Podniecenie i lęk
fot. Gage Skidmore / CC BY-SA 2.0

15 minut czytania

/ Obyczaje

Podniecenie i lęk

Michał Paweł Markowski

Nikogo już ci z drugiej strony nie obchodzą i jedyne, co zostaje, to trzymać się swoich i pluć na innych. Tak umiera polityka rozumiana jako sprawiedliwa organizacja życia społecznego. Na tym polega sukces Donalda Trumpa, mimo że następnym prezydentem Stanów Zjednoczonych będzie Joe Biden

Jeszcze 4 minuty czytania

Uwaga, będą brzydkie słowa. Bo, kurwa, ile można! Owszem, Biden wygrał, z największą liczbą głosów w historii. Owszem, Senat może być w zasięgu Demokratów w styczniu, po serii dodatkowych wyborów, i Mitch the Bitch nie będzie już nikogo szantażował większością republikańską, blokując wszystkie reformy. Owszem, da się przywrócić ograniczenia ekologiczne. Owszem, da się, wreszcie, wprowadzić wysokie podatki dla najbogatszych. Ale to wszystko, na razie, na nic. Bo, na razie, wciąż pozostaje ogromny niesmak, który radość śle do kąta. Może przejdzie, jak wsadzą Trumpa do pierdla za niewyobrażalną korupcję (4 tysięcy procesów to jednak spore osiągnięcie), ale na razie nie mam siły się cieszyć. Nie dlatego wcale, że nerwówka była ogromna przez ostatnie trzy dni. To także, ale chodzi o ważniejsze sprawy.

Bo znowu, kurwa, daliśmy się nabrać! My, niebiescy, którzy kibicowaliśmy Bidenowi, przewidując łatwe jego zwycięstwo, jak w Polsce liberałowie wierzyli wbrew oczywistościom w Trzaskowskiego. Cztery lata temu triumf miał być oczywisty i nie był. Hillary dostała po łapach, bo się za bardzo wymądrzała i nawet nie pofatygowała się do Michigan i Wisconsin, które słusznie pokazały jej środkowy palec. Trump wygrywał stan po stanie, a nam rzedła mina i każdy przecierał oczy, bo był skończonym durniem. Teraz mieliśmy podobno wziąć dodatkowe lekcje rzeczywistości, żeby tylko się nie oszwabić, gdy przyjdzie moment prawdy. Mieliśmy szturmem zgarnąć cała pulę, wziąć Senat, umocnić Izbę Reprezentantów i mieć „swojego” prezydenta. Triple whammy, czyli, po naszemu, hokus-pokus. Biden musiał zwyciężyć! Dlaczego? Bo był w tym samym stopniu nasz, w jakim Trump był obcy. Na michigańskiej wsi, gdzie od kilku miesięcy mieszkam z powodu pandemii, tabliczki Trump 2020 albo Four more years! albo Make America Great Again tłoczyły się na równo przystrzyżonych trawnikach i gdyby nie Detroit, największe skupisko miejskie w stanie, Trump wygrałby tu w cuglach, kładąc ostatecznie kres demokratycznym złudzeniom o odbiciu stanu Republikanom. Na szczęście czarne Detroit i okolice poszły tłumnie do wyborów i uratowały nasze białe tyłki, bo te najczęściej podstawiały się niestety Trumpowi. 60 procent białych głosowało na Trumpa, ale ponad 80 czarnych na Bidena i gdyby czarnych było więcej niż 12% całej amerykańskiej populacji, żaden Republikanin nigdy by progu Białego Domu nie przestąpił. Ale co z tego, skoro wybory i tak zostały, według przegranego prezydenta, „ukradzione”.

W czwartek, o 6.30 po południu (czasu wschodniego), Trump wygłosił, co miał wygłosić. Demokraci sfałszowali wybory, wydarzyło się największe oszustwo w historii, mimo że to Republikanie kierowali wyborami w stanach, w których Trump sromotnie przegrał. Jak to możliwe, że Trump wygrywał z ogromną przewagą, a potem zaczął w tajemniczy sposób przegrywać? Nie ma tu żadnej tajemnicy. Sam Trump przekonywał swoich wyborców, żeby nie głosowali listownie (bo przecież w kraju, gdzie 100 tysięcy ludzi dziennie zapada na COVID, nie ma powodu, żeby być ostrożnym), a poszli tłumnie do wyborów osobiście. Poszli, owszem, i ich głosy policzono najpierw, potem zaś zaczęto liczyć głosy z kopert. I wtedy okazało się, że ostrożność popłaca i zwycięstwo Bidena przesłano pocztą. To jednak było za trudne do pojęcia przez Trumpa: „Zatrzymać liczenie głosów!”. „OK, ale dlaczego? Przecież prowadzisz”. „No ale mogę przegrać”. To nie jest logika demokracji, ale nikt tu o demokracji nie myśli.

Gdyby Trumpowi przypisać mentalność Kalego, Trump byłby oburzony, ale Sienkiewicz dobrze ją opisał i dziś wiemy, że miał na myśli amerykańskich Republikanów. Co jest dla mnie dobre, jest dobre tout court, co mi nie sprzyja, musi być bardzo złe. A jeśli okazuje się, jak w tych wyborach, że nie można wszystkich demokratycznych instytucji dokumentnie zgnoić, to znaczy, że świat jest przeciwko nam, bo przecież każdy normalny człowiek musi cierpieć pod ciężarem federalnego rządu. Ma to sens? Ma, ale tylko dla ludzi, którzy o życiu społecznym nie mają zielonego pojęcia, za to chętnie będą paradować po ulicy z naganem, bo konstytucja na to (w literalnej wykładni) pozwala. Jeśli nie skończy się to wszystko walkami ulicznymi, to nie dlatego, że ludzie pójdą po rozum do głowy, ale dlatego, że będą musieli się siłom porządkowym poddać. Max Weber miał na szczęście rację. Państwo ma monopol na przemoc, ale w sytuacjach kryzysowych może tę przemoc zastosować przeciwko swoim liderom.

Biden musiał zwyciężyć, bo był nasz, a my wiemy, co dla wszystkich dobre. Także i my nie jesteśmy wolni od rozumowania Kalego. Ale Biden musiał ponieść klęskę, w oczach Republikanów, bo był nasz, nawet jeśli w rzeczywistości zdobył kolegium elektorów. Podobnie Trump: musiał przegrać, bo był ichni, i słusznie. Musiał także wygrać, bo w ich oczach był zwycięzcą, niezależnie od wyniku wyborów. Rzygać już się chce od tych podziałów, ale nic na to poradzić nie można, życie uprościło się do karykaturalnej postaci i nie widać żadnych pomysłów, jak z tej politycznej antynomii wyjść. Wystarczy przyjrzeć się pytaniom zadawanym wyborcom po głosowaniu. Wyborcy Trumpa zapytani, czy Trump ich podnieca, odpowiadali, że tak. Zapytani, czy wybór Bidena ich przeraża, odpowiadali, że tak. I odwrotnie: Trump przeraża tych, których podnieca Biden. Świat staje się otwarcie sadomaso: co podnieca jednych, przeraża innych i na odwrót. Niechęć między obozami była zawsze, ale niechęć to słaby afekt, łatwo negocjowalny. Dziś negocjować się nie da, rządzą afekty mocne, jednoznaczne, wykrawane laubzegą. Niuans dawno już uleciał, polityka nikogo nie obchodzi, zostały mroczne instynkty. Lock her up! Lock him up! Lock them up! Lock us up!

Niech sobie gada, kto chce. Widać coraz wyraźniej, że mimo mniej lub bardziej przekonującej retoryki w sporach między Demokratami i Republikanami nie chodzi wcale o skład Sądu Najwyższego, o podatki, o aborcję, o zieloną energię, sojusznicze układy, fundusze dla szkół publicznych. Nie chodzi o żaden program, którego notabene Trump nigdy nie miał, patologiczny kłamca programu mieć nie może, bo musiałby się go trzymać. Najzabawniejsza była jego wypowiedź w drugiej debacie z Bidenem, gdy prowadząca zapytała, co powiedziałby każdy z kandydatów swoim wyborcom w dniu inauguracji. Cytuję zapis debaty: „Jeśli on zostanie prezydentem, nastanie depresja, jakiej nikt jeszcze nie widział. Twój plan emerytalny szlag trafi i będzie to bardzo, bardzo smutny dzień dla tego kraju”. Obsesja Trumpa tkwi tak w nim głęboko, że nawet zapytany, jak się czuje, odpowie, że Biden czuje się gorzej albo że Biden kłamie, mówiąc, że Trump czuje się dobrze. Niezależnie od tego, co mówił kandydat Demokratów, Trump bredził po swojemu. Nie ustępowały mu w tym obie potężne stacje telewizyjne: FOX NEWS i CNN. Hannity i Carlson grozili widzom (skutecznie) nadejściem komunizmu i szukali haków na Huntera Bidena, syna kandydata, Don Lemon, elegancki gospodarz z prajm tajmu CNN, wzdychał, wznosił oczy do nieba i kręcił głową z niedowierzaniem, że ktoś taki jak Trump w ogóle chodzi po ziemi. Na dodatek po tej samej, po której stąpa w miękkich pantoflach Lemon. FOX nie owijał w bawełnę, CNN owijał, ale wymowa była taka sama: ich trzeba usunąć z powierzchni ziemi, żeby dobro ponownie zapanowało. Niezależnie od wyniku wyborów FOX będzie nadal walił z grubej rury w Demokratów, ale co będzie robił CNN, gdy nie będzie Trumpa w Białym Domu? Z kim będzie się bił Chris Cuomo?

W Ameryce „wypierdalać” słychać po obu stronach konfliktu i słychać coraz mocniej. Dlaczego zawodowi Republikanie mimo wcześniejszych zapowiedzi tak powszechnie poparli Trumpa? Bo dał im poczucie siły, której zaczęli mieć coraz mniej, i dawał szansę na utrzymanie władzy, bez której każdy konserwatyzm przeradza się w ględzenie starej ciotki, która mężczyzn znać nie chciała. Dlaczego szeregowi Republikanie poparli Trumpa? Bo dał im poczucie siły, bez której ich malejąca władza w rodzinie nie mogłaby mieć szans na powrót. Trumpizm nie ma już w sobie nic z populizmu (jak prawie wszyscy myśleliśmy) nie dlatego tylko, że przywódca ruchu nic sobie z ludu nie robi (to akurat jedna z cech populizmu, cynizm przywódcy). Trumpizm nie jest populizmem, bo lud doskonale rozumie, że przywódca nie jest z nich, że ich przeto nie reprezentuje, że nie słucha ich wcale. Ale oni także jego nie słuchają, nie słuchają już jego nieskończonych monologów. Obie strony podtrzymują jedynie złudzenie, że są razem, bo obu stronom to po drodze. Trumpizm to przekonanie, że my, niebiescy, musimy wypierdalać, bo zawadzamy czerwonym. Albo że my, czarni, albo brązowi, musimy wypierdalać, bo nas biali nie lubią. Albo że my, kobiety, musimy wypierdalać, bo biali faceci teraz mówią. Nie mówi się dlaczego, bo to jasne. Nie z powodu tej lub innej ustawy, tej lub innej polityki społecznej, zagranicznej lub wewnętrznej, lecz ze zwykłego przekonania, że nam – niebieskim, czarnym, kobietom, wyedukowanym – miejsce w tej społeczności się nie należy. Żeby nie było złudzeń: 65 procent Demokratów wyznało w exit polls, że głosowało wyłącznie przeciwko Trumpowi; co miał do powiedzenia o ich przyszłości Biden, niewiele ich obchodziło. Bądźmy szczerzy: teraz wszyscy wiemy, jak naprawić świat, ale jakoś Obamie niewiele się udało. Zgoda, wprowadził powszechne ubezpieczenie, a potem przez 6 lat republikański Senat skutecznie go blokował, ale wykup upadających na własne życzenie banków w 2008 roku nie był sygnałem do społecznej zmiany. Dziś na szczęście Demokraci mają też frakcję postępową, dziwnym trafem głównie przez młode kolorowe kobiety reprezentowaną.

Rzecz w tym, że żaden z tradycyjnych języków perswazji politycznej już nie działa. Nie działa liberalny: nie można już liczyć na to, że druga strona zmieni poglądy pod wpływem uniwersalnie zasadnych racji. Nie działa lewicowy: nie można już liczyć na to, że druga strona uzna program socjalny, edukacyjny albo ubezpieczeniowy za własny, skoro podsuwa go strona przeciwna. Nie działa konserwatywny: nie można już liczyć na to, że druga strona uzna tradycję za fundament istnienia społecznego. Dlaczego? Ano dlatego, że politykę drugiej strony zdominował język indywidualistycznej anarchii, który wyklucza myślenie polityczne. Że niby sugeruję, że odpowiedzialny jest za to zachodni liberalizm? Owszem, sugeruję, ale to już nic oryginalnego.

Na pytanie w exit polls, co decyduje o noszeniu lub nienoszeniu maski antywirusowej, czerwoni odpowiadają, że „wybór indywidualny”, niebiescy, że „społeczna odpowiedzialność”. Tu jest pies pogrzebany i to pogrzebany tak płytko, że ścierwo cuchnie na milę. Nie da się pogodzić tych dwóch wizji świata, kropka. Indywidualny wybór i społeczna odpowiedzialność nie dają już się uzgodnić, a może nigdy się nie dawały. Kiedy ktoś się dziwi, że czarni Amerykanie mogą głosować na rasistowskiego kandydata, to nie rozumie, że The American Dream jest dla wszystkich, to znaczy wszyscy w niego mogą uwierzyć, zwłaszcza wtedy, gdy jasne jest, że inne drogi społecznego awansu poza marzeniem są pozamykane.

Pamiętacie słynną wystawę powieszoną przez Edwarda Steichena w 1955 roku w The Museum of Modern Art w Nowym Jorku pod tytułem „The Family of Man”? Niewiele lat minęło od wojny światowej, ledwie dwa od zakończenia wojny w Korei, ludziom marzyła się jedna wielka rodzina. Rodzina ta miała cieszyć się życiem, poza polityką, poza rasą, poza ekonomią. Na moim egzemplarzu katalogu z tej wystawy kupionym w wiejskim antykwariacie w Michigan czytam: „Dla mamy i taty, Boże Narodzenie, 1970, świętując radość istnienia”. Gdzie się ta radość istnienia, the joy of being, podziała? Ukradli, panie, ukradli.

Oglądam zdjęcia z protestów wyborczych: Trumpartyzanci, którzy otaczają lokale liczenia głosów (niekiedy z pepeszami, bo wolno), nie wierzą, że ktoś może sumiennie wykonywać swoją robotę niezależnie od politycznego koloru. Nie mieści się im w głowie, że ktoś może nie być „przeciwko” nim, bo nie jest „przeciwko” nikomu, tylko spełnia swój obywatelski obowiązek. A w takim razie trzeba mieć tego kogoś pod kontrolą. Czy muszę mówić, że ta indywidualistyczna anarchia kupy się nie trzyma jako stanowisko? Nie muszę, ale powiem. Nie możesz żądać dla siebie nieskrępowanej swobody poglądów, odmawiając jej innym. Nie możesz opierać swojego życia na indywidualnych wyborach (nie będzie mi rząd mówił, co mam robić!), a jednocześnie zabraniać tych wyborów innym. Nie możesz brać kasy od rządu federalnego, kiedy nie masz wyjścia, i wyzywać ten sam rząd od najgorszych, kiedy ci nic nie dokucza. I tak dalej, i tym podobne. Logika nie jest najmocniejszą stroną czerwonych, ale przecież nie o logikę tu chodzi, tylko o to, co odrzucenie logiki stymuluje: przekonanie, że teraz, kurwa, my. A my to nic innego jak ja plus paru kumpli. Albo parędziesiąt milionów. Niech mi ktoś powie, że w Polsce jest inaczej. Po obu stronach barykady.

Jeden z moich ulubionych pisarzy politycznych Pankaj Mishra napisał w ostatnim numerze „The New York Review of Books” (datowanym na 19 listopada) trafny artykuł o narcyzmie Zachodu. Polega on, według Mishry, na tym z grubsza, że uniwersalny argument w jakimkolwiek sporze ideologicznym tworzy się z pozycji oświeconego rozumu zachodniego, z całkowitym pominięciem innych, niezachodnich tradycji politycznego i filozoficznego myślenia. „Gazetowy komentator z Indii, Chin, Ghany albo Egiptu nie ma szans na uznanie jako autorytet w sprawach światowych, o ile nie wykaże podstawowej znajomości euroamerykańskich politycznych i intelektualnych tradycji. Większość zachodnich uczonych, nie wspominając dziennikarzy prasowych, nie ma zielonego pojęcia o indyjskiej, chińskiej, afrykańskiej czy arabskiej historii czy myśli”. Ten łatwy okcydentalizm tłumaczy się natychmiast na karykaturalne wcielenia. Zachód przekonany jest o swojej wyższości, nic tego głupstwa łatwo nie zmieni, ale w codziennym życiu politycznym intelektualny narcyzm spotyka narcyzm innego rodzaju, znacznie zgrzebniejszy, taki mianowicie, który eliminuje jakiekolwiek myślenie o ludziach z innego politycznego rozdania jako towarzyszach tej samej niedoli, w której jakoś się trzeba urządzić. Nikogo już ci z drugiej strony (czerwoni, niebiescy, biali, czarni) nie obchodzą, wobec czego jedyne, co zostaje, to trzymać się swoich i pluć na tych innych. Tak umierają po kolei idee liberalne, lewicowe, konserwatywne, umiera polityka rozumiana jako sprawiedliwa organizacja życia społecznego i na polu bitwy zostaje pokaleczona świadomość, że jak się własnej rodziny na czas nie obroni, to przyjdą „złe chuje” i trzeba będzie walić na odlew.

Na tym polega wielki sukces Donalda Trumpa, mimo że następnym prezydentem Stanów Zjednoczonych będzie Joe Biden. Dlatego już nie mam siły i rzucam kurwami w stronę telewizora, w którym Trump kłamie jak najęty, a piękny Don Lemon znowu przewraca oczami.