ADAM PLUSZKA: Zacznijmy od tego, co stało się zapalnikiem naszego spotkania – od pracy Kasi Przezwańskiej „Wczesna polskość”. Co cię skłoniło, żeby cofnąć się dwieście milionów lat i pokazać, co było wtedy na terenie Polski?
KATARZYNA PRZEZWAŃSKA: Z jednej strony ciekawość. Jak to wszystko tu kiedyś wyglądało. Wcześniej dużo pracowałam z kamieniami i interesowało mnie, ile mają lat i czym były kiedyś. Od zawsze mam też słabość do dioram jako form plastycznych i chciałam zrobić swoją. Z drugiej strony oczywiście kontekst narodowy – na którego eksplorowanie pojawił się idealny moment. Nie przepadam za polskimi symbolami narodowymi – połączenie białego i czerwonego nie jest według mnie najszczęśliwsze. Orzeł jako ptak jest fajny, ale w polskim godle jakiś taki agresywny. Wolałabym się utożsamiać z jabłkami albo ziemniakami.
WOJCIECH GRAJKOWSKI: Z wyglądu nasz orzeł nie jest orłem, bo ma nieopierzone nogi. Często się przyjmuje, że jest bielikiem, ale bielika nie zalicza się do orłów.
Katarzyna: Ale mógł być także gołębiem.
Wojciech: I pawiem. Na pierwszych monetach, denarach piastowskich z czasów Bolesława Chrobrego, znajduje się prawdopodobnie paw.
Katarzyna: W każdym razie sama legenda, że Lech zobaczył pięknego orła z rozpostartymi skrzydłami na tle zachodzącego słońca, zachwycił się i stwierdził, że tu zostaje, mi się podoba. Stąd wziął się zachód słońca w mojej pracy. Orzeł na tle zachodzącego słońca jest świetny, ale ten na czerwonym tle i w koronie już mniej do mnie przemawia. Ważne było dla mnie też, żeby w tej pracy była konkretnie Warszawa, żeby można było sobie wyobrażać właśnie ten kawałek ziemi, na którym się aktualnie stoi, a nie jakieś abstrakcyjne miejsce. Z tego samego powodu zależało mi na tym, żeby krajobraz przedstawiony był taki, jaki mógł być naprawdę. No i jeszcze chciałam, żeby było ciepło oraz pięknie. Najlepiej tropikalnie. Pasowały więc palmy, które, jak się potem okazało, nie są palmami, tylko tak wyglądają. Miało być na tyle odmiennie, żeby dało się poczuć, że to wszystko nie jest zawsze takie samo, tylko że się wciąż zmienia. Wtedy spotkałam się z Ewą, żeby poszukać takiego momentu w historii Polski.
EWA DURSKA: W historii Ziemi, a konkretnie w historii platformy wschodnioeuropejskiej, mamy momenty transgresji morskich i wynurzeń, szukałyśmy więc takiego momentu, w którym Warszawa nie znajdowałaby się pod wodą.
Katarzyna: Wątek podmorski również był atrakcyjny, ale trudniejszy technicznie, no i jednak w mojej głowie były palmy.
Ewa: Z palmami był poważny problem, ponieważ jako takie pojawiły się pod koniec kredy, ale wtedy teren dzisiejszej Warszawy znajdował się pod wodą. Regresja morza nastąpiła w neogenie i czy palmy rosły tu wtedy, trudno powiedzieć. Kiedy zrezygnowałyśmy z neogenu, miałyśmy do wyboru wczesną kredę albo wczesną jurę. Zdecydowałyśmy się na jurę, ponieważ istnieją całkiem ładne znaleziska flory wczesnojurajskiej z okolic Gór Świętokrzyskich, więc metodą analogii odtworzyłyśmy, jak mogła tutaj wyglądać roślinność.
URSZULA ZAJĄCZKOWSKA: Od niedawna toczy się dyskusja, czy z punktu widzenia ewolucji palmy to są jedne z najstarszych roślin, czy jedne z najmłodszych.
Adam: A znaleziono na terenie Polski kości dinozaurów?
Ewa: W jurze głównie tropy. Także w Górach Świętokrzyskich, w okolicach Bałtowa. Kasia zrekonstruowała kompsognata, jednego z mniejszych dinozaurów. Żyły tutaj także stegozaury i allozaury.
Katarzyna: Oraz kilka wymarłych już ssaków, których nie ma na makiecie. Są za to ważki i ślady wspomnianego allozaura.
Ewa: Wczesna jura to był czas, kiedy na terenie Mazowsza miała miejsce erozja, nie ma więc za wiele osadów, natomiast na pewno żyły tu zwierzęta i rosły rośliny, które w niczym nie przypominały współczesnych.
Urszula: Z dużą rezerwą podchodzę do badań paleontologicznych. Wnioski są często bardzo poważne i dalekosiężne na niezwykle małej liczbie powtórzeń. Szczególnie dotyczy to zwierząt. Znajduje się szczątki dinozaurów i mówi się, że tu „były, żyły”, a przecież może one tylko sobie przechodziły albo uciekały, chwilowo pobyły, przypadkowo całkiem?
Wojciech: A o ile nam się przesunęła płyta tektoniczna przez te dwieście milionów lat? Bo rozumiem, że jeśli mówimy „Warszawa”, to mamy na myśli miejsce na płycie.
Ewa: Trochę na północ. Byliśmy wtedy bliżej zwrotnika, między trzydziestym a czterdziestym stopniem szerokości geograficznej północnej.
Katarzyna Przezwańska, szkic do innej pracy artystki, makiety „Sejmu”
Adam: Co tu rosło dwieście milionów lat temu? Nie było jeszcze roślin okrytonasiennych.
Urszula: Rosło tu mnóstwo drzew nagozalążkowych, pnączy, widłaków, paproci drzewiastych, araukarii i miłorzębów. Było bardzo zielono i wilgotno. Musiało cuchnąć zgnilizną, bo jeszcze kwiaty okrytozalążkowe nie istniały, nie było więc nektaru. W tamtym czasie rośliny zaczęły rozwiązywać problem z rozmnażaniem. Coraz mniej potrzebowały do tego wody, a coraz więcej powietrza. Tak odbywał się skok ewolucyjny w otwieraniu się na przestrzeń coraz bardziej suchą.
Ewa: W jurze dominowały nagozalążkowe i zarodnikowe. Przyniosłam kilka okazów roślin, które występowały na tych terenach. Ta jest z Gór Świętokrzyskich. To wczesne miłorzębowe. Wtedy liście nie były klapowane jak dziś u ginko, tylko głęboko powcinane. Dwa pozostałe okazy to liście sagowców i benetytów. Sagowce i benetyty miały podobne liście, z tym że druga grupa wymarła. To, co w pracy Kasi jest uznawane za palmy, to właśnie sagowce i benetyty.
Katarzyna: I paprocie drzewiaste.
Adam: A jak wyglądała wtedy Polska z lotu ptaka?
Ewa: Rosły tu głównie lasy szpilkowe, sądząc z badań z okolic Gór Świętokrzyskich. Ale nie wiadomo, czy były tak gęste, jak nam się dziś wydaje. Klimat znacznie cieplejszy niż dziś. Smogu nie było. Dałoby się żyć.
Wojciech: A aktywność wulkaniczna na naszej szerokości?
Ewa: Nie, wczesna jura była spokojna. Złote czasy. Bardzo przyjemny okres.
Adam: Aż tu nagle meteoryt uderza w okolicach dzisiejszej Zatoki Meksykańskiej, giną dinozaury. Jak tu było sześćdziesiąt milionów lat temu?
Ewa: Trudno odpowiedzieć na to pytanie w kontekście Warszawy, zmiany miały charakter globalny. W miocenie, którym zajmuję się na co dzień i który trwał od około 23 do 5 milionów lat temu, było dużo cieplej, tak jak dziś w Azji Południowo-Wschodniej czy mniej więcej na Florydzie, po czym klimat stopniowo się ochładzał. Wielkie znaczenie w kształtowaniu się krajobrazu Polski miały kolejne zlodowacenia. Przechodziły tędy nie raz. Skład taksonomiczny obecnej flory i fauny ustalił się po ostatnim zlodowaceniu.
Wojciech: Czyli ze dwanaście tysięcy lat temu. Warszawa na ostatni lodowiec już się nie załapała, ale jego czoło było oddalone tylko o jakieś sto kilometrów.
Ewa Durska
Z wykształcenia paleontolog, zajmuje się palinologią (nauką o pyłkach i zarodnikach grzybów), głównie osadów mioceńskich. Pracuje jako starszy wykładowca na Wydziale Geologii Uniwersytetu Warszawskiego. W wolnych chwilach chodzi na długie spacery do lasu albo czyta biografie mało znanych ludzi.
Wojciech Grajkowski
Biolog. Przez kilka lat badał bakterie w Instytucie Biologii Doświadczalnej, a przez kilka kolejnych – edukację przyrodniczą w Instytucie Badań Edukacyjnych. Obecnie pisze podręczniki szkolne, książki dla dzieci i bloga Kompostownia oraz projektuje gry planszowe.
Katarzyna Przezwańska
Artystka wizualna. W swoich pracach odnosi się do przyrody i do architektury. Inspiruje ją zarówno architektura wernakularna, jak i klasycy XX wieku oraz fenomeny geologiczne i procesy wegetatywne roślin. Jest autorką interwencji architektonicznych, instalacji, obrazów, w których często wykorzystuje naturalne materiały: skały, minerały i rośliny.
Małgorzata Ruszkowska
Przyjechała do Warszawy prawie 20 lat temu i tak wsiąkła w miasto, że została przewodniczką. Współzałożycielka duetu Mead Ladies. Zajmuje się wieloma rzeczami – od pisania tekstów na każdy niemal temat, przez prowadzenie warsztatów kulinarnych, po włóczenie się po warszawskich chaszczach w poszukiwaniu dzikich roślin jadalnych i leczniczych. To ostatnie też jest jej zawodem.
Urszula Zajączkowska
Poetka, artystka wizualna i flecistka, dr hab. specjalności botanika leśna, felietonistka „Dwutygodnika”. Adiunkt w Samodzielnym Zakładzie Botaniki Leśnej SGGW w Warszawie. Laureatka Nagrody Kościelskich za tom poezji „minimum”.
Urszula: Tutaj ma znaczenie także waga nasion i zdolności do rozsiewania się. W czasie zlodowacenia rośliny były wypierane i te pozbawione aparatu lotnego, najprościej mówiąc, ginęły pod lodem, a te, które przenoszą się za pomocą powietrza, migrowały na południe. I dlatego w trwającej obecnie epoce holocenu wciąż widać wyraźne granice występowania gatunków ciepłolubnych i tych, które właściwie mogłyby żyć w pewnych miejscach, a ciągle ich nie ma. Spójrzcie na kasztanowca, który kiedyś żył w Polsce (przed ostatnim zlodowaceniem). Zginął tu. Zachował się w ciepłych kącikach górskich na Bałkanach. Dopiero ludzie go tu z powrotem sprowadzili, nieprzygotowanego do ówczesnej Polski (mówię tylko o naturze).
MAŁGORZATA RUSZKOWSKA: Na nieszczęście. A sprowadzili go jako lekarstwo na koński kaszel. Każda część kasztanowca zawiera beta-escynę i stąd jego lecznicze właściwości. No i się rozprzestrzenił. A teraz przyszedł szrotówek i go zaczyna zjadać. A nie mamy tylu sikor, żeby rozwiązały problem.
Urszula: Kasztanowce dadzą radę jakoś żyć, nawet nękane przez tę szrotówkową – choć trzeba przyznać pełną zaangażowania – dzicz. To przez to drzewa latem stają się brzydkie, a przecież drzewa w mieście powinny być ładne cały rok. Objawy szpetoty pojawiają się w połowie lata, gdy nowe drewno w pniu jest już wytworzone, a liście dojrzałe. Ale drzewa żyją, będą rosły, choć wolniej. No chyba że się pojawi jakiś wtórny patogen, na przykład grzyb, który zaatakuje osłabiony organizm. I to świetna selekcja. Otwiera się nowy klimat i nowa przestrzeń.
Małgorzata: Widzimy to na własne oczy, zwłaszcza na przykładzie gatunków inwazyjnych. Cała Warszawa jest porośnięta rdestowcem ostrokończystym i nawłocią kanadyjską.
Adam: To źle?
Małgorzata: Źle dla lokalnej flory, ale z perspektywy milionów lat jest to ewolucja. Niecierpek himalajski czy drobnokwiatowy rosną co krok, to rośliny ogromnych rozmiarów, zagłuszające to, co rośnie pod nimi. Rdstowiec tak głęboko zapuszcza kłącza, że nie sposób go wyplewić. Byłam na terenach po pożarach i jedyne rośliny, które się wybijały, to właśnie młode pędy rdestowca ostrokończystego. Kiedy idzie się po łąkach pod Warszawą, czy nawet w mieście, na przykład na Gocławiu czy Siekierkach, widać, że jak okiem sięgnąć, wszystko zarasta nawłoć kanadyjska, a te nasze rodzime nawłocie pospolite rosną tylko na obrzeżach, przy dróżkach. Dla osób zajmujących się botaniką to pewnie smutny widok, natomiast dla osób, które się zajmują ewolucją, to naturalna kolej rzeczy.
Urszula: Mnie to nie smuci, nie jestem lokalną patriotką. W końcu znajdzie się jakiś wróg naturalny, albo inaczej: miłośnik konkretnego gatunku. Z drugiej strony nawłoć, która porasta każdy trawnik, dostarcza pszczołom mnóstwo nektaru. Ona potrafi kwitnąć nawet dwa, trzy razy w sezonie, wspaniale dokarmiając pszczoły katowane przez całą masę chemii. Nie, nawłoć nie jest najgorsza. Tyle że pod nią nic nie rośnie i za chwilę obok niej również, bo ma olbrzymi apetyt na życie i żadnych oporów.
Małgorzata: Gdy widzę rodzimą nawłoć, trochę mi jej szkoda, chociaż wiem, że każda z tych roślin pełni jakąś ważną funkcję.
Wojciech: Ten numer „Dwutygodnika” ma być też o patriotyzmie, prawda? Pomówmy jeszcze o gatunkach inwazyjnych i o naszych polskich.
Adam: Które rośliny i zwierzęta są bardzo polskie?
Wojciech: Bocian!
Katarzyna: Tyle że mieszka też w Maroku.
Wojciech: Ale wykluł się u nas albo w Niemczech. Jest norka europejska, którą wypiera norka amerykańska. Mamy raka szlachetnego, wchodzi rak pręgowaty. Mamy nasze klony, wchodzi klon jesionolistny. Mamy jedną naszą nawłoć, a wchodzą dwie, które okazują się lepiej przystosowane. Ale nie dzieje się tak zawsze. Te, które nie są lepiej przystosowane, zostają tam, gdzie je człowiek posadził. Tuje żywotniki nie hasają po lasach, mamy je pod domem czy na cmentarzach. Ale już robinie albo klon jesionolistny, które sprowadziliśmy, są wszędzie.
Urszula: Robinia jest kapitalna, należy do rodziny bobowatych, jak fasola, i zachowuje się jak typowa fasola, jedynie drzewiasta – najpierw z ziemi wybija sztylety, naprężone, o niesamowitej elastyczności. Ludzie i inne zwierzęta omijają coś takiego, to faktycznie kaleczy, a potem zmienia się w sztywne, bardzo twarde drzewo, z wijącymi się konarami i pędami, o drewnie trudnym w obróbce, choć wyglądającym prawie jak czekolada. Robinia świetnie sobie tu radzi. Ma kwiaty, które są zachętą dla całej masy owadów i niektórych ludzi, bo są jadalne.
Wojciech: Co ważne, gatunki inwazyjne przywożą ze sobą swoje choroby. Tak jest z rakami. Rak pręgowaty przywiózł raczą dżumę, z którą może żyć, a rak szlachetny nie. To zupełnie jak Europejczycy, którzy przywieźli Indianom grypę.
Urszula: I chrześcijaństwo.
Adam: A właśnie. Powiedzmy, że jesteśmy u zarania Polski, IX wiek, chwilę później mamy chrzest…
Małgorzata: Nie wiadomo do dzisiaj, od kogo Mieszko I go przyjął. No i czy w ogóle...
Ewa: I kim był Mieszko.
Adam: Polska miała wtedy 250 tysięcy kilometrów kwadratowych – dziś ma 312. I mieszkało na terenach Polski milion osób, czyli o siedemset tysięcy mniej, niż mieszka dziś w samej Warszawie. Zakładam więc, że istniało kilka większych skupisk ludzkich, a Polskę głównie porastały lasy i puszcza.
Urszula: Dominowały lasy i od momentu pojawienia się człowieka, co też znamienne, tych lasów ubywało, dopiero od 1945 roku lesistość wzrasta. Przez te dziesięć wieków człowiek wyłącznie ciął. Jeśli chodzi o skład gatunkowy, dominowały nie bory sosnowe, tylko mieszane lasy liściaste, coś jak w rezerwacie w Puszczy Białowieskiej. Wszędzie raczej gęsty, trójpiętrowy drzewostan. Czyli w Polsce już wtedy było dość ciemno. Bardzo dużo grabów, dębów, jesionów i wiązów, a tam, gdzie gleba na to pozwalała, sosny. Na południu świerki i jawory.
Małgorzata: Mamy to zresztą w etymologii dzielnic. Praga wzięła się od prażenia, wypalania lasów. Bródno od brodu rzecznego nad Zązą i Skurczą. Warszawa była bagnem i lasem.
Wojciech: I zapewne miała łąki zalewowe. Nieuregulowana Wisła stwarzała warunki do jaśniejszych na mapie miejsc, na które wyszedł słynny Warsz.
Katarzyna: On wyszedł na Bródnie?
Małgorzata: Historia z Warszem jest historią lewobrzeżnej Warszawy. Warsz to imię męskie bardzo popularne w rodzie Rawiczów, w którego herbie znajdowała się panna na niedźwiedziu, skąd czasem wywodzi się syrenkę.
Wojciech: Która na pewnym etapie miała łapy i ogon wężowy. Z kolei moja córka na zajęciach w przedszkolu kolorowała kiedyś syrenkę, która nosiła stanik. Jak Arielka. Teraz chodzi do szkoły imienia Krystyny Krahelskiej, która użyczyła górnej połowy ciała Syrence, już bez stanika.
Małgorzata: Najpierw Warszawa to była osada rybacka, ale miasta nie założyli biedni rybacy. Możny ród Rawiczów był właścicielami dóbr. Warsz musiał być pierwszym możnowładcą, któremu któryś z książąt mazowieckich nadał dobra, żeby bronił tych terenów. Tak to wyglądało: książęta mazowieccy znajdowali się w centrum i lokowali rycerzy na obrzeżach swojego państewka, dzielnicy mazowieckiej.
Adam: Który to był wiek?
Małgorzata: Osadnictwo na prawym brzegu sięga najpewniej X wieku – powstał bród Bródno, po którym wciąż mamy obwałowanie, i został dość szybko zniszczony, ponieważ stanowił łatwy cel ataków plemion ze wschodu. W związku z tym książęta mazowieccy przenieśli gród na lewą stronę. Nie z dnia na dzień, to trwało paręset lat. A kiedy powstała Warszawa na lewym brzegu? Nie wiemy, zachowało się niewiele dokumentów. Mówi się o XII, XIII wieku. Wtedy miał powstać zamek książąt mazowieckich. Zamek, nie pałac. Była to skromna drewniana wieża na skarpie warszawskiej, która miała chronić przed najazdami.
Adam: Od czego zaczęła pączkować Warszawa?
Małgorzata: Było bardzo wiele takich punktów. Jesteśmy blisko Jazdowa. Tu też miał stać pierwszy gród książąt mazowieckich. Taka nieco przeskalowana chatka myśliwska w środku puszczy, w której polowali. Jedna z etymologii nazwy bierze się z ujeżdżania przed niedźwiedziem.
Adam: Jak tu się wtedy żyło?
Małgorzata: Z pewnością zamarzała Wisła. W XVI wieku, gdy osadnictwo rozrosło się po obu stronach rzeki, ludzie przechodzili po lodzie. Pierwszy most zbudowano dopiero w 1573 roku. Bano się, że zostanie spalony, dlatego powstała baszta prochowa, gdzie kontrolowano, czy nie wjeżdża się na most z otwartym ogniem. A tymczasem most zniszczyła kra, i to też o czymś świadczy.
Katarzyna: Kiedy i dlaczego ludzie zaczęli właśnie tu ściągać?
Małgorzata: Nie wiadomo. Na niektórych mapach, na przykład z XII wieku, nie znajdzie się Warszawy. Był to tak mały i nic nieznaczący punkt. Tereny osuszano, wycinano drzewa i oczywiście dużo wolniej niż teraz rozwijała się tkanka miejska. Ludzie powoli zaczęli przystosowywać sobie teren do życia i miejsce stawało się coraz popularniejsze.
Adam: To skąd się brała popularność?
Małgorzata: Przede wszystkim Warszawa leży pośrodku Polski.
Wojciech: Oraz na szlaku wodnym, łączącym Kraków z Gdańskiem.
Małgorzata: Centralność także sprawiła, że w mieście zaczęła się toczyć polityka, zbierały się sejmy, a gdzie jest polityka, tam są pieniądze. Mówimy teraz o czasach, które można podejrzeć na szklanych kubikach wzdłuż Traktu Królewskiego, na przykład naprzeciwko kościoła Wizytek jest kubik z obrazem Canaletta z 1780 roku. Widać absolutne przedmieścia Warszawy: kościół, klepisko i niewiele więcej. Canaletto był świetnym dokumentalistą. Do XVII, a nawet do XVIII wieku Krakowskie Przedmieście pełniło funkcję przedmieść, a dalej, gdzie Nowy Świat, nic nie było – dlatego taka nazwa. Za placem Zbawiciela rozciągały się sady. Dla mnie Warszawa pachnie sfermentowanym jabłkiem i gruszką. Tam też znajdowały się winnice i szklarnie, ponieważ w XVI wieku mieliśmy ocieplenie klimatu i zaczęliśmy w Polsce kultywować winiarskie tradycje.
Kościół Wizytek na obrazie Canaletta
Adam: Długo Warszawa była takim przaśnym miejscem?
Małgorzata: Długo. Nazwa ulicy Marszałkowskiej pochodzi od nazwy urzędu marszałka wielkiego koronnego Franciszka Bielińskiego, który był głównodowodzącym w komisji zajmującej się m.in. oczyszczaniem miasta. Ucywilizował niektóre części miasta, które dotychczas tonęły w błocie. Wprowadzono system, zgodnie z którym, aby wjechać do Warszawy, należało mieć przy sobie kostkę brukową, swoisty bilet. Teraz więc chodzimy po iluś metrach bruku przywiezionego przez gości.
Urszula: Za czasów Jana Kazimierza chirurg króla, Marcin Bernhard, rzucił się na ogromne zadanie spisania całej flory Warszawy i okolic, włączając w to tropikalne ogrody. To mógł być 1652 rok. To pierwszy u nas rejestr roślinności. Spisał kilkaset gatunków, a jako że były to czasy przed Linneuszem, zabawnie się go czyta, bo nazwy są opisowe. Popatrzcie: czasy, że tylko klepisko i kościół, a jednak ktoś zakładał ogrody wypoczynkowe, myślano o przestrzeni jako o czymś ładnym, dla siebie, rzecz jasna.
Małgorzata: Jakie jest najstarsze drzewo rosnące na terenie Warszawy?
Wojciech: Dąb Mieszko I przy Nowoursynowskiej. Ma około sześciuset lat. Najstarsze drzewo w Polsce to Cis Henrykowski, ponad tysiąc dwieście.
Adam: W połowie XIX wieku żyło w Polsce jedenaście milionów ludzi i żeby mogło ich się tu tylu pomieścić, musieli ścinać wszystko, co się nawinęło pod topór. Dziś, cytuję, „Polska to jeden z najbardziej zalesionych krajów w Europie”.
Wojciech: Ale sosną… Co to za las?
Urszula: Zależy, jak się na to patrzy. Po II wojnie w ramach jak najszybszego przywracania normalności leśnicy wykupywali tereny rolne pod Warszawą i wysiewali sosnę w rządek. Monokultura. Tyle że gleba po pszenicy czy ziemniakach nie ma tej wysublimowanej, ekskluzywnej (w znaczeniu tylko dla drzew) grzybni, jest dość jałowa, i dlatego drzewa z niej wyrastające wyglądają często rachitycznie, jak drzewa-inwalidzi. Stały się jednak lasem, który przygotowuje ekosystem do sukcesji wtórnej dojrzałego, złożonego lasu. Posłużą więc drzewom za sto, dwieście lat. Drugi problem to powojenne nasadzanie topolami amerykańskimi, żeby w ciągu dwudziestu lat drzewa wyglądały jak drzewa, czego nie można mieć ludziom za złe. Nie można też obrażać się na topolę, że krótko żyje, że podczas burz jej konary spadają na nasze samochody, że nasiona są uciążliwymi białymi kudłaczami brudzącymi chodniki: ona się tu przecież nie prosiła.
Adam: Zostało trochę lasów pierwotnych na terenie Warszawy?
Urszula: Las to za dużo powiedziane. To są co najwyżej pojedyncze drzewa albo kępy drzew. Na las trzeba patrzeć nie jako na zbiór drzew, tylko jak na inny kosmos na kuli ziemskiej. To inne światło, inni mieszkańcy, inna wilgotność powietrza, odgłosy oraz system prawny. Powierzchnia lasu musi obejmować minimum kilka–kilkadziesiąt arów głównie z powodu działania granicy lasu, sięgającej często wiele metrów w jego głąb. Kupka drzew, w dodatku nietworząca zwartej struktury, tylko poprzedzielana dróżkami czy ulicami, nie jest lasem.
Adam: Dotarliśmy do współczesności. I nie jest różowo. Zaczęło się ocieplenie klimatu oraz szóste wymieranie i wedle klimatologów w ciągu najbliższych trzydziestu lat średnia temperatura globu podniesie się o dwa–trzy stopnie, co będzie miało katastrofalne skutki dla świata, a zatem także dla Polski. Wyobraźmy sobie, co może się stać za trzydzieści lat?
Wojciech: Nie ufam prognozom opartym na przedłużaniu krzywej. Mam świadomość, że zmiany się zaczęły i że nawet gdybyśmy dzisiaj zaczęli coś robić, to przez trzydzieści lat nie zdążymy niczego zatrzymać, natomiast dzieje się symultanicznie ileś tam rzeczy – oprócz temperatury powietrza podnosi się temperatura oceanów, topią się lodowce i tworzą nowe otwarte wody, w których mogą płynąć nowe prądy, słabnie Golfstrom i tak dalej, i tak dalej. Kiedyś na przykład ludzie byli przerażeni, że jeżeli dalej tak będzie przybywać powozów konnych, to Warszawa utonie w nawozie i nie będzie przejezdna.
Adam: A jest przejezdna?
Wojciech: Ale z innego powodu. Nie zrozum mnie źle. Nie wróżę świetlanej przyszłości, ale z rezerwą podchodzę do informacji, że za trzydzieści lat będzie susza albo coś innego. Nawet nie wiem, czy my, nie rolnicy, którzy nie będziemy się musieli borykać z suszami osobiście, w ogóle odczujemy te zmiany za naszego życia. Zwłaszcza mieszkając w Warszawie, w której czasami mamy pory roku kontynentalne, a czasami oceaniczne. Mnie jest w tej chwili trzy do czterech stopni cieplej, odkąd się przeprowadziłem z przedmieść. Temperatura w Warszawie wzrasta, bo miasto się rozrasta, jest coraz więcej betonu. Jesteśmy wyspą ciepła. Już zaczyna wiać bryza miejska, bo po zachodzie słońca beton dłużej trzyma temperaturę. Drzewa w Warszawie kwitną wcześniej niż pięćdziesiąt kilometrów dalej. Odczułbym większą różnicę, gdybym się przeniósł trzydzieści kilometrów poza Warszawę, niż gdybym zaczekał trzydzieści lat. Natomiast to pewne, że będą jakieś zmiany dla gospodarki wodnej i dla rolnictwa.
Adam: Poziom wód gruntowych w Polsce nawet teraz nie jest wysoki. Co będzie z roślinami?
Urszula: Nastąpi selekcja. I będzie jak zawsze, gdy śmierć jednych jest początkiem dla innych gatunków. Gdy zginą jakieś rośliny zielne, które są reliktami z puntu widzenia klimatu, pojawią się nowe. Przesuną się granice. Będzie inaczej. Z punktu widzenia samego miasta z kolei trzeba pamiętać, że wraz z ciągle rosnącymi wymaganiami ludzi wobec komfortu życia rośnie zapotrzebowanie na energię. Ludzie w miastach na przykład nie akceptują lata bez klimatyzacji, a w Polsce pozyskujemy energię ze spalania węgla oraz wcale nie oszczędzamy i nie gromadzimy wody.
Wojciech: I w lecie elektrownia będzie stawała, bo nie będzie wody w Wiśle, żeby ją chłodzić.
Urszula: Za trzydzieści lat będziemy się mocniej pocić. Także konsumpcja energii będzie niewyobrażalnie większa. Nie brzmią najlepiej zapewnienia, że klimat i powietrze poprawi się dzięki samochodom na prąd, bo wciąż za tym stoi lobby kopalniane. Bardzo wierzę jednak w kreatywność człowieka jako homo sapiens. Istnieje mnóstwo patentów na pozyskiwanie energii choćby z glonów, wodoru, grawitacji, tylko autorzy są blokowani przez tych, którym się to nie opłaca.
Ewa: Jest także gaz ziemny, tylko obarczony takimi marżami, że tańsze okazuje się ogrzewanie najdroższym węglem.
Adam: Węgiel się kiedyś skończy?
Wojciech: Fizycznie nie, ale stanie się tak trudny do pozyskania, że wydobycie będzie droższe od sprzedaży.
Ewa: Już tak jest. I z ropą będzie tak samo. Nie zniknie, tylko stanie się za droga.
Urszula: Będą powstawać nowe elektrownie atomowe.
Wojciech: Uran też się skończy. W końcu nie ma go zbyt dużo, więc to jest rozwiązanie na najbliższe bodaj sto lat. Potem trzeba będzie wymyśleć coś lepszego.
Urszula: Wydajność paneli słonecznych jest wciąż dość słaba. A utylizacja zużytych trudna i wymagająca nakładu energii. Zwróćcie uwagę, jak niewielki procent energii pozyskujemy ze światła słonecznego. Każdy wieżowiec powinien być obowiązkowo pokryty panelami i każdy – w ramach obowiązku – powinien sam tworzyć część energii. Do tego kompostownie, spalarnie śmieci – wszędzie tam marnuje się energia.
Adam: Przypominam, że wciąż zmierzamy ku zagładzie. Co będzie dalej? Ocieplenie i znów lodowiec?
Wojciech: Formalnie wciąż jesteśmy w epoce lodowej. Historia Ziemi to dwa naprzemienne okresy, icehouse i greenhouse. Ponad dziesięć tysięcy lat temu skończyło się zlodowacenie i z cykli Milankovicia wynika, że za kilkadziesiąt tysięcy lat możemy się spodziewać ochłodzenia. Tyle że zaczęliśmy emitować gazy cieplarniane i jest szansa, że jeśli to potrwa dłużej, skręcimy w stronę greenhouse earth. To nie jest katastrofalny stan. Ziemia przez większość swojego istnienia przebywała właśnie w tym stanie. Życie sobie poradzi. Pytanie, co będzie na terenie Polski. Co mnie zachwyca, to że absolutnie nie wiemy nic o tym – a przynajmniej tak piszą w internecie – jakie zdarzenia w historii przełączały nas na cykle gorącej i zimnej Ziemi. Jedna z hipotez mówi o otwieraniu się cieśnin, na przykład Drake’a czy Tasmańskiej. Nagle Antarktyda odłącza się od Ameryki Południowej i rusza zimny prąd, który zmienia wszystko. Ale pomyślałem, że ludzkość w perspektywie kilkuset lat będzie w stanie zamykać i otwierać takie przesmyki. Gdyby to by miało uratować klimat, jesteśmy w stanie wykopać lub zasypać cieśninę.
Ewa: Wystarczy, że metodą marszałka Bielińskiego każdy przyniesie jedną cegłę.
Wojciech: Dokładnie. Myślę, że idziemy w stronę zwiększenia władzy człowieka nad naturą i ręcznego sterowania klimatem. Już wiemy, jak ogrzać. Gdyby nam się zdarzyła zima wulkaniczna, moglibyśmy naprodukować jeszcze więcej gazu cieplarnianego, żeby się ogrzać. A kiedy będzie naprawdę źle, zmieniamy prądy.
Urszula: W kwestii tlenu jest jedna rzecz, wynikająca z liczby Avogadro: w danej objętości jest zawsze ta sama liczba cząstek gazu (zmienia się tylko w zależności od temperatury i cieśnienia). Jeśli jest dużo dwutlenku węgla, to liczba cząsteczek tlenu jest mniejsza. Więc jednak będzie nam trudniej oddychać. Być może tak jak teraz chodzimy z butelką wody, kiedyś będziemy chodzić z butelką tlenu. Zwłaszcza w aglomeracjach.
Wojciech: Bardziej niż braku tlenu obawiałbym się zanieczyszczeń. Dziadostwa, które już teraz unosi się w powietrzu.
Adam: Będzie gorzej?
Wojciech: Czy jest nam teraz gorzej niż ludziom w XIX czy XVIII wieku? Kiepsko mieć wodę chlorowaną, ale lepsze to niż chmara bakterii. Słabo siedzieć ciągle w czterech ścianach, ale dobrze mieć ciepło i sucho. Mieć zęby. Klimatolodzy nie mówią o zagładzie ludzkości, ale o zniszczeniu równowagi w dzisiejszym świecie. I to właśnie robimy. Niszczeniem siedlisk zainicjowaliśmy kolejne wielkie wymieranie. Zajęliśmy większość planety, posadziliśmy pola tam, gdzie były lasy, i wysuszyliśmy bagna. Gatunki wymierają na potęgę nie przez jakość powietrza – a tylko niektóre przez polowania – ale w przeważającej mierze przez niszczenie siedlisk. Skala będzie narastać. Natomiast nie spotkałem się z ostrzeżeniami, że zagłada ma grozić gatunkowi ludzkiemu. Mówi się, które miasta zatoną albo który obszar zmieni się w pustynię. Ale z drugiej strony pojawią się nowe tereny: przesunie się tundra czy tajga i nagle się okaże, że rosyjskie osady górnicze znajdują się w całkiem przyjaznym klimacie. Nastąpi wielkie przetasowanie. Przyjdą kolejne wielkie migracje.
Adam: Warszawa będzie się dalej rozrastać?
Małgorzata: To oczywiste. Doskonale pamiętam, że kiedy przyjechałam tu w 1998 roku na studia, Warszawa była dużo mniejsza. To się dzieje na naszych oczach. Dzielnice peryferyjne coraz ściślej łączą się z tkanką miasta. Wystarczy się przejechać ze starym taksówkarzem.
Wojciech: Nie ma już przerw między Warszawą a Pruszkowem czy Piasecznem. Jest ciągła zabudowa. Mam jednak poczucie – w kontekście wieszczenia, co się może stać z Warszawą – że ludzi znuży ogrom miasta. Ale jako że ekspansji nie da się cofnąć, miasto będzie można zatomizować, podzielić na dzielnice, które staną się samodzielnymi ośrodkami. Oczywiście fantazjuję, teraz dzieje się wręcz odwrotnie, ale porównuję Ursynów, który budowano, gdy byłem nastolatkiem, z Miasteczkiem Wilanów, które powstaje teraz. W Miasteczku, na mocy umowy z Ratuszem, domy mogą mieć cztery piętra, a wszystkie partery muszą pełnić funkcje usługowe.
Małgorzata: Ale popatrz na Muranów czy Pragę I, odbudowane po wojnie. Stamtąd nie trzeba się ruszać. Żłobek, przedszkole, sklep, apteka, przychodnia. Wszystko pod ręką. Jak w małym miasteczku.
Wojciech: Jest jeszcze jedna utopijna wizja – tylko nie wiem, czy to ma sens ekonomiczny – tworzenie samowystarczalnych osad. Zbieramy się w tysiąc osób, kupujemy ziemię i wyprowadzamy się, stawiamy elektrownię wiatrową, oczyszczalnię ścieków i tak dalej. Byłaby to swego rodzaju odpowiedź na zagrożenie energetyczne, o którym mówimy. Energia byłaby zielona i wytwarzana lokalnie, więc nie byłoby problemu z siecią przesyłową. Tyle że w Polsce z odnawialnych źródeł nadal pozyskujemy tylko kilkanaście procent energii.
Urszula: I nie mamy zbiorników retencyjnych, a gdy się mówi o stawianiu tamy, pojawia się ogromny opór społeczny.
Ewa: I nikt nie oszczędza wody. Są miejscowości, gdzie podlewa się trawniki wodą z poziomu oligoceńskiego.
Adam: Co będzie tu za pięćdziesiąt milionów lat?
Urszula: Być może nastąpi to, o czym mówiliśmy: przyroda i różne procesy będą sterowane przez człowieka. Z zachowaniem jednak ostrożności, bo natura bardzo często robi psikusy, co oczywiście wynika z teorii chaosu. Myślę, że za miliony lat człowiek zasiedli inną przestrzeń. Nie wiem, czy Księżyc, czy Marsa, ale skoro będziemy na tyle zdolni, aby sterować klimatem, to dlaczego nie mielibyśmy zainicjować życia gdzieś indziej? Przecież tak śmiesznie krótko tu żyjemy.
Wojciech: Europa, księżyc Jowisza, jest w takim stanie – a przynajmniej tak mówi jedna z hipotez – w jakim niegdyś była Ziemia. Pod pokrywą lodową znajdują się oceany. Byłoby to znacznie prostsze niż zasiedlać Marsa. Ale w kontekście rzeczywistości za dwieście milionów lat zastanawiam się nad tym, na ile my się wymykamy z doboru naturalnego. I my jako ludzie, i jako manipulatorzy genetyczni. Będzie się zmieniał klimat, będą się dostosowywać rośliny, ale my potrafimy dostosować je szybciej. Nie będziemy czekać, tylko szybko sobie zrobimy rośliny bardziej odporne na mróz i suszę. Poza tym na ile my, ludność krajów rozwiniętych, podlegamy selekcji naturalnej? Selekcja na odporność immunologiczną zapewne działa dziś dużo słabiej dzięki postępom medycyny, chociażby antybiotykom. Umiemy leczyć mnóstwo chorób, w tym takie, do których skłonności są dziedziczne. W efekcie geny osób bardziej podatnych nie są usuwane z populacji. Pytanie, czy nadejdzie moment, kiedy to się na nas zemści. A może teraz trwa selekcja na depresję? Na choroby cywilizacyjne, podatność na nałogi? Jacy będą ludzie już nawet nie za dwieście, ale za milion lat? Silniejsi psychicznie? Słabsi fizycznie?
Urszula: Ciekawie się zmienia geometria ciała. Zaczynając od zębów, aż po palce u stóp, wszystko nam się kurczy od nieużywania. Kto wie, może będziemy chodzącą głową.
Katarzyna: I tyłkiem do siedzenia.
Urszula: No, ale może przestaniemy tyć.
Wojciech: Fizyczność nie jest dziś już tak ważna do przeżycia, ale ma znaczenie dla doboru płciowego. Z drugiej strony geny ładnych zębów nie są konieczne, wystarczy mieć na dentystę. Tego, że człowiek będzie ostatnim ssakiem, który wymrze, jestem niemal pewien. Dzięki technologii mamy niezwykłe zdolności adaptacyjne i poradzimy sobie nawet w bardzo trudnych warunkach.
Adam: Co by się musiało stać, żeby ludzkość wyginęła?
Wojciech: Na przykład katastrofa kosmiczna, musiałby spaść meteor, ale większy od tego, który wykończył dinozaury. Albo ktoś by musiał nas planowo wybić. I takie ktosie mogą być dwa. Albo obcy, albo sztuczna inteligencja. To jest coś, czego wszyscy się boją, ale czego nikt nie zatrzyma. My ją zrobimy. Po prostu dlatego, że będziemy umieli. Tak już jest z ludźmi. I mówię o prawdziwej sztucznej inteligencji, która się sama umie o siebie zatroszczyć. Może ona nas w końcu wyprze? W historii życia na Ziemi były już takie przeskoki. Kiedyś życie było zbudowane z RNA, do momentu aż RNA wynalazło białka i zostało sprowadzone do roli istotnej, ale niekluczowej.
Adam: Na koniec dajmy Katarzynie powód do stworzenia kolejnej makiety. Co będzie na miejscu Polski za dwieście milionów lat?
Katarzyna: Lubię myśleć, że człowieka kiedyś znów nie będzie. Może wytworzyliśmy coś, co kiedyś innym gatunkom się do czegoś przyda, na przykład góry śmieci. Może coś z tego powstanie. Na pewno wydarzy się coś, czego nie można przewidzieć. Bo dlaczego właśnie człowiek miałby przetrwać, skoro innym gatunkom się to nie udało?
Wojciech: Bo żaden gatunek nie miał takiej mocy jak my. Popatrz, że wszystkie ekosystemy zostały przekształcone tylko po to, żeby nam było wygodniej.
Katarzyna: Ale może tylko nam się tak wydaje?
Urszula: Jestem jednak pełna nadziei dla homo sapiens. Zobaczcie, jak jest w historii sztuki – pewne nurty zwyczajnie się nudzą, przestają być modne. I wydaje mi się, że dziki konsumpcjonizm w końcu też przestanie być modny. Ludzie zauważą inne rzeczy. Będzie więcej zielonej energii. I ludzie zwolnią. Pośpiech, wydajność przestaną być priorytetem. Może.
Katarzyna: Ale co jest dobrego w tym, że człowiek przetrwa? Czemu masz nadzieję?
Urszula: Bo sama jestem człowiekiem, więc stwarzam sobie nadzieję, żeby się pocieszyć. Oczywiście, przez jakiś czas. Nie widzę niczego złego w chęci przetrwania jakiegokolwiek stworzenia, włączając w to siebie. To chyba naturalne. Mamy, jak mówi Wojtek, moc kształtowania świata nie tylko ziemskiego, i zamiast pozostawiania w kosmosie sterty śmieci, zdołamy, jeśli zechcemy, wiele rzeczy lepiej ukształtować.
Ewa: Może się zdarzyć coś nieprzewidywalnego. Gdyby wybuchł wulkan albo spadł meteoryt, człowiek może się schować pod ziemię i część przeżyje. Ale może nas wykończy zmutowana choroba?
Wojciech: Nie ma chorób, które są w stanie zabić całą populację. To technicznie niemożliwe. Ktoś musi zarażać. To musiałaby być taka sytuacja, w której biorą udział dwa blisko spokrewnione gatunki, z których jeden jest odpornym na chorobę nosicielem. Ale wszystkie gatunki blisko z nami spokrewnione dawno wyginęły. W tym zakresie jesteśmy bezpieczni. Ja bym chciał, żebyśmy jeszcze trochę poewoluowali. Z biologicznego punktu widzenia, bez oceny moralnej, człowiek jest bardzo udanym produktem i jestem bardzo ciekaw, co z niego może powstać.
Ewa: Ale może się zdarzyć coś, o czym nie wiemy, że w ogóle jest możliwe.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).