sumery na pewno tłumaczyłem początek świeżutkiej wówczas powieści Bartha „Coming Soon!!!”, kiedy indziej kilka stron z „Performerki” Dona DeLillo, też całkiem nowej (przekład Michała Kłobukowskiego wyszedł chyba dopiero w 2009 roku), jeszcze innym razem pierwszych parę stron „Tęczy grawitacji” Pynchona, która niedługo później została u nas wydana w przekładzie Roberta Sudoła. To były wymagające rzeczy, ale nie myślałem sobie „o, przełożę coś trudnego!”. Po prostu żyłem wtedy tą literaturą, a przekład był kolejną formą kontaktu z nią. Wychodziło raz lepiej, raz gorzej. Pamiętam, że Adam Sumera pochwalił mojego Bartha, ale mój DeLillo nie zrobił na nim wrażenia. Miał nosa: Bartha wciąż czuję znacznie lepiej niż DeLillo.

Miało być o…
Dochodzimy do tego okrężną drogą. W 2006 roku, kiedy już byłem na studiach doktoranckich, poczułem, że chcę na serio zająć się tłumaczeniem prozy. Na UŁ żyliśmy wtedy – ci, którzy interesowali się książkami i przekładem – w kulcie „Literatury na Świecie”. Nic dziwnego: na studiach magisterskich mieliśmy zajęcia z Jerzym Jarniewiczem, którego obarczam odpowiedzialnością za to, że zapragnąłem zostać tłumaczem literatury. Na jego zaproszenie przyjechał do nas kiedyś Piotr Sommer, żeby opowiedzieć o przekładach Seamusa Heaneya. Porównywał, wyciągał na wierzch różnice: zrobiło to na mnie ogromne wrażenie. Czułem, że „Literatura na Świecie” to, krótko mówiąc, where it’s at. Zacząłem więc zagadywać Jurka – który (miałem nadzieję) pamiętał mnie z zajęć – czy nie pozwoliliby mi tam w tym całym „LNŚ”-u czegoś przełożyć. Hucpa, jak dziś sobie myślę. Nie przyszło mi wtedy do głowy, żeby jako próbkę wysłać im coś z tego, co sam przekładałem – w ogóle nie pomyślałem, że mógłbym wyjść z własną inicjatywą przekładową… Człowiek nie był wtedy zbyt mądry. Chodziłem więc za Jurkiem, od czasu do czasu się przypominając. Trochę to trwało, bo przecież nie w każdym numerze są rzeczy anglojęzyczne. A kiedy przyszła propozycja, nie był to tekst literacki, tylko tzw. dyskurs – tekst krytyczny Willarda Bohna, który dotyczył poezji konkretnej, więc trzeba było przekładać fragmenty eksperymentalnych wierszy. Przeraziłem się, ale uznałem, że to moja szansa i że trzeba się wykazać. W nagrodę dostałem jeszcze tekst Juliana Cowleya, podobna problematyka. A na literaturę piękną i tak przyszło poczekać kilka latek: dopiero w 2009 przełożyłem do numeru walijskiego fragment powieści Nialla Griffithsa „Sheepshagger”, która w moim przekładzie dostała sympatyczny tytuł „Owcojeb”.

W 2017 ukazał się numer „Literatury na Świecie” pod twoją redakcją. Jak przekonałeś zespół do „Nowej Kanady”?
Ten pomysł – że miałbym mieć „swój” numer, albo przynajmniej blok tematyczny – zrodził się znacznie wcześniej, z rozmów z redakcją. Z początku osią miała być literatura żydowska w Kanadzie. Przez parę lat zajmowałem się tym tematem, interesował mnie głównie Mordecai Richler, który jest u nas niemal całkiem nieznany. Mogę najpierw coś o nim?

Dawaj.
Po polsku wyszły trzy powieści, ale zostały przegapione. Dwie z nich może nawet słusznie, za to żal „The Apprenticeship of Duddy Kravitz”, która rozsławiła Richlera w Kanadzie i poza nią w latach 60. i 70., również dzięki filmowi Teda Kotcheffa, z fenomenalną rolą Richarda Dreyfussa. U nas powieść wyszła w latach 90. w przekładzie Joanny Kopel jako „Terminator Duddy Kravitz”. Może za bardzo się to kojarzyło ze Schwarzeneggerem? A to historia obrotnego chłopaka z biednej żydowskiej rodziny, któremu marzy się zawrotna kariera, bo zawsze słyszał od dziadka, emigranta ze Starego Świata, że „człowiek bez ziemi jest nikim”. Terminuje więc Duddy, czyli Dawidek, mniej więcej tak jak Wilhelm Meister: czytamy o jego latach nauki.

Pierwotny pomysł był taki, żeby numer czy blok poświęcić właśnie Richlerowi – ewentualnie jemu oraz innym pisarzom z tego kręgu. Myślałem wtedy o urodzonej w Łodzi Chawie Rosenfarb, o Leonardzie Cohenie, i pewnie o paru innych autorach, takich jak Henry Kreisel czy David Bezmozgis. Nie zdążyłem przegadać tego z redakcją, ale zakładałem, że tłumaczyć wszystko będę sam. Pojawiły się jednak różne problemy: Rosenfarb należałoby tłumaczyć z jidysz, nie z angielskiego – nawet jeśli przekłady autorstwa jej córki, Goldie Morgentaler, powstawały pod okiem autorki. Dwie dłuższe prozy Cohena, które interesowały mnie znacznie bardziej niż jego wiersze, już istniały po polsku: powieści „Ulubiona gra” i „Piękni przegrani”. Richler, rozumowałem, sprawdza się najlepiej na długim dystansie, najciekawsze są dwie długie, skomplikowane fabularnie powieści „St. Urbain’s Horseman” i „Solomon Gursky Was Here”, które we fragmencie wypadną tak sobie, a jego opowiadania są marne i chyba nie warto ich przekładać… To wszystko zresztą były starocie sprzed pół wieku albo i lepiej, a najmłodszy w tym zestawie Bezmozgis nie wywoływał we mnie większych emocji. Tak oto pomysł mi się rozsypał.

I co zamiast tego?
Zaproponowałem więc numer z najnowszą literaturą kanadyjską, mniej lub bardziej offową – w kontrze do tego, co się u nas z Kanadą kojarzy. Chyba ten aspekt spodobał się redakcji. A więc bez doskonale u nas znanych Margaret Atwood i Alice Munro, bez dość tradycyjnych opowiastek osadników, przede wszystkim bez eksponowania przyrody, tak w kontekście kanadyjskim oklepanej. Chodziło mi o literaturę miejską, zadziorną, dziwaczną, a przy tym intrygującą formalnie. Naczelnym tekstem miał być spory, stustronicowy niemal fragment „Karalucha” Rawiego Hage’a, montrealczyka z Libanu, ale ostatecznie przyciągnął mniej uwagi niż się spodziewałem; jego znakomita powieść „W co grał De Niro” wyszła u nas parę lat wcześniej w przekładzie Agnieszki Wilgi i miałem nadzieję zrobić wokół Hage’a więcej zamieszania. To pisarz z niezwykłą energią narracyjną, przekorny i niewygodny, z dykcją mocno osadzoną z jednej strony w improwizowanej poezji arabskiej, z drugiej w twórczości francuskich twardzieli pokroju Geneta czy Céline’a. Na tle literatury anglojęzycznej w Kanadzie jego głos brzmi bardzo świeżo i osobno – być może my jesteśmy z tego typu dykcją lepiej osłuchani. Zresztą może przekład się nie udał, nie wiem; nie byłem z niego szczególnie zadowolony. Lepiej, jak sądzę, wyszły mi krótkie, przewrotne opowiadania Johna Goulda.

Zestaw jest chyba różnorodny, są rzeczy groteskowe (opowiadanie Barbary Gowdy, które brawurowo przełożył Maciej Płaza), jest dość szorstki minimalizm (Lisa Moore, Michael Winter i znana u nas Madeleine Thien, ale w dość nietypowym opowiadaniu). Straszną frajdę miałem, kiedy o opowiadaniu Marka Anthony’ego Jarmana „Poparzeniec na teksaskiej werandzie”, które tłumaczyliśmy razem z Jolantą Kozak, wspomniał na swoim fejsbuku Grzegorz Bogdał – moim zdaniem jeden z najciekawszych polskich prozaików. Napisał tak: „Kilka razy już czytałem to opowiadanie, a nie policzę, ile razy sam początek”. Szalenie mnie to ucieszyło. Wintera z kolei znakomicie przetłumaczył Maciek Świerkocki; liczę, że i tego Nowofunlandczyka z angielskimi korzeniami ktoś w tym numerze wypatrzy. Bo do Billa Gastona udało mi się ciebie przekonać, a ty przekonałeś szefostwo, że wybór jego opowiadań to byłby nienajgorszy pomysł dla Marginesów. Tak było?

Było. Ale czemu w ogóle Kanada? Kanadyjczyk Bill Gaston mówi, że Kanada nie istnieje.
Nie pamiętam już dokładnie, o co mu chodziło z tym nieistnieniem Kanady, na pewno był z tego niezły tytuł w „Książkach”. Skąd u mnie zainteresowanie Kanadą? Trudne pytanie. Jestem amerykanistą, który się po drodze znarowił. Chyba. Sporo w tym przypadku: seminarium z literatury kanadyjskiej wybrałem dlatego, że prowadzący je profesor, Krzysztof Andrzejczak, zajmował się wcześniej moimi ukochanymi amerykańskimi postmodernistami, a ja chciałem u niego napisać pracę magisterską z Bartha. Tak też zresztą zrobiłem.

Pod koniec lat 90. był taki trend wśród amerykanistów, że odkrywali Kanadę, zapewne niebagatelny wpływ miało finansowanie tego typu badań przez kanadyjski rząd, były stypendia i wyjazdy. Dla niektórych to był poznawczy skok w bok, inni zostali przy tym i dziś nadal zajmują się Kanadą, są – podobnie jak ja teraz – członkami Polskiego Towarzystwa Badań Kanadyjskich. Seminarium prof. Andrzejczaka, który się właśnie tak nawrócił,  było solidnym kursem tej literatury, od mitologii ludów rdzennych i tradycji osadniczych po rzeczy wtedy całkiem nowe: „Miłość dobrej kobiety” Alice Munro, „Away” Jane Urquhart czy „The River Midnight” Lilian Nattel. Ale sądzę, że w doktoracie zajmowałbym się dalej Amerykanami, gdybym wtedy nie trafił na Mordecaia Richlera. Chodziło mi po głowie, żeby pisać o literaturze żydowskiej w USA, myślałem o takich pisarzach jak Saul Bellow (urodzony skądinąd w quebeckim Lachine), Philip Roth, Cynthia Ozick, Jerzy Kosiński, a nawet o amerykańskich powieściach Singera. Ale z polecenia koleżanki z seminarium przeczytałem „Duddy’ego Kravitza”, którego w programie nie było, i od razu poczułem, że to pisarz, któremu chciałbym się lepiej przyjrzeć. Izo Banaś, dzięki!

Kanada istnieje. Parę lat temu w Czarnym z nieba spadł mi Kanadyjczyk Patrick deWitt i jego „Podmajordomus Minor”. Spośród swoich przekładów ten lubię najbardziej.

Patti Smith, „Rok Małpy”. CzarnePatti Smith, „Rok Małpy”. Przeł. Krzysztof Majer, Czarne, 152 strony, w księgarniach od czerwca 2020A jak ci się pracowało nad „Rokiem Małpy” Patti Smith? Swego czasu Maciej Świerkocki mówił, że od tłumaczenia „Obłokobujania” posiwiał.
No, nie zazdroszczę mu tej roboty, pewnie też bym posiwiał. Przygotowując się do „Roku Małpy”, przeczytałem wszystko, co u nas wyszło, najpierw w oryginale, a potem po polsku, i ta cieniutka książeczka jest na pewno z tego wszystkiego najtrudniejsza. Czy najlepsza literacko spośród tych u nas opublikowanych, to już nie jestem pewien – choć jest tam, jak to u Patti Smith, sporo fenomenalnych fragmentów. „Obłokobujanie” to są faktycznie strzępy chmur, poetyckie odloty, delikatna materia. Ale „Rok Małpy” znacznie bardziej przypomina „Pociąg linii M”, też przekładany przez Maćka – parę słówek mu zresztą ukradłem...

Jak to?
Zawsze podpatruję, co robi Maciek, i to już od wielu lat – będzie ze dwadzieścia, odkąd przeczytałem jego przekład „Opowiadać dalej” Bartha… Ano, sprawdziłem sobie, jak przełożył kilka rzeczy, które mnie w tej nowej książce nurtowały. „Rok Małpy” to nie jest zresztą ani odjazd w stylu „Obłokobujania” (podoba mi się ten tytuł, za angielskie „Woolgathering”), ani przytomna, poukładana relacja z „Poniedziałkowych dzieci”, które u nas przełożył Robert Sudół. W „Roku Małpy” dominuje co prawda oniryczna aura, plenią się odniesienia do „Alicji w Krainie Czarów”, wszystko ciągle mutuje i się przepoczwarza, ale jest też coś na kształt fabuły.

Pytałeś, jak mi się podobała praca nad tą książką: pierwszy raz zdarzyło mi się skończyć ponad miesiąc przed terminem, tak że mogłem spokojnie zostawić tekst na parę tygodni, żeby się uleżał, i zabrać się dla odmiany za Melville’a.

Czyli nieźle.
To raptem 150 stron, wliczając zdjęcia. Potem oczywiście okazało się, że w drugim, trzecim, czwartym czytaniu sporo zmieniam, a i tak z redaktorką z Czarnego, Magdą Budzińską (którą po cichu uwielbiam, bo umie wstawić dokładnie to słowo, o które mi chodziło, a którego nie znalazłem), mieliśmy o czym dyskutować. W tej książce są też fragmenty klarowne, sprawozdawcze, dotyczące najpewniej faktycznych wydarzeń – koncertów, wykładów, wizyt w europejskich miastach. Tu zwykle nie było wielkiej filozofii. Znacznie więcej roboty miałem z językiem wizyjnym, zwłaszcza w ostatnich partiach – robi się tam poetycko, zaczynamy obłokobujać i siwizna grozi. W całym tekście jest też sporo kalamburów, przesłyszeń, niedosłyszeń. Ale lubię tę książkę, bardzo się do niej przywiązałem, chociaż tak jak i te poprzednie jest głęboko melancholijna.

Wyglądasz, jakbyś chciał coś dodać.
Tak, przypomniał mi się jeszcze jeden powód, dla którego dobrze mi było w tym „Roku Małpy”. Bo podobnie jak „Pociąg linii M” to jest też książka o miłości do literatury. Nie jakimś tam lubieniu, tylko o miłości, niemal religijnej, bo odwiedzanie miejsc związanych z literatami ma tu temperaturę podobną pielgrzymkom, a Patti jest pisarką żarliwą. Mój ulubiony fragment to wizyta w Lizbonie – niby z tych przytomnych, a jednak nie: zwiedzanie domu Pessoi, dotykanie jego książek, śnienie o jego heteronimach i kapeluszach. To była dobra wymówka, żeby poczytać paru niezwykłych pisarzy – że niby do pracy! Sporo jest też o Robercie Bolaño. Dla niego zawsze znajdę czas.  

No i muzyka. Nawet nie muzyka Patti Smith – tej akurat jest tu jak na lekarstwo. Dowiesz się za to (o ile jeszcze tego nie wiedziałeś z „Poniedziałkowych dzieci”), że Królowa Punku najbardziej lubi słuchać oldiesów, takich z przełomu lat 50. i 60.

Melville. Dobrze rozumiem, że bierzesz udział w przygotowywanym przez PIW zbiorze opowiadań?
Tak jest. Nie chcę zdradzić za dużo, ale chyba mogę powiedzieć, że w projekt zaangażowanych jest kilkoro tłumaczy i tłumaczek, i że w tomie znajdą się też niektóre teksty z Melville’owskiego numeru „LnŚ”, który zredagował gościnnie Adam Lipszyc. Moje będą dwie rzeczy: jedna to szalone opowiadanie „Ja i mój komin”, które przełożyłem wtedy dla „Literatury” i którego do tej pory po polsku nie było. Drugą trudniej sklasyfikować, bo bywa zaliczana do długich, rozbudowanych opowiadań, ale i do krótkich powieści. Chodzi o utwór pod tytułem „Benito Cereno”, jedną z ostatnich rzeczy, jakie Melville napisał, zanim  na trzydzieści lat porzucił karierę prozaika. Z wierzchu prosta fabuła: dwa statki, dwóch kapitanów i coś na kształt śledztwa, a pod spodem otchłań krzyżujących się, ale i całkiem rozbieżnych znaczeń. Lubię takie teksty: otchłanne. W których zmieszczą się przeciwstawne frakcje krytyków, zarzekających się, że to oni mają jedyny klucz do interpretacji… Stawiałbym ten utwór Melville’a na tej samej półce krótkich arcydzieł, co „Jądro ciemności”, albo „W kleszczach lęku” / „Obrót śruby” Henry’ego Jamesa.

U nas „Benito Cereno” już raz się ukazał, w przekładzie Krystyny Korwin-Mikke, w tomie próz „Weranda”, który wyszedł w roku 1980 w Wydawnictwie Literackim. Od tamtego czasu – o ile się nie mylę – nie był wznawiany. Po raz pierwszy idę w pewnym sensie po czyichś śladach. Ciekawe, bo przekład Krystyny Korwin-Mikke jest, uważam, niezły – zwłaszcza jak na tamte czasy (najpewniej bez dostępu do literatury krytycznej, bez internetu). Przeczytałem go bardzo dokładnie. Są tam co prawda fragmenty słabsze, przegadane, zanadto – jak na moje ucho – udomowione. Ale są też całe akapity fenomenalnej prozy: zwłaszcza leksyka robi wrażenie, opisy przedmiotów i części statku. Wykryłem tam parę problemów subtelniejszych, ale istotnych, a związanych z dość specyficznie prowadzoną narracją. Mam jednak przewagę, bo przychodzę jako drugi i są miejsca, w których Krystyna Korwin-Mikke rozgryzła ten zagmatwany tekst, a ja dzięki niej, jak sądzę, lepiej go pojąłem. Dobrze mi się konwersuje z istniejącym przekładem.

W numerze „LnŚ”, o którym wspominasz, znalazł się ciekawy eksperyment – opublikowano ten sam fragment „Moby Dicka”, tyle że w dwóch tłumaczeniach: Basi Kopeć-Umiastowskiej i Jurka Jarniewicza. Porównywałeś?
Oj, no pewnie. Bardzo chciałbym zobaczyć taką edycję sparingu, w formule, którą zainicjowały u nas organizatorki gdańskiego festiwalu „Odnalezione w tłumaczeniu”: dwoje przekładowców z tym samym fragmentem, ktoś sędziuje, zadając trudne pytania, a publiczność zerka na oryginał i dwie wersje. Do tego, jako kontekst, można dorzucić przekład (bardzo zresztą udany) Bronisława Zielińskiego. To też wymarzony materiał na zajęcia: niesamowity utwór i dwójka pierwszorzędnych fachowców, mierzących się z cieniem autora i innego tłumacza.

Rzut oka na tytuły tego pierwszego rozdziału już wiele mówi o samej naturze przekładu jako takiego. Melville: „Loomings”. Zieliński: „Miraże”. Kopeć-Umiastowska: „Zwiastuny”. Jarniewicz: „Coś się z wolna wyłania”. Podstępny tytuł Melville’a mieści w sobie wszystkie te sensy, chociaż tłumacze różnie rozłożyli akcenty. Jurek niby odchodzi od oryginału najdalej (pięć słów w miejsce jednego, zdanie w czasie teraźniejszym zamiast rzeczownika), ale udaje mu się za to uchwycić to dzianie się, aspekt zaklęty w rzeczowniku odczasownikowym, dość zresztą nietypowo użytym (ta liczba mnoga!). Więc na tle tego wyłaniania się, czy majaczenia na – nomen omen – horyzoncie, wybory pozostałych tłumaczy okazują się bardziej statyczne. Mają za to nieco wyraźniejsze zabarwienie: w „zwiastunach” wyczuwam raczej niepokój, w „mirażach” – obietnicę. Piękne słowa skądinąd. Gdybym jako redaktor dostał od tłumacza takie trzy propozycje za Melville’owskie „Loomings”, to bym siadł i rzewnie załkał, bo żal byłoby mi wybierać tylko jedno.

No, a później też się oczywiście dzieją ciekawe rzeczy. To sakramentalne pierwsze zdanie, jedno z najsłynniejszych w historii literatury: „Call me Ishmael”. U Zielińskiego to równoważnik zdania – „Imię moje: Izmael” – który jednak nie podkreśla umowności imienia. A to Melville’owskie otwarcie można (należy?) czytać jako nakładanie maski, trochę jak u Poego, z opowiadania, które ukazało się na dekadę przed „Moby Dickiem”: „Let me call myself, for the present, William Wilson” (u Sławomira Studniarza: „Niech będzie mi wolno przedstawić się tymczasem jako William Wilson”). Melville Barbary rzuca bardziej swojskie, gawędziarskie „Mówcie mi Izmael”, u Jurka za to jest biblijne, doniosłe „Imię moje niech będzie Izmael”. Ale w obu mamy już tę umowność: u Barbary ukrytą w dyskursie, bo „mów(cie) mi jakoś” może być też zaproszeniem do większej zażyłości, u Jurka wygraną mocniej – niech będzie tak, ale przecież mogłoby być (najpewniej jest) inaczej. I tak dalej: te strategie są zresztą konsekwentnie stosowane, w przekładzie Jurka Jarniewicza rejestr jest nieco wyższy, z kolei u Barbary Kopeć-Umiastowskiej jest bardziej zadziornie i kolokwialnie: gdy jej Izmael „wykrzywia gębę”, to Jurkowemu „posępnieją usta” (w oryginale „I find myself growing grim about the mouth”). Gdy u Melville’a czytamy „Who ain’t a slave? Tell me that”, u Barbary Izmael zwraca się do nas bardziej wprost: „A kto nie jest niewolnikiem? No, słucham”. U Jurka z kolei mamy mniejszą presję: „A któż z nas nie jest niewolnikiem? No dalejże, kto mi odpowie?”.

Jaką strategię stosujesz przy „Benito Cereno”?
Idę raczej tropem Jurka niż Barbary, a może nawet jestem jeszcze ostrożniejszy, to znaczy nie odchylam Melville’a w stronę współczesnej polszczyzny. Ale też sytuacja tych tekstów u nas jest zupełnie inna. „Moby Dick” jest w Polsce przynajmniej rozpoznawalny, a przekład Zielińskiego – dopiero co wznowiony przez PIW – kanoniczny. Zupełnie inaczej z „Benito Cereno”. U nas dotąd, śmiem twierdzić, ten tytuł niewiele mówił komukolwiek spoza wąskiego grona anglistów i entuzjastów Melville’a, chociaż w Stanach uznawany jest za jedno z jego szczytowych osiągnięć.
Przypomniało mi się coś o „Roku Małpy”. Mogę?

Proszę bardzo.
Jest jeszcze jeden powód, dla którego dobrze mi było w książce Patti Smith. Otóż są tam aluzje – mniej lub bardziej wyraźne – do innych pisarzy, których tłumaczyłem. Jest to o tyle zaskakujące, że ta lista naprawdę nie jest długa. Więc jest Ginsberg: nic nadzwyczajnego, bo wiadomo, że dla niej to niezwykle ważny poeta. W „Poniedziałkowych dzieciach” jest zresztą świetna anegdotka o tym, jak się poznali: postawił jej kawę, szybko się okazało, że wziął ją za „ślicznego chłopca”, ale i tak miło sobie pogadali o Kerouacu. Tych dwóch Patti Smith ma w swoim DNA, słyszę ich w jej tekstach i wierszach. Ale w „Roku Małpy” pojawia się też właśnie Melville, a nawet fragment niejako w jego stylu. Dowiadujemy się, że Patti ma patent na bezsenne noce: wyobraża sobie opowieści marynarskie, jak z jakiegoś „Billy’ego Budda”… Dobrze mi się przekładało tę stronkę, bo wówczas napoczynałem już „Benito Cereno”. No, ale w „Roku Małpy” mignął mi też – tym razem już pośrednio, niewymieniony z nazwiska – Michael Herr od „Depesz”, a to przez parę odwołań do „Czasu Apokalipsy”, przy którym współpracował z Coppolą. Musiałem się zresztą gimnastykować, bo Patti ogrywa tam tytuł powieści Conrada, na której Coppola oparł swój film. „Who had the darkest heart? Brando or Sheen?”, pyta w pewnym momencie narratorkę jeden z widmowych bohaterów. A ja miałem ochotę gorąco podziękować polskim tłumaczom za ugruntowany kilkoma przekładami tytuł „Jądro ciemności”.

Poprzednio taką frajdę – no, nieco inną – miałem, znajdując u Chabona „cytrynę Meyera”. Takie drzewko, Citrus Meyeri. U Herra z kolei była „kiełbacha od Mayera”, bo ktoś sobie podśpiewuje reklamę firmy Oscar Mayer. Dziwne momenty, podejrzane słowa, jak coś z krainy podświadomości. Ale naprawdę tam były! Ponoć niektórzy tłumacze zostawiają sygnaturki w tekście, celowo zagrzebują coś, czego nie ma w oryginale – coś drobnego, ale ewidentnego, swojego, taki wykalkulowany naddatek. Podoba mi się ten pomysł, ale nigdy jeszcze tak nie zrobiłem. Samo się trafiało.

Ale chyba najczęściej przy okazji „Depesz” pytano cię, co u Herra kryje się pod twoim fenomenalnym „Najpierw nakarm, później napalm”, prawda?
Ha, akurat „napalm” / „nakarm” wymyśliliśmy z żoną, Pauliną, która zawsze jako pierwsza czyta moje przekłady. To był jeden z tych punktów w tekście, które długo zostają na czerwono – coś tam dłubiesz, wysilasz się, ale nie trafiasz. „Bomb ’em and feed ’em, bomb ’em and feed ’em” stało w oryginale, a ja wiedziałem, że musi być coś rymowanego, albo przynajmniej silnie zrytmizowanego, coś jak z upiornej dziecięcej wyliczanki. I żeby w tym odbijała się cała ta hipokryzja, którą w „Czasie Apokalipsy” zdiagnozował obłąkany, Conradowski Kurtz.

Rzeczywiście, o „napalm” / „nakarm” ludzie pytali najczęściej. I jeszcze o ten napis na hełmie: „CHUJ ROZBUJNIK”, z celowym błędem. Na to akurat wpadł Marceli Szpak, który redagował! A ja z radością przyjąłem (w oryginale było „SWINGING DICK”) i jeśli na późniejszych etapach ktoś chciał zmienić, to nie pozwoliłem. Ale raczej nie chciał: dobrzy ludzie z Karakteru są otwarci na takie eksperymenty. Sporo w „Depeszach” jest tych Marcelowych wtrętów, książka bardzo zyskała na jego udziale. Zresztą piszę o tym w krótkim posłowiu – fajnie się z nim pracowało.

Przekład „Depesz” odbił się zresztą najgłośniejszym echem, bo i Nagroda „Literatury na Świecie”, i nominacje do Nagrody Literackiej „Gdynia” i Nagrody im. Tadeusza Boya-Żeleńskiego.
Oczywiście, że miałem satysfakcję, kiedy ten przekład został dostrzeżony. I mam na myśli to, że został dostrzeżony właśnie jako przekład, jako tekst, który przetłumaczono na polski. Czyli stało się dokładnie to, o co walczy Stowarzyszenie Tłumaczy Literatury, do którego obaj należymy. A miałem też satysfakcję, bo żaden przekład nie kosztował mnie tyle nerwów i rozpaczy, bo gdzieś do połowy dręczyła mnie myśl, że to się nie może udać. Lubię ten moment z „kiełbaską od Mayera” również dlatego, że właśnie w tym miejscu książki poczułem, że tekst przestaje mi się wyślizgiwać, że coś przyszpiliłem. Tę kiełbaskę chyba! Strona 115 w moim wydaniu Vintage International, tuż przed połową, kiedy pojawia się Mayhew, śpiewając właśnie tę głupawą pioseneczkę. Pamiętam, jak sobie wtedy pomyślałem: może jednak coś z tego będzie. Zwykle to uczucie zagubienia – że jesteś obcym w tekście, że poruszasz się po nim trochę na ślepo – trwa krócej. Nie mówię tu o tekście nieprzeczytanym, tylko właśnie takim, który dopiero zaczynasz przekładać, niezależnie od wcześniejszych lektur, bo to jednak czytanie zupełnie inne. Jakbyś przy przeprowadzce inaczej patrzył na meble, które od lat stoją w mieszkaniu, niby znajome, ale nagle jakieś obce: ciężka ta wersalka, pralkę jednak trzeba znieść po schodach, a gratów więcej niż sądziłeś. Więc na początku pracy nad przekładem – pierwsze piętnaście stron, dwadzieścia – ustawiamy głos, łapiemy ostrość. Tutaj trwało to 115 stron z 260. A potem znalazłem nerw, odszukałem żyłę i jakoś poszło.

Zdążyłeś polubić splendor?
Splendor? Bez przesady. Miło być na krótkiej liście, jasne, nie będę ściemniać. Jest chyba taki trend, żeby udawać, że nagrody cię w ogóle nie interesują, że jesteś ponad to i ani przez chwilę nie rozważałeś takiej opcji... Akurat. Wspaniale jest zostać dostrzeżonym i usiąść obok ludzi, których podziwiasz. To podczas tych imprez poznałem Monikę Muskałę, Ewę Zaleską, Jacka Burasa, Hannę Igalson-Tygielską… Choćby z tego powodu było warto. Ale jest też i rewers, wiadomo. Kiedy nagroda Boya przeszła koło nosa i upijaliśmy się, pięknie przegrani, w kuluarach, na smutno albo neutralnie, najmilszy był moment, kiedy podszedł do mnie jakiś czytelnik – chyba z Gdańska, miejscowy – i powiedział, że bardzo mu się moje tłumaczenie Herra podobało, zagadnął o coś i nawet chciał, żeby mu się podpisać. To było fajne. Chyba tego potrzebowałem. Po Gdyni zdarzyło się coś podobnego. Te nominacje windują oczekiwania, dają mocnego kopa, a potem jest zjazd, ale nie do zwykłego poziomu, tylko niżej, znacznie niżej, i trzeba się trochę pozbierać. Zresztą sam wiesz, przerabiałeś tę gdyńską huśtawkę. Całe szczęście, w nagrodach „Literatury na Świecie” nie ma nominacji, tylko od razu ogłoszenie! Jechałem na Kozią, żeby nagrodę odebrać – i nie musiałem niczego mówić. Wolę pisać.

Cykl tekstów wokół tłumaczeń i tłumaczy publikowany jest we współpracy z Instytutem Kultury Miejskiej w Gdańsku – organizatorem Gdańskich Spotkań Literackich „Odnalezione w tłumaczeniu” oraz festiwalu Europejski Poeta Wolności.