„Po prostu czuło się, że kwestia narodowości w ogóle, a polskiej w szczególności, na skutek przemacerowania w literaturze od romantyzmu aż po ostatnich neozbawicieli, jako też z powodu przegwajdlenia jej na wylot na wszystkich obchodach, uroczystościach, wiecach, posiedzeniach i rocznicach w bezdusznych frazesach i obietnicach bez żadnego skutku, jest czymś tak martwym, wyczerpanym i dalekim od rzeczywistości, że nikogo nigdy naprawdę poruszyć już nie będzie zdolna”.
S.I. Witkiewicz, „Nienasycenie” (1927)
Rozkosz w dwudziestej ósmej minucie
Zostałem Polakiem w niedzielę, 10 października 1971 roku, o godzinie 12.28. Polska reprezentacja od dwudziestu paru minut grała na wypełnionym po brzegi Stadionie Dziesięciolecia eliminacyjny mecz z NRF-em. Siedziałem sam, w jadalnym, przed telewizorem marki „Agat”, matka w kuchni wałkowała ciasto na makaron do rosołu, Szołtysik dośrodkował na pole karne, niemiecki obrońca za słabo podał do bramkarza, zza jego pleców wyskoczył Gadocha, sprytnym lobem przerzucił Seppa Maiera, a ja, skacząc jak opętany na wysłużonym tapczanie i wrzeszcząc „niech żyje Ludowe Wojsko Polskie!”, zostałem oficjalnie Polakiem. I zaraz potem zacząłem się tego odrobinę wstydzić, bo Niemcy bez wysiłku wpakowali trzy gole młodemu Tomaszewskiemu. Szybko zapomniałem o euforii, o LWP, o biało-czerwonych barwach, bo rosół, bo pies, bo podwórko, kupa fajnych rzeczy.
Za chwilę byli Komar, Smalcerz, złota jedenastka Górskiego, Woyda (przypominam: floret), Szczepański („Czy tu biją?”), potem Janusz Gerard Pyciak-Peciak (pięciobój nowoczesny), Szewińska, łomot Ruskich w Spodku i tym podobne, ale do tamtej niedzieli 10 października 1971 roku nie byłem chyba swojej polskości świadomy. Nie mówili mi o niej rodzice (bo w ogóle, na szczęście, mało do mnie mówili), nie dawała mi tego do myślenia podczytywana siostrze „Filipinka”, na podwórku koledzy pokazywali oszałamiające widokówki oświetlonego neonami Tokio i nie wiadomo skąd wytrzaśnięte zdjęcia szybujących nad ziemią koszykarzy amerykańskich. Oglądałem „Pana Wołodyjowskiego” jako wciągający western (gatunek przeze mnie jednoznacznie uprzywilejowany) i najbardziej mnie w nim fascynował erotyczny wybór między Krzysią i Basią, który w moim oczach był wyborem absolutnie fundamentalnym, ważniejszym od wahań, jak to później mogłem sformułować, wszystkich Lordów Jimów świata. Kochałem mojego bernardyna Kubę, czytałem baśnie z siedmiu mórz i oceanów, podziwiałem pantofelek pięknej Rodopis i bardziej od Bydgoszczy podobało mi się w Bullerbyn. Gdyby rodzina Cartwrightów z Wirginii mówiła po polsku swoim, a nie Jana Suzina głosem, byłoby to dla mnie najzupełniej oczywiste. Nic dziwnego, że przepustkę do polskości podarował mi nie Sienkiewicz, ale Robert Gadocha, którego już wtedy nazywano, oczywiście na wyrost, polskim Garrinchą.
Zgoda. Nawet Lubański z Gadochą i Szołtysikiem do pomocy by nie pomógł, gdyby nie liczne pochody pierwszomajowe, w czasie których masowo pochłaniałem nie tylko watę na patyku i orężadę, ale i stek (przepraszam: kotlet mielony) propagandowych zachwytów nad Ludowym Wojskiem Polskim. Polskość przyszła do mnie znienacka w tym dziwnym gwardyjskim opakowaniu, jako potrzeba momentalnej i nieuchronnej ekspresji, która wszelako wystygła tak szybko, jak się pojawiła. Uniesienie i upokorzenie: tę dialektykę polskości zna każdy, a niektórzy ją nawet bardzo lubią i pielęgnują, bo należy do ich obszerniejszego repertuaru erotycznego. Mnie tylko raz w dzieciństwie udało się powtórzyć absolutną rozkosz dwudziestej ósmej minuty (tym razem bez wsparcia Ludowego Wojska Polskiego), gdy na koloniach pod Schwerinem wygraliśmy dzięki moim fantastycznym paradom bramkarskim z kolonistami enerdowskimi i potem znów miałem wybór, tyle że tym razem między Christine i Brigitte. Całując w policzek tę drugą (brunetkę), byłem święcie przekonany, że rozkosz może mi przynieść tylko czysty futbol i uniwersalny język seksu. O narodzie nie myślałem ani przez chwilę. I tak zostało, choć potem pojawiła się ta trzecia: literatura. Ale o tem, jak pisał Witkacy, potem.
Rzeka Brda i okolice
Powiedzmy tak. Obsesyjna potrzeba narodowej przynależności jest imperatywem ludzi, którzy mają problem z innymi metodami osiągania satysfakcji. Moje dzieciństwo trzymało mnie w jako takiej homeostazie: żadnej euforii, ale też żadnych większych traum, gdzieś na obrzeżach życia, gdzie udało mi się bez kłopotu kolekcjonować fundamentalne wrażenia: zapach rzeki, widok obdzieranego ze skóry zająca, dotyk psiej sierści, dźwięk pękającego drewna w kaflowym piecu, smak kiszonej kapusty z beczki. Czy było to szczęście, powiedzieć z pewnością nie mogę, ale czuję głębokie pokrewieństwo z tym znudzonym chłopaczkiem, odwracającym nagłym ruchem głowę, żeby potrwać jak najdłużej w rozkosznej nieprzynależności do świata, który nie miał za wiele do zaoferowania. Nie miałem zbyt wiele, ale też niczego mi gwałtem nie zabierano. Pewnie moje starsze, dorastające siostry potrzebowały czegoś więcej, ale mnie trwanie w nieposiadaniu bardzo odpowiadało i nie tęskniłem do czegoś, co traktowałbym jako kompensatę.
Nie odczuwałem braku, bo zadowalałem się drobiazgami. Kilka plastikowych żołnierzyków, pies Huckleberry w poniedziałek, bitwa z „blokowcami” w sobotę, jakieś opowieści o dalekich krajach, „Bonanza” w niedzielę. I do tego mleko z wkruszoną bułką na śniadanie i leniwe pierogi z cynamonem i masłem na obiad. Świat wyglądał bardzo znośnie, żyłem w Polsce, mówiłem po polsku, traktowałem to wszystko jak powietrze (niezbędne do życia, ale przezroczyste), ale polskość nie stanowiła elementarnego wymogu zadowolenia. Później, owszem, miałem krótkie chwile słabości – katolicyzm, patriotyzm – ale dzieciństwo spędzone na małej uliczce przy brudnej rzece w prowincjonalnym mieście zamiast pchać mnie do ludzi, do świata, zamiast zaszczepiać na potęgę resentymenty, zrobiło ze mnie człowieka osobnego, nieskorego do zachłyśnięcia się zbiorowością w tym lub innym wydaniu. Właściwie powinienem wyć z nudów, ale nie. Nikt ode mnie niczego specjalnie nie chciał, ale też nie hołubiłem w sobie rajskich iluzji, na których mógłbym później zbić literacki kapitał. Brda w końcu to nie Issa albo inny Niemen.
Nie miałem żadnych pretensji do świata, że toczy się gdzie indziej, tam, gdzie mnie nie ma, i nie potrzebowałem wspólników w jakiejkolwiek sprawie. Nie chodziłem do kościoła i nie czytałem klasyków (co mnie od razu stawiało w niekonserwatywnym położeniu), a więc społeczne przymusy i rytuały nie miały nade mną władzy, z której musiałbym się, jak wielu wybitnych intelektualistów z mojego pokolenia, histerycznie wyzwalać w wieku dojrzewania. Moja rodzina pochodziła znikąd, nie znałem jej genealogii i wcale nie byłem ciekaw, tak mnie moja osobność trzymała za kudły. Nic w tym dziwnego. Babka nas nienawidziła, bo jej córka popełniła mezalians, a nasz ojciec dziadka, którego w życiu nie widziałem na oczy, nazywał kułakiem, czego za Chiny zrozumieć wtedy nie mogłem. Zresztą nawet mój ojciec nie nadawał się na solidny konflikt edypalny. Jako że go w domu prawie nigdy nie było, z lubością pomagałem matce przyklejać wąsy tekturowym jeżykom pokrytym kawałkiem miłego futerka, dzięki którym było co do garnka włożyć, bo Spółdzielnia Inwalidów płaciła za nie jakieś grosze. Gdy później od czasu do czasu nawiedzała mnie pokusa zbiorowego działania – kryzys bydgoski, czołgi w Nowej Hucie – natychmiast czułem jakąś dziwną cierpkość i niewygodę, bo znowu pokazywała swoją ukrytą potęgę dialektyka Stadionu Dziesięciolecia: jeden gol nasz, trzy gole ich. Wbrew socjalistycznemu kinu rodzinnemu do przerwy zawsze jest 1:0, a potem przychodzi jeden Niemiec z drugim i pokazuje, gdzie nasze miejsce. Jak długo można? Puszyste jeżyki swoją rolę wspaniale odegrały, za co jestem im do dziś wdzięczny, a moja pamięć przechowuje skrzętnie ich zapach.
Kto ty jesteś?
Okropny banał, zawstydzający: stamtąd się wszystko bierze, z dzieciństwa. Ale, choć banał, mało kto to uzna. No bo jak można takie niewspółmierne sprawki ze sobą łączyć, jak polskość i pluszowa maskotka? Otóż „polskość” jako idea to taka pluszowa maskotka, której ktoś nie miał w dzieciństwie i potem jej szuka do upadłego i oczywiście nie znajduje, bo tak to właśnie jest z ideami, którymi chcemy usprawiedliwić swoje życie: są zamiast. Kruche protezy emocjonalnego życia, oszukańcze niamiastki.
Od razu proszę o wybaczenie umysły bardziej wyrafinowane, bo z biegiem lat mniej mam wyrozumiałości dla pokątnego kombinowania. Widzę to wszystko dość prosto, pewnie zbyt prosto, ale trudno. Kto za młodu nie był socjalistą, ten na starość zostanie świnią, powiada przysłowie przypisywane tak wielu osobom, że zasługuje na miano mądrości ludowej. Wydaje mi się, że jest inaczej: kto za młodu był nieszczęśliwy, ten na pewno zostanie patriotą, bo liczy na to, musi liczyć, że ojczyzna, matka ukochana, odda mu w nadmiarze to, czego wyrodna matka własna dać nie mogła. A czego mu dać nie mogła? Odpowiedzi na pytanie „Kim jest”? Nie dlatego, że matka na to pytanie nie może dać żadnej odpowiedzi (czy może dać ją ojciec, to osobna historia), ale dlatego, że to histeryczne pytanie w ogóle nie jest tak istotne, jak się wszystkim wydaje, choć zmusza biednych ludzi patrzących na siebie w lustrze do znalezienia odpowiedzi pod groźbą unicestwienia. Cokolwiek, dajcie mi cokolwiek, byleby nie wyszło na to, że nie potrafię się jednoznacznie dookreślić. Bohater „Nienasycenia”, Genezyp Kapen, jak oszalały miota się po świecie, bo dręczy go właśnie to pytanie i dopiero silny narkotyk go od tego pytania uwalnia i Genezyp czuje się bardzo szczęśliwy. Tak szczęśliwy, że w noc poślubną dusi swoją żonę.
„Kto ty jesteś?”, pyta nas klasyk polskiego histerycznego upokorzenia i odpowiada bez wahania: „Polak mały”. Idea i instytucja pchają się na wyprzódki, byle tylko nie dać szansy innym charakterystykom. Ale pomyślmy przez chwilę nad możliwą odpowiedzią. „Kto ty jesteś?”. Gdyby przysłuchać się pewnemu chłopcu z trzeciej klasy prowincjonalnej podstawówki, wokół której daleko, daleko ciągnęły się pola słodkich buraków (a raczej jego starszemu, bardziej wygadanemu wcieleniu), mogłaby ona wyglądać tak oto:
„No więc, jeśli już naprawdę chcesz wiedzieć, choć nie jestem wcale pewien, czy na pewno, to ja jestem ten, kto się kochał w pani od matematyki w trzeciej klasie, bo miała potwornie prowokujące karminowe usta, i kto chciał (w trzeciej klasie!), żeby przeczytała ta pani książkę «Lewanty» Andrzeja Brauna, bo tam występuje bohater, który nazywa się tak, jak ja, więc gdyby ta pani przeczytała tę książkę, której nikt pewnie nie przeczytał w życiu, albo jak przeczytał, to zaraz zapomniał, bo to bardzo niedobra książka socrealistyczna (ale miałem ją w domu, co zrobić, Sienkiewicza nie było, ale Braun był, bo prezent z okazji jakiejś rocznicy, rewolucji czy innej rozpierduchy), toby na pewno pomyślała: aha, przecież ja mam takiego miłego chłopczyka w trzeciej klasie bardzo małego miasteczka, który tak samo się nazywa, jak bohater tej niedobrej książki, i powinnam być dla niego bardzo miła, bo on na mnie tak patrzy jakoś dziwnie, kiedy wykładam ułamki, więc może to jest właśnie ten mój jedyny, to nic, że taki malutki, w końcu nikt nie jest doskonały, a ja jestem taka nieszczęśliwa i tak dalej, i dalej. Nikt nie chce wiedzieć, co ta pani myślała, ja też nie, tylko gapię się na te potwornie czerwone usta i skupić na ułamkach nie mogę. Teraz podobnie. Jak jakiś intensywnie zmysłowy drobiazg przykuje moją uwagę, to jestem ugotowany i żadne idee w głowie mi się nie lęgną, tylko plama jakaś, albo szorstkość, albo linie skrzyżowane, albo wir, albo w ogóle nic, więc na pytanie «Kto ty jesteś?» nie bardzo umiem odpowiedzieć, bo to bardzo jakieś niezborne, krzywe, ułamkowe, niewyrażalne, to, co mnie akurat teraz określa, bo żadnej idei ani dudu, żadnej istoty, żadnej esencji, same tylko powierzchnie, plamy, załamania, odblaski, nic. Nie że tylko w tej chwili, bo później, jak się już ocknę z tego zacukania, to też nie bardzo się mogę pozbierać, w sobie oporządzić i łatwo na pytanie «Kto ty jesteś?» odpowiedzieć. Nie, pytanie to zawsze sprawia mi bolesny kłopot, bo niechbym choćby był kolejarzem, albo ślusarzem, albo ratownikiem, tobym powiedział, że zwrotnice przestawiam, śrubki toczę albo ludzi z topieli wyciągam, a tak, to co mam powiedzieć, skoro ja słowa tylko obracam w tę i we w tę, słowa różne, polskie, francuskie, angielskie, hiszpańskie, niemieckie, łacińskie, greckie, rosyjskie, słowa, z których czasem coś się wyłania sensownego, czasem nie. No więc chyba nie bardzo mogę powiedzieć, kim jestem, bo jest nas bardzo wielu, którzy mają ze sobą wiele wspólnego, ale i też nie mają, jak ten, kto sobie kolano przebił ostrą gałęzią tuż przed wyjazdem do Ciechocinka na jedyne wczasy z rodzicami, kto szukał u Grotowskiego sensu życia, kto stracił dziewictwo w Hotelu Poznańskim, komu wścieklizna zabrała ukochanego psa, kto był mistrzem Pierwszego Liceum w skoku wzwyż, kto przetłumaczył pastisze Marcela Prousta, kto u Virgilio Martineza w restauracji Central w Limie zjadł danie życia (erizo, pepino melón, navaja, yuyo), kto o świcie grał na warszawskim osiedlu w piłkę w dwoma największymi żyjącymi polskimi poetami, po całej nocy pijaństwa, kogo prawie roztrzaskał Dunajec na śmierć, kto ze wszystkich miejsc na świecie najbardziej uwielbia Vieques, kto to albo tamto, wtedy lub kiedy indziej, z tym lub tamtą, z tego powodu lub innego, no słowem, kto na pytanie «Kim jest?» może tylko wyliczać w nieskończoność to, co zrobił, czego doświadczył, co przeżył, co zobaczył, czego dotknął, ale żeby coś znaleźć pod spodem, u samego dołu, co by to wszystko łączyło, i na dodatek żeby to było coś jednego, jedynego, od czego nie można uciec, czego, pod groźbą ekskomuniki, zapomnieć nie można, o, to już jest bardzo kłopotliwe, więc pewnie lepiej zostawić te pytania, bo przecież nikt nie ma takiej samej listy odpowiedzi, kaszanka kaszance nierówna, bo jedna z cebulką, druga bez, jeden pływa, drugi na piasku siedzi, trzeci czyta «Annę Kareninę», czwarty śpi, a piąty już dawno gryzie ziemię, nikt nie pojmie całej litanii kogoś drugiego, nikt cudzego życia nie przeżyje, a i to jedno z trudem się trzyma kupy, więc zostawmy już ten katechizm, znaki się rozmnożyły, miejsce zamieszkania nieznane, Bełza pełza, Gadocha radocha, dziś na obiad była potrawka z kury”.
Mała teoria zahaczeń
W innym – innym moim – języku brzmiałoby to tak, że istnieje ogromna niewspółmierność między doświadczeniem egzystencjalnym i tożsamością ideologiczną albo między mikroskopią jednostkowych idiosynkrazji i makroskopią społecznej identyfikacji. Są ludzie, których życie jest długą listą pojedynczych zdarzeń, poza którymi nie widzą żadnego wyraźnego wzoru, ale są i tacy, którzy nie mają najmniejszego problemu z przeskakiwaniem z jednego poziomu na drugi (koniecznie od doświadczenia do tożsamości, nie odwrotnie) i nie przypuszczają, że dla tych pierwszych pasaż ten może być fizjologicznie nieznośny lub myślowo wątpliwy. Jasne jest, że jednostkowości nie unoszą się niepozbierane w powietrzu, z dala od społecznych środków przyciągania. Jasne jest jednak także, że aby chcieć być Polakiem, muszę wziąć w nawias to, co mnie od innych oddziela, i zgodzić na to, co mnie z innymi łączy, że muszę poświęcić moją idiomatyczność na rzecz instytucjonalnej zgody. Twierdzić, że instytucja poprzedza zawsze jednostkowość, to twierdzić, że najpierw, zanim jeszcze zacznę skakać na tapczanie zachwycony tym, że mój dziecinny spazm dzieli kilkadziesiąt tysięcy innych, nieznanych mi ludzi, już się z nimi jakoś połączyłem: poprzez język, poprzez miejsce urodzenia, poprzez to, kim byli moi rodzice. I tak oczywiście jest, ale nie wyłącznie.
Polskość poprzedza moje przyjście na świat, ale nie dlatego, że jest wygodnie ulokowana poza światem i w każdej chwili wciela się w Polaka, gdy tylko ten się rodzi z matki Polki (jak uważa wielu), ale dlatego, że jest jednym z wielu oczek w sieci aktywnych fantazmatów, które pomagają ludziom dojść do ładu ze swoimi emocjami, wrażeniami i myślami i – jakby powiedział za niemieckimi filozofami Maurycy Mochnacki – uznać się w swoim jestestwie. Ale, powtarzam, to uznawanie się w swoim jestestwie, czyli zgoda na to, kim się jest, nie musi mieć wyłącznie „narodowego” oblicza. Jestem Polakiem, owszem, ale to tylko jedna strona mojego „Ja”, bo mogę być także filatelistą, kucharzem, koronkarką, nauczycielką i każda z tych „osobowości” może w danej chwili stanowić uprzywilejowany kanał odpływu moich namiętności. Tak właśnie chciałbym rozumieć polskość (podobnie jak kucharskość czy nauczycielskość): nie tyle jako instytucjonalne uwikłanie, ale jako tryb afektywnej inwestycji, która daje mi okazję do uznania własnego życia za coś dla mnie niesłychanie satysfakcjonującego. Polskość może być niesłychanie dla ludzi pożądana, kiedy na przykład wygnani z własnych domów muszą jakoś przezwyciężyć alienację wśród nieznanych okoliczności i zbudować od nowa własne życie w oparciu o emigracyjne relacje. Ale polskość może być także w jawny sposób niepożądana, kiedy niezwykle utalentowany fizyk czy astronom postrzegany będzie wyłącznie poprzez jej filtry. Polskość jest wybitnie zadowalająca w tych momentach, w których jednostka bardzo potrzebuje zbiorowego oparcia, natomiast – tak uważam – ma poślednie znaczenie, gdy ktoś stoi z rozdziawioną gębą przed majestatem parku narodowego w Utah albo Montanie.
10 października 1971 roku polskość wydała mi się nadzwyczaj korzystna dla wyrazu moich emocji, ale tylko do dwudziestej ósmej minuty meczu, bo potem musiała, pod naporem dotkliwej porażki, ustąpić innym afektywnym zahaczeniom o rzeczywistość. Chcę powiedzieć tylko tyle, że polskość może, ale wcale nie musi rozstrzygać o tym, kim jesteśmy, i że w tej kwestii możemy wybierać spośród obszernego repertuaru naszych afektywnych inwestycji. Mogę mieć polski paszport, bo tego domaga się nowoczesne administrowanie ludźmi, ale nie muszę wcale polskości wysuwać na pierwszy plan, odpowiadając na pytanie „Kim jestem?”. To, że ktoś tego oczekuje, nie oznacza, że tak być powinno, co zresztą w niczym polskości nie degraduje. Jest we mnie cała masa różnych haczyków, którymi przypinam się do świata, i polskość jest jednym z nich, ale dla kogoś, kto nie ma zamiaru okrawać swoich egzystencjalnych możliwości do jednego tylko wymiaru – tylko jednym z wielu. To romantycy, którym ukradziono normalne życie, sprowadzili na nas trwające do dziś przekleństwo narodowej identyfikacji. I dziś bowiem zdarza się, że ktoś, kto wybierze metafizyczne zdziwienie nieobjętością bytu nad polską przynależność, czuje czasami, jeśli na swoje nieszczęście sporo czytał XIX-wiecznych pisarzy, wyrzuty sumienia, że zdradza narodową sprawę na rzecz prywatnej satysfakcji. Ten radykalny rozdział jednostkowych rozkoszy i zbiorowych obowiązków jest jedną z najtragiczniejszych pomyłek, w jakie zostaliśmy na całe dwieście lat wmanewrowani.
Medycyna paliatywna
Trudno. Mam problem z tymi, którzy sałatkę podzióbią widelczykiem i odłożą, bo muszą o materialności procesu twórczego wykład zrobić, a na wino to nawet nie spojrzą, bo za dużo heteronomii w kieliszku. Idee mają swoje konsekwencje, to prawda, ale najgorsze konsekwencje wynikają z zaniechanych doświadczeń, czyli ględzenia o tym, czego się nie spróbowało. Tym się właśnie chlubi współczesna polska (czy tylko polska, nie wiem, ale polska na pewno) humanistyka: blade higienistki rozmawiają o materialności, pogarbieni dietetycy o cielesności, nieugięci konsumenci o mesjanizmie, a zblazowani mieszczanie o Holokauście. Znów wracamy do filozofii braku. Komu ciało zabrali spod nosa, ten o ciele będzie bredził w nieskończoność. Kto tańczyć nie umie, będzie o tangu nawijał jak poparzony. Kto z polskością jest na bakier, będzie ją odmieniał przez wszystkie przypadki.
Mówimy tu o problemie następującym. Uparte „gwajdlenie” o polskości (o którym mówił Witkacy) możliwe jest tylko dlatego, że kto o niej „gwajdli”, mieć jej w sobie nie może, bo jest ona drażniącym obiektem pożądania, który, jak każdy obiekt pożądania, znika, gdy tylko pożądanie zrealizować. Kto bardzo chce być Polakiem, Polakiem nigdy się nie stanie, bo w miejsce tego, czego pragnie, a czego zrealizować nie może, mnożył będzie jedynie obrazy i narracje, które odstęp między podmiotem i przedmiotem pożądania tylko będą zwiększać, choć pozornie po to się je produkuje, by dystans zmniejszały. Wynikałoby z tego rozumowania, że polskości najwięcej jest wtedy, kiedy nikt jej nie pożąda, kiedy nikt jej jako obiektu pragnień nie ustanawia, kiedy pozwala się jej być zwyczajniej, jako jednej z wielu technik osiągania egzystencjalnego zadowolenia. W dwudziestej ósmej minucie meczu z Niemcami możliwość ta wyszła na plan pierwszy i w tym momencie chciałem być Polakiem z milionami innych Polaków, ale potem zapał ten osłabł, główka Gerda Müllera przesunęła moją dumę z polskości na miejsce pośledniejsze, pojawiły się nowe okazje do osiągania satysfakcji z życia, które potoczyło się zwykłym, odmiennym od polskiego, torem.
Od dziesiątków lat ludziom marzy się czysta polskość, a tymczasem pozawijała się ona tak szczelnie w symbole, znaki, alegorie, hasła i bojowe zawołania, że nikt już jej nie widzi, bo wszyscy wpatrzeni są w jej liczne surogaty. Inflacja symboli, za które odpowiedzialny jest romantyzm, stąd się wzięła, że codzienność okazała się dla polskich romantyków zbyt niechlujna, prostacka i monotonna, rzeczywistość polityczna z kolei nazbyt dotkliwa, wobec czego wzięto się za masową produkcję protez i ekranów, które mogłyby stworzyć rzeczywistość pośrednią, sieć fantazmatycznych umocowań, których wartość wynikałaby nie z ich odniesienia do rzeczywistości (która została wzięta w potężny nawias), ale osobistych zabiegów kompensacyjnych.
Polski romantyzm zainicjował w Polskiej kulturze medycynę paliatywną na tak wielką skalę, że nawet najwięksi jego przeciwnicy pisali sztucznymi dłońmi. Brzozowski pluł na ideowe wyskoki romantyzmu, choć jego filozofia pracy, pomysł świetny i odważny, tyle miała ze światem fizycznej roboty wspólnego, co Florencja, gdzie pisał ostatnie swoje dzieła, z Rybnikiem albo Łodzią. Podobnie było z Mrożkiem, który siedział na włoskim wybrzeżu i wciąż się nakłuwał polskością, patrząc, czy wciąż jeszcze jest na nią wrażliwy, czy już nie. Podobnie było z każdym, kto udawał się na emigrację, i nawet ujadania Miłosza i Gombrowicza na Sienkiewicza brzmią dziwnie, kiedy za oknem widać mgły zatoki San Francisco albo argentyńską pampę. Jeśli powiedziałem przed chwilą, że kto chce bardzo być Polakiem, to Polakiem nigdy się nie stanie, bo skończy jako producent wyrobów polakopodobnych, to teraz trzeba dopowiedzieć rzecz odwrotną. Kto za bardzo nie chce być Polakiem, polskość swoją przez zaprzeczenie nadyma do rozmiarów przedpotopowego jaja. W obu wypadkach polskość jest jak Glenn Close dręcząca Michaela Douglasa: nie sposób się od niej odczepić. Już myślisz, żeś wolny jak skowronek polny, a tu ci przynoszą trupa ukochanego psa. Ignacy Karpowicz ma inne porównanie. Polskość, powiedział niedawno, jest jak Freddy Krueger: „zawsze wraca i tnie”.
Sauvignon blanc czy chardonnay?
Dlatego mam z nią kłopot. Nie dlatego, że nie jestem Polakiem, że nie czuję się Polakiem albo nie chcę być Polakiem. O nie, bardzo jestem, bardzo się czuję i bardzo chcę! Powiem nawet, że takiego Polaka jak ja, to ze świecą szukać! Tyle że mój problem na tym polega, że będąc, czując i chcąc, nie wiem za bardzo, czym i gdzie ta moja „polskość” miałaby być. Że w języku się mieści? Ależ ja całymi dniami gadam po obcemu, po obcemu się kłócę i nawet śnię! Że w pamięci się schowała? Ależ ja pamiętam najmocniej to, co z Polską nic wspólnego nie ma, a co się na mapie moich uczuć między Rumunią mieści i Puerto Rico. Że czuję nostalgię za krajem ojczystym? Nie czuję, bardzo mi przykro. Że tylko „tam” rozumieją moje dowcipy? Nie znam żadnych i nigdy ich nie opowiadam. Że ponad wszystko przedkładam schabowego z kapustą albo zrazik? Nie przedkładam. Że znam na pamięć polskie piosenki? Nawet kolędy jednej w całości nie zaśpiewam.
Podejrzewam, że moje myślenie o polskości, moje czucie polskości, moje doświadczanie polskości z tego wynika, że nikt mi tej polskości ani za bardzo nie cedził do uszu, ani jej gwałtem nie zabierał. Siedziała sobie we mnie spokojnie i na wierzch nie wyłaziła, bo nie było powodu, bo mogła sobie drzemać spokojnie, z rzadka się budząc. Nie urodziłem się w żadnym zaborze, nikt mnie nie wynarodawiał, rodziny mojej na Sybir nie wieźli, nie miałem żadnej wspaniałej przeszłości, którą ktoś sobie przywłaszczył albo chciał skazać na zapomnienie, nie klękałem przed obrazem Matki Boskiej, słowem, nie musiałem się o nią zbytnio troszczyć, szminkować, kiedy przybladła, albo pudrować, gdy zanadto się podniecała i dostawała wysypki. Polskość, czyli to, dlaczego jestem Polakiem i dlaczego Polakiem zostanę, nawet jeśli zostanę obywatelem innego państwa, jest dla mnie ruchomym puzzlem układanki mojego życia. Ruchomym, bo ciągle – jak wiele innych – zmienia pozycję, i dlatego układanka nie może się ułożyć do końca. Polskość raz jest ważna, raz kompletnie nieistotna, raz pojawia się z pewnymi emocjami i pewnymi myślami, raz znika, bo co innego bierze we mnie górę, inne emocje, inne myśli, inne lektury. Owszem, kiedy czytam Brzozowskiego albo Kijowskiego, albo Kisielewskiego, albo Miłosza, albo Słonimskiego, albo Piłsudskiego, albo Dmowskiego, zastanawiam się nad polskością, a więc także nad tym, gdzie jest moja polskość i co takiego to znaczy. Wtedy bez wątpienia nie ja gadam i myślę, ale polskość mną gada i myśli, wtedy na plan pierwszy wyłazi i domaga się tlenu dla swojej krwi.
Ale zaraz potem polskość ustępuje, cofa się do swojego stanu latentnego, gdzie jej miejsce, bo o czym innym przy stole się rozmawia, w innym języku, z kobietami o niesłowiańskich oczach. O tym mianowicie, czym się różni samiec kardynała szkarłatnego od samicy, jak zrobić roux, żeby nie wyszło suche, czy do ogona żabnicy podać raczej sauvignon blanc, czy chardonnay, czy „Ozark” jest lepszy od „Better Call Saul”, czy ostatni album St. Vincent jest rzeczywiście taki dobry albo czy Sąd Najwyższy pozwoli cukiernikom nie robić tortów dla stających na ślubnym kobiercu gejów. Dla kogoś, kto by chciał ciągle o polskości gadać, wcielonej w ten czy inny szczegół, osobę lub problem, takie tematy to są jakieś żałosne duperele, które gdzieś w dołach egzystencji się pałętają, a nie na jej szczytach, skąd się zwyczajnie nie schodzi szlakiem, ale skacze na główkę, jak Kordian albo inny nabuzowany paralotniarz. Dlatego niczego bardziej w życiu nie cierpiałem niż Mickiewiczowskiej frazy „długie nocne rodaków rozmowy”, w których słychać pogardę dla codziennego, zwykłego życia, które odkupić można tylko wtedy, gdy się splunie na skorupę i zstąpi do głębi, śpiewając piosenki Jacka Kaczmarskiego.
Wyspa ideału
Romantycy zostawili nam w spadku obsesję polskości, bo była ona dla nich męczącym obiektem pożądania, który tym bardziej się od nich odsuwał, im intensywniej go pożądali. A że romantyczne pożądanie rozgrywa się – wciąż – jedynie na papierze, literatura stała się koniecznym pośrednikiem między ludźmi i odsuwającą się rzeczywistością, a w końcu jedynym światem, który daje zadowolenie. Stąd – romantyczny w istocie – imperatyw przepuszczania wszystkiego, co się wydarza, co się czuje i czego się doświadcza, przez teksty, przez aluzje, przez odniesienia, przez słowa, które pochodzą z innych tekstów, z innych fantazji. Ten podział na „świat książek” i „świat rzeczywisty”, który celnie uchwycił kiedyś Zygmunt Łempicki, trwa do dziś i polskiego intelektualistę poznać można łatwo po tym, że musi znaleźć trzy metafory do opisu prostej krewetki.
Jeśli, jak pisał w jednym listów Słowacki, „ideał utworzony w imaginacji” pryska „za pierwszym spotkaniem” empirycznej rzeczywistości, to dlatego że między dwoma porządkami jest przepaść nie do przeskoczenia. Albo mamy rzeczywistość dosłowną, nieupiększoną przez fikcję, brudną, niechlujną, codzienną i monotonną, albo domagamy się „szalonej władzy tworzenia”, która pozwala zadomowić się we wzniosłych kształtach wynikłych z „marzenia”. Jeśli więc Polski empirycznej nie ma, bo ją rozebrali, to jasne jest, że musi się ona przenieść na trwałe do fantazmatu. „Nie mając w głowie żadnego zmyślonego obrazu, muszę myśleć o nudnej rzeczywistości”, pisał z goryczą Słowacki do matki, przygotowując sobie grunt pod późniejszy pochód Króla-Ducha przez dzieje. To między „Ja” i światem toczy się w romantyzmie rozgrywka, co można rozumieć szkolnie i etycznie, jako nieskrępowaną pochwałę indywidualizmu i jednostkowego działania (tak zrozumie ją każdy epigon romantyzmu), ale można też, co wydaje mi się znacznie ważniejsze, wykładać tę rozgrywkę w kategoriach podmiotowego fikcjotwórstwa, które chroni podmiot przed zetknięciem z rzeczywistością. Wyobraźnia romantyczna ma chronić przed rzeczywistością i dlatego poezja i filozofia, które w wyobraźni się spotykają, mają ten sam cel: obrobienie opornej rzeczywistości za pomocą wysokoobrotowych narzędzi.
Mówiłem już, że od Mochnackiego polski romantyzm traktuje polskość jako uznanie się ducha w swoim jestestwie. Oznacza to, że istotą polskości jest refleksyjność: jestem Polakiem, bo sobie to uświadamiam. A jeśli sobie nie uświadamiam (jak ogromna większość właścicieli polskich dowodów osobistych), to nim nie jestem. To oczywiście szkoła Hegla i moje dzikie skoki na tapczanie prawie pół wieku temu były łagodnym wprowadzeniem do heglizmu. Pamiętać jednak trzeba, że heglowska dialektyka ducha polega na tym, by rzeczywistość pozbawić jej bezpośredniości i partykularności i podnieść do poziomu uniwersalnego. Romantycy, jak Hegel, nie cierpieli syngularności, ba!, nie przypuszczali, by coś jednostkowego naprawdę mogło istnieć! To, co jednostkowe, jest puste, bo istnieje tylko samo w sobie, bez żadnych relacji, bez istnienia powszechnego, a więc dostępnego dla kogoś innego. Kiedy Andrzej Kijowski beształ w swoim „Dzienniku” Kazimierza Brandysa za „Nierzeczywistość” (1975), pisząc, że autor gruntownie się myli, bo „jego doświadczenie jest partykularne, nieprzekładalne”, a więc „nie wzbogaca doświadczenia ogólnoludzkiego”, to postępował jak najprawdziwszy romantyk wykąpany w heglowskiej wanience. Heglizm jest filozofią totalnych relacji i zaprzecza istnieniu zamkniętych w sobie indywiduów. Gdyby tak było, nikt niczego by nie poznał, a przecież to, co rzeczywiste, jest rozumne, i odwrotnie, gdyż rzeczywistość ma sens tylko jako myślowe przedstawienie. Nie istnieje rzeczywistość wolna od przedstawień, wszystko, co ma mieć sens, musi dać się wciągnąć w pracę myśli, inaczej tkwi pozostawione na boku, niezagospodarowane, niemyślane, a więc ohydne i głupie. „Trzeba koniecznie jakiegoś poetycznego świata – trzeba koniecznie włożyć na nos inne okulary niż te nasze oczu soczewki”. Słowacki nie mówi: zdejmijmyż wreszcie z oczu szkiełka i popatrzmy na świat, jaki jest. Mówi coś całkiem odwrotnego: załóżmy wreszcie okulary i popatrzmy na świat przez okulary, które wzrok nasz poprawią i świat ulepszą. Na tym polega poezja i życie poetyczne: na wzniesieniu się ponad grubiaństwo świata. „Atmosfera imaginacji, kraj przenośni, wyspa ideału, przerżnięta rzeką łez – o! jakie to niemieckie! Ale dalibóg prawdziwe…”. Oczywiście, poeta romantyczny marzy o tym, by znaleźć środek, który mógłby jak najlepiej „wystawiać przedmioty” (określenie Słowackiego), ale wie, że przez samo wystawienie do rzeczywistości przedrzeć się nie sposób. I tu właśnie romantycy umieścili ideę nad ideami, czyli polskość: na „wyspie ideału, przerżniętej rzeką łez”.
Arcyciekawego przykładu dostarcza tu Mickiewicz („my z niego wszyscy”), którego jeden ze współczesnych zapamiętał mówiącego te słowa. „Mówiono mi – rzekł – że w Smyrnie ma być grota Homera, ale ja tam nie ciekawy tego! Ja się przypatrywałem czemu innemu. Leżała tam kupa gnoju i śmieciska, wszystkie szczątki razem: gnój, śmieci pomyje, kości, potłuczone czerepy, kawał podeszwy starego pantofla, pierza trochę; to mnie się podobało”. Osobliwy kawałek, całkiem nie jak z Mickiewicza, a z Gogola, jakby to o Pluszkinie było. Powszedniość, trywialność, owszem, mnóstwo jej w „Panu Tadeuszu”, ale żeby tak ostentacyjnie nieskomponowany śmietnik, kupa gnoju z pierzami i skorupą, czysta materia, kloaka rzeczywistości wzięły górę nad smakiem i harmonią? Sam Mickiewicz rozwiązuje tę zagadkę. „Długo stałem tam, bo zupełnie tam było jak przed karczmą w Polsce”. Otóż to: gnój turecki mógł się podobać tylko poprzez podobieństwo do gnoju polskiego, mógł przestać śmierdzieć tylko przepuszczony przez wspomnienie i tylko jako – excusez le mot – odpartykularyzowany mógł znaleźć uznanie poety. Z tego powodu romantyczna pamięć jest najważniejszą władzą poznawania świata. Nic dziwnego, że Włochy uznał Słowacki za „krainę antyimaginacyjną”, krępującą twórczość, i na dowód podawał, że Mickiewicz we Włoszech nic nie napisał i dopiero gdy wrócił do Paryża, zaczął tworzyć, prawie jak Stasiuk, który o Mongolii tylko w Beskidach potrafi. Słowacki rozumiał to tak, że twórczości niezbędne jest „ojczyste powietrze” (albo „zbliżające się do ojczystego”, bo przecież mowa o Paryżu), ale tak naprawdę chodziło o co innego: o dystans, jaki zawiera się między życiem i pisaniem. Pisać można tylko za cenę alienacji z rzeczywistości, co staje się oczywiste w przypadku późnego Mickiewicza (i jego dwudziesto- i dwudziestopierwszowiecznych naśladowców), dla którego pogodzenie pisania i życia nie było możliwe właśnie z tego względu: nie da się pisać i żyć jednocześnie. Rzecz tylko w tym, że Mickiewicz, tworząc Legion, wyprawiając się do Turcji, etc., żył, jak pisał, albowiem czyn – marzenie wszystkich romantyków – był zawsze po stronie wyobraźni, nie po stronie rzeczywistości, która zawsze od romantyków brała solidne cięgi.
Precz z reakcją!
Polskość nie spadła z nieba ani nie przyszła do Pana Boga prosić, by ją u zarania dziejów wpisał na listę rzeczy „do zrobienia”. Pojawiła się, w bardzo precyzyjnie określonym czasie historycznym, jako wielka kontridea idei, wedle której w ogóle czegoś takiego jak Polska nie ma. Obce potęgi wymazały Polskę z map Europy, ale – patrzcie, narody! – polskości wymazać się nie da, bo jest ideą, i to ideą, która nie na tej ziemi mieszka, ale na innej, w „krainie, gdzie płynie życie i prawda”, jak mówił Mickiewicz w Collège de France. Polskość jest więc ideą na wskroś reakcyjną: jej pojawienie się było reakcją na akcję unieważnienia Polski i jest reakcją dziś, kiedy ktokolwiek myśli, że zbawienie od przykrej kontyngencji może dokonać się jedynie w porządku idei.
No dobrze, ale jeśli nie reakcja, to co? Hm, jakby to powiedzieć… Może… akcja? Polskość, jak ją tu opisuję, jest raczej scenariuszem działania niż czymś, co istnieje – jak idea, jak esencja, jak substancja – niezależnie od ludzkich przypadków i należy nie do porządku wartości (którym nadajemy wieczne istnienie, bo chcemy je ochronić przez dowolnością użycia), lecz do techniki egzystencji, czyli czynienia życia znośnym (co każe mi także religię jako egzystencjalną technikę ujmować). Jakoś to czułem intuicyjnie, gdy bramka Gadochy wpisywała mnie w szerszy kontekst wiwatujących ludzi na Stadionie Dziesięciolecia, wynoszący mnie poza jadalnię na ulicy Krakowskiej w Bydgoszczy. Dla wszystkich tych wiwatujących ludzi, machających szaleńczo parasolami i kapeluszami, polskość była niejasnym katalizatorem momentalnego szczęścia, nieobecnego, albo ostrożnie dozowanego, poza stadionem. Być Polakiem było i dla nich, i dla mnie okazją afektywnego rozluźnienia, nadziei na chwilę ekstazy, która nie zdarza się często. I oni, i ja, każdy na swój sposób, uznaliśmy, że warto na tę chwilę dokonać afektywnej inwestycji w polskość. Wątpię, by wszyscy wiedzieli dlaczego. Na takie pytania czasami szalenie trudno odpowiedzieć i brak nam wciąż precyzyjnego języka, żeby tę inwestycję opisać. Fakt pozostaje faktem: lepiej polskość opisywać jako zjawisko psychospołeczne niż cokolwiek innego.
Ktoś mógłby zapytać: a kibole? Czy i oni nie grają na afektywną hossę, dokopując wynarodowionym liberałom? Sfanatyzowany szalikowiec czuje się Polakiem, bo zadyma z okazji Święta Niepodległości daje mu okazję do wyładowania długo kumulowanej agresji. To prawda, że dla niego polskość to szansa dokopania komuś innemu. Ale dla innych uczestników marszu polskość to okazja do wspólnego działania bez przemocy, która jest tu czynnikiem rozstrzygającym. Człowiek doznaje rozkoszy, czytając Leopardiego, ale przeżywa też ekstazę, torturując innego człowieka, i nikt na to nic nie poradzi. Polskości nie da się – jako techniki egzystencjalnej – uzgodnić między wściekłymi kibolami i trzymającymi się za ręce kopanymi kobietami, z czego jednak nie wynika, że rozumienie polskości jako motywatora rozkoszy nie ma sensu. Polskość jest narzędziem jak młotek. Możesz nim albo zbić półkę na książki, albo niewinną osobę. Wybór należy do ciebie. Na szczęście istnieje także prawo i całkowita dowolność wyboru nie jest możliwa.
Polskość tak więc widzę: jako jeden z motywatorów afektywnej rozkoszy, który dla jednych działa (i wtedy pociągają za jego sznurki, kiedy tylko mogą), dla drugich mniej albo w ogóle (i wtedy wstydzą się swojej polskości, ukrywają ją albo wyznają śmiało, że co innego przynosi im rozkosz). Romantycy kazali nam w naszej polskości być reakcjonistami i zażądali, by polskość stała się wszystkoobejmującym filtrem, przez który niemiła rzeczywistość ma być nieustannie przepuszczana, by zadowalała nasze potrzeby emocjonalne. To dziedzictwo położyło się na naszych umysłach jak gigantyczna skała, pod którą lęgną się robaki resentymentu. Jeżeli uważam, że tylko polskość daje mi zadowolenie, to jakakolwiek krytyka polskości jest zamachem na jednostkowe lub grupowe szczęście, co nosi znamiona bardzo niebezpiecznej monomanii. Jeżeli jednak uważam, że polskość nie ma monopolu na rozkosz, którą znaleźć mogę swobodnie gdzie indziej, moja polskość nabiera zupełnie innego waloru, bo używam jej, jak mówi Bablowski narrator o Beni Krzyku, „mało, ale smacznie”.
Tekst powstał we współpracy z Nagrodą Literacką Gdynia.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).