Trzy tygodnie, naprawdę
Jorge Luis Borges w 1963 / fot. Alicia D’Amico

21 minut czytania

/ Literatura

Trzy tygodnie, naprawdę

Rozmowa z Andrzejem Sobolem-Jurczykowskim

Kłóciłem się z redaktorką o każde zdanie. „Po polsku tak się nie mówi” – krzyczała, a ja odpowiadałem: „Po hiszpańsku też się tak nie mówi”. Przecież u Borgesa każde zdanie ma być dla czytelnika zaskoczeniem. Straszne awantury z tego były

Jeszcze 5 minut czytania

MACIEJ LIBICH: Zanim przejdziemy do Borgesa, pomówmy chwilę o tym, co robił pan przed Borgesem. Skończył pan filologię romańską na Uniwersytecie Warszawskim, potem studiował historię sztuki w Barcelonie. Jak to się stało, że zaczął pan tłumaczyć teksty literackie?
ANDRZEJ SOBOL-JURCZYKOWSKI: Przez ostatnie 60 lat w ogóle o tym nie myślałem. A jest to w sumie dość zabawna opowieść. Już we wczesnych latach życia znałem kilka języków, w dodatku biegle się nimi posługiwałem. W szkole średniej – nieco przypadkowo – poznałem pewnego dziennikarza, który zarabiał na życie, przygotowując drobne artykuliki do różnych tygodników. To były pisma niekoniecznie najwyższych lotów: „Panorama”, „Przyjaciółka”, „Kobieta i Życie”. I to nie były nawet artykuliki, raczej sensacyjne historyjki. Pisał je w ten sposób, że chadzał do czytelni czasopism zagranicznych, brał włoskie albo francuskie dzienniki i tygodniki, przeglądał je i – kiedy już zorientował się, piąte przez dziesiąte, co tak właściwie jest w środku, na przykład artykuł o tym, że niespodziewanie opustoszał grób Mussoliniego – pisał na tej podstawie niby swoje teksty. Choć tak naprawdę wszystko zrzynał. Zaproponował mi, żebym mu te zagraniczne artykuły tłumaczył, bo sam rozumiał z nich bardzo niewiele. Więc rzeczywiście tłumaczyłem – i trwało to kilka ładnych lat, aż do klasy maturalnej. Dużo tego było, nawet dziesięć stron maszynopisu dziennie.

A potem?
Z czasem, na własną rękę, zacząłem wyciągać z tych czasopism takie… półliterackie formy, cztero-, pięciostronicowe opowiadania – sentymentalne, romantyczne, o miłości służących albo kucharek. Starałem się to przekładać i obrabiać stylistycznie, a następnie proponować polskim pismom jako swoje przekłady. Miałem wtedy piętnaście, może szesnaście lat. I brali to. Wydrukowałem kilkadziesiąt takich tekstów, chociaż oczywiście nie była to literatura wysokich lotów. Ale wie pan, co było w tym wszystkim najważniejsze? Narobiłem sobie kontaktów. Później, gdy wpadały mi w ręce bardziej ambitne opowiadania, dzięki temu udawało mi się je opublikować. Na przykład we wspaniałym piśmie „Kontynenty”.

Jak to się stało, że już w liceum posługiwał się pan kilkoma językami?
Francuski znałem z domu.

A włoski?
Nauczyłem się sam w siódmej klasie podstawówki. Czytałem jeszcze przedwojenny samouczek, nazywał się „Szybko, łatwo i przyjemnie”. To była taka seria do wielu języków, wydawana w kilkunastu krajach na świecie. A ponieważ znałem dobrze francuski, niezwykle łatwo mi ten włoski wchodził. Wykuwałem słówka, gramatykę, ale przede wszystkim – robiłem czytanki. Metoda tego podręcznika polegała na tym, aby każde zdanie przeczytać ze zrozumieniem sześć razy na głos i powtórzyć. Genialne.

Natomiast z hiszpańskim było jeszcze inaczej. Od kiedy miałem pięć lat – i trwało to niemal dekadę – miałem za sąsiadów Hiszpanów. Spędzałem z tymi hiszpańskimi dzieciakami i ich rodzicami po kilka godzin dziennie. Mniej więcej po roku okazało się, że rozumiem absolutną większość tego, co rozumieją dzieci. A powiedzieć mogłem, po dwóch latach, prawie połowę tego co oni. Więc zacząłem to ciągnąć. W wieku dwunastu lat kupiłem sobie podręczniki, słowniki – i na poważnie zająłem się nauką. Siedziałem nad nią przynajmniej dwie godziny dziennie.

Andrzej Sobol-Jurczykowski

Ur. 4 lutego 1941, zm. 2 listopada 2020. Tłumacz, eseista, jeden z największych polskich znawców twórczości Jorge Luisa Borgesa. Studiował filologię romańską na Uniwersytecie Warszawskim i historię sztuki na Universidad Autónoma w Barcelonie. Przekładał powieści i opowiadania z literatury francuskiej, angielskiej, włoskiej i hiszpańskojęzycznej – łącznie ponad czterdzieści książek i ponad sto krótszych próz. W 1975 roku otrzymał Nagrodę Pegaza za przekłady poetyckie, a w 1999 Nagrodę Polskiego PEN Clubu za całokształt pracy translatorskiej. Przetłumaczył niemal wszystkie tomy opowiadań, wierszy oraz esejów Borgesa, opracował również jego „Wybór poezji”. Ostatnie lata życia poświęcił pisaniu „Przewodnika po świecie literackim J.L. Borgesa”, jedynej na świecie encyklopedii obejmującej i objaśniającej całą twórczość argentyńskiego pisarza. Składa się na nią ponad cztery tysiące haseł. Eseje Borgesa w tłumaczeniu Andrzeja Sobola-Jurczykowskiego mają ukazać się w niedalekiej przyszłości nakładem Państwowego Instytutu Wydawniczego.

Czyli filologia romańska to było pociągnięcie czegoś, co miał już pan w dużym stopniu opanowane?
Tak. Egzamin dyplomowy z hiszpańskiego i włoskiego zdałem na pierwszym roku studiów. Właśnie na studiach zainteresowałem się literaturą. I łaciną, której uczyłem się dwa lata – a potem kontynuowałem niejako na własny rachunek. Trwa to zresztą do dziś. Zdarza mi się wyjąć książkę z łacińskimi sentencjami i czytać na chybił trafił, trzy, cztery godziny. W czasie studiów zacząłem też pracować w biurach podróży jako pilot wycieczek zagranicznych, trzy miesiące w roku. Byłem w komfortowej sytuacji, ponieważ hiszpański i włoski znał wtedy mało kto, a jeżeli znał, to pracował na etacie, dzięki czemu nie miałem żadnej konkurencji. Dobrze na tym zarabiałem, ale chodziło przecież o coś innego – ogromnie podszkoliłem języki, rozmawiając. Zupełnie nieocenione doświadczenie… A potem stało się tak, że wyjechałem do Hiszpanii, gdzie spędziłem siedemnaście lat. Przed wyjazdem udało mi się przetłumaczyć kilkanaście, nie, właściwie kilkadziesiąt rozproszonych utworów Borgesa i dwie jego książki, po czym na te siedemnaście lat straciłem kontakt z literaturą.

Utrzymywał się pan z tłumaczenia?
Przez krótki czas, przed samym wyjazdem do Hiszpanii, miałem po trzy, cztery teksty tygodniowo drukowane w czasopismach. Wtedy zarabiałem nieźle. Ale to było dwadzieścia kilka pism – z Krakowa, Warszawy, Katowic, Gdańska, Wrocławia, Poznania. Nie pamiętam tak dokładnie. Ale mam przygotowaną na komputerze bibliografię przekładów Borgesa na polski, w której odnotowałem również wszystkie moje tłumaczenia. Spisanie tego zajęło mi parę dobrych lat. Jest tam ponad dwa tysiące siedemset pozycji.

Imponująca liczba.
Tylko wie pan, jeśli jakiś tekst wyszedł dwukrotnie, albo w dwóch różnych przekładach, odnotowywałem to wszystko. Tak czy siak przez ten krótki czas zarabiałem na życie tłumaczeniem. Ale potem to się skończyło. Wydałem jeszcze antologię południowoamerykańskich opowiadań fantastycznych. I na hiszpański przekładałem – wraz z innymi tłumaczami – polską XX-wieczną poezję: Miłosza, Ważyka, Szymborską.

Dlaczego wyjechał pan do Hiszpanii na tak długo?
Dusiłem się tutaj. Wyjechałbym znacznie wcześniej, gdybym dostał paszport. Trzy lata mnie przetrzymali. Zresztą po śmierci matki nic mnie tu nie trzymało, źle się tu czułem. Taki był ten ustrój. Nikt się tu nie czuł dobrze poza tymi, którzy kolaborowali z komunistami. Pojechałem na rok, ale po roku pomyślałem: „W domu nikt za mną nie płacze. Może jeszcze rok?”. I tak siedemnaście lat. Zupełnie nie zajmowałem się tam literaturą, chociaż bardzo dużo czytałem. Pracowałem w hotelach – najpierw jako recepcjonista, potem jako szef recepcji, a wreszcie jako dyrektor hotelu. Trwało to z sześć lat. A jako że miałem doświadczenia z turystyki, łatwo mi to wszystko wychodziło. To była praca tylko na lato. Zimą siedziałem w Barcelonie i nie robiłem nic. W pewnym momencie poznałem właściciela biura eksportowo-importowego, który poprosił, żebym u niego pracował. Sprowadzałem z Polski silniki elektryczne. Potem przyszedł kryzys. Firmy działające od 150 lat zamykały się jedna po drugiej, dziesięć dziennie. Moja też, koszmar. Przez dwa lata szukałem pracy. Na szczęście miałem oszczędności, więc mogłem sobie na to pozwolić, ale w pewnym momencie zrozumiałem, że to bez sensu – i wróciłem do Polski.

Jose Luis Borges, „Alef”. Przeł. Andrzej Sobol-Jurczykowski, Państwowy Instytut Wydawniczy, 232 strony, w księgarniach od czerwca 2020Jorge Luis Borges, „Alef”. Przeł. Andrzej Sobol-Jurczykowski, Państwowy Instytut Wydawniczy, 232 strony, w księgarniach od czerwca 2020

Który to był rok?
1986. Załapałem się jeszcze na trzy lata Polski Ludowej – na kartki.

I wrócił pan do literatury.
Nie od razu. Ale miałem trochę kontaktów z przeszłości, w ministerstwach. A mieszkałem na Kruczej, i wszystkie te ministerstwa miałem pod ręką. Więc zajmowałem się na przykład zagranicznymi delegacjami: włoskimi, hiszpańskimi, francuskimi, portugalskimi też, bo przecież to wszystko podobne języki. Naprawdę byłem bezkonkurencyjny – i zarabiałem na tym duże pieniądze. Obcowałem też wtedy z ludźmi kultury, politykami, artystami. Wtedy też, kiedy wszystko się ustabilizowało, miałem sposobność nawiązać z powrotem kontakty z pismami i wydawnictwami.

Dlaczego?
Ja naprawdę kochałem tłumaczenia literackie. Tę gimnastykę, żeby jak najdokładniej oddać treść, a przy okazji zachować formę. To ogromne wyzwanie – choć pieniędzy nie było z tego żadnych. Znałem zawodowych tłumaczy literackich, którzy w życiu przetłumaczyli kilkadziesiąt książek, ale to były… pojedyncze egzemplarze.

Czyli tłumaczył pan w chwilach wolnych od pracy zarobkowej?
Dokładnie. I zawsze na zapas. Kiedy Kamil Piwowarski [redaktor PIW – przyp. red.] wziął się za opróżnianie moich szuflad, samego Borgesa miałem przełożonych trzydzieści książek. A on wziął ode mnie sześć tomów opowiadań i dwanaście tomów esejów. Osiemnaście książek za jednym zamachem!

To dość radykalne uszczuplenie.
Mam jeszcze dużo rzeczy. Na przykład wspaniałą książkę „Konfabularz totalny” Juana Joségo Arreoli. Zredagowaną, wyczyszczoną. Od dwudziestu lat szukam dla niej wydawcy. Zainteresował się nią Tomasz Pindel, ale mówił mi, że z dotacjami teraz nie najlepiej.

Porządkuję sobie w głowie: jest rok 1986, wraca pan do Polski – i sięga po Borgesa. Którego już wcześniej przecież sporo pan tłumaczył.
Odkryłem go w 1961 roku. Byłem w domu u pewnego meksykańskiego pisarza. Na chybił trafił wyciągnąłem mu z biblioteki książeczkę Borgesa, „Twórcę”. Króciutkie teksty – na dwie stroniczki, czasem nawet jedną. Zacząłem to czytać. I stałem tak trzy godziny, aż nie skończyłem całej. Powiedziałem mu wtedy: „Wiesz co, to jest pisarz dla mnie”. To było coś niesłychanego – zupełnie nieznana stylistyka, jak z innej planety. Zabrałem te opowiadania do domu i tego samego dnia przetłumaczyłem cztery czy pięć krótkich tekstów. Dość prędko zaczęły się moje czasochłonne przemyślenia nad każdym zdaniem. Niekiedy tygodniami siedziałem nad jednym, zresztą zostało mi to do dziś. Niektóre zdania potrafię tłumaczyć dwa czy trzy tygodnie. Ma pan przy sobie „Alef”?

Mam.
To proszę otworzyć „Teologów”. Widzi pan? „Zrównali z ziemią ogród, sprofanowali kielichy i ołtarze i wjechali Hunowie konno do klasztornej biblioteki, i podarli niezrozumiałe księgi, i znieważyli je, i spalili, może z obawy, że litery zawierają bluźnierstwa przeciwko ich bogu, który jest mieczem z żelaza”. Trzy tygodnie, naprawdę. Wydaje mi się, że lepiej tego nie można zrobić. I podmiot jest dopiero po dwóch czy trzech członach podrzędnych, i rytm zachowany, i wierność oryginałowi. No ale… trzy tygodnie.

I tak przy każdej książce?
Tak, zeszło mi kilka lat na samym myśleniu. Jak poszedłem do Artura Międzyrzeckiego, do „Poezji”, to już był rok 1965. On to wziął od razu i wydał w 1966, w lutym. Dzisiaj na pewno zrobiłbym wszystko inaczej, choć nie wiem, czy lepiej. Miałem wtedy dużo odwagi. Kłóciłem się z redaktorką o każde zdanie. „Po polsku tak się nie mówi” – krzyczała, a ja odpowiadałem: „Po hiszpańsku też się tak nie mówi”. Przecież u Borgesa każde zdanie ma być dla czytelnika zaskoczeniem. Straszne awantury z tego były. W tym wieku już nie mam na to siły.

Co w tej literaturze jest dla pana tak silnie pociągające?
Styl – zaskakujący, ale jasny. U Borgesa każde zdanie jest precyzyjne, klarowne i zrozumiałe, ale wyrażone tak dziwnymi środkami, że żaden inny autor by na to nie wpadł. To była dla mnie całkowita nowość. A jak jeszcze dorzucimy to, o czym Borges pisał… ta identyczność w wielości, wielość w jedności, nieskończoność i jej różne formy, odmienne warianty przyszłości, rozwidlające się ścieżki, ogrody, biblioteki. Przeświadczenie, że nie ma jednego kierunku, w jakim mogą potoczyć się zdarzenia, nic nie jest z góry założone, wręcz przeciwnie – i nie wiadomo, od czego to zależy. Pasjonująca literatura. A zresztą wszystko to interesowało mnie już wcześniej. Moje myśli krążyły podobnie. I kiedy przeczytałem „Twórcę”, poczułem, że w literaturze Borgesa odnalazłem siebie. Miałem jeszcze jednego takiego pisarza, ale nigdy nie otrzymałem szansy, żeby go tłumaczyć. Ktoś mnie ubiegł, i to o dosłownie tydzień. Chodzi oczywiście o Márqueza i jego „Sto lat samotności”.

Márquez ma w sobie coś z Borgesa? W ogóle – widział pan jakieś cząstki Borgesa u innych pisarzy?
Oczywiście, cały Umberto Eco jest oparty na Borgesie. Przecież nawet w „Imieniu róży” niewidomy bibliotekarz to Borges. I cały ten świat jest z gruntu borgesowski.

Ciekawi mnie, czy szuka pan Borgesa u innych autorów.
Nie wiem, raczej nie. Jego styl i dykcja są absolutnie nie do podrobienia. Na pierwszy rzut oka widać, że opowiadania – ładnie mówiąc – stylizowane na Borgesa są kiepskiej jakości podróbami. I nikt specjalnie nie zajmował się żadnymi persyflażami ani czymkolwiek w tym rodzaju. Przynajmniej nie pamiętam tego z biografii Borgesa, a czytałem ich w życiu kilka. Swoją drogą, najlepsza jest ta Edwina Williamsona, świetnie przetłumaczona na polski, choć wciąż niewydana. W związku z tą biografią siedzę teraz nad czymś, czego już na pewno nie zdążę zrobić. Ale i tak zabieram się do tego codziennie i uzupełniam tę moją tabelkę. Dotyczy ona właściwie tylko jednej rzeczy, a mianowicie przekładu tytułów utworów Borgesa. Tłumacz nie zwracał na to uwagi i nie miał o tym pojęcia, a ja, jako jedyny człowiek w Polsce, mam dostęp do całej bibliografii Borgesa – bo przecież sam ją zrobiłem. I dlatego też sprawdzam to dziesięć razy szybciej niż ktokolwiek inny. Mimo to siedzę nad tym już pół roku i zrobiłem sto pięćdziesiąt stron, których łącznie jest niemal osiemset. Sam pan widzi.

Jose Luis Borges, „Fikcje”. Przeł. Andrzej Sobol-Jurczykowski, Państwowy Instytut Wydawniczy, 256 stron, w księgarniach od listopada 2019Jorge Luis Borges, „Fikcje”. Przeł. Andrzej Sobol-Jurczykowski, Państwowy Instytut Wydawniczy, 256 stron, w księgarniach od listopada 2019

Czym tłumaczenie Borgesa różni się od innej pracy translatorskiej? Co jest szczególnie wymagające w tych książkach? Do czego trzeba osobnego namysłu?
Przede wszystkim – jeśli pan widzi, że coś jest szczególnie dziwne, wcześniej niespotykane, że w jakiś przyciągający sposób zwraca pańską uwagę, i ma pan podejrzenie, że Borges mógł taki fragment skądś zaczerpnąć, no to… jest pan bezradny. Teraz, kiedy mamy internet, wszystko stało się o wiele łatwiejsze. Ale bez niego trzeba było liczyć na cud – a ja z cudem spotkałem się tylko raz w życiu. Wpadłem, mianowicie, na takie zdanie: „Pasł się jak woły, a włosy jego rosły jak orły”. Słyszy to pan? Przecież to nie pasuje do stylu żadnego autora. Nie brzmi znajomo. I co z tym zrobić? No właśnie – czekać na cud. Z półki na podłogę spadła mi Biblia, i otworzyła się na losowej stronie. Podchodzę, żeby ją podnieść, patrzę: „Paśli się jako woły, a ich włosy na kształt orłów rosły”. Ale to jeden cud. Coś takiego zdarza się tylko raz. A przecież nie mogłem takiego zdania zostawić. Z powodu tego jednego zdania minęło wiele, wiele miesięcy, zanim komukolwiek ten tekst zaproponowałem. A wyrzucić go nie mogłem, bo jestem zbyt uczciwy, choć ktoś inny może i by tak zrobił. Więc dałem przypis do Biblii Wujka – i byłem kryty. Taki przypis pozwala mi na każde dziwactwo.

Czyli trudność polegałaby na tym, że literatura Borgesa jest tak gęsto inkrustowana intertekstami?
Może odpowiem w ten sposób, że są książki Borgesa, w których jest trochę Borgesa – i bardzo dużo moich przypisów. Czyli dokładnie tak, jak pan mówi: ogromna liczba odniesień do literatury światowej. Setki autorów. I już coraz mniejszą mam ochotę, aby o tym mówić. Przecież bywało tak, że dwa tygodnie szukałem jednego cytatu, znając jego autora, ale nie książkę, z której ten cytat pochodzi. W Bibliotece Uniwersyteckiej wypisywałem na jakichś karteczkach – a miałem ich tysiące, naprawdę, tysiące – wszystko, co znalazłem. Pierwszy komputer kupiłem dopiero w 1989 roku. Przepisywałem do niego te karteczki i w pewnym momencie okazało się, że mam przed sobą prawie osiemset stron maszynopisu. Osiemset stron cytatów. No, niech pan spróbuje znaleźć coś w „Baśniach tysiąca i jednej nocy”. Udało mi się nawet zdobyć całość – w angielskim przekładzie. Łącznie jest to dziesięć tomów. Żeby tam cokolwiek znaleźć, trzeba było za każdym razem czytać dziesięć tomów. Coś potwornego. Ale w tej chwili, dzięki temu, do samych esejów Borgesa mam pięć i pół tysiąca przypisów. Brakuje mi tylko siedemdziesięciu. I już nic nie mogę znaleźć. Nie dość, że granice pozamykane, to jeszcze stan zdrowia nie pozwala mi na żadne wyjazdy. Gdybym pojechał do British Library, znalazłbym wszystko w ciągu dziesięciu dni. Wiem nawet, gdzie szukać.

Nawiasem mówiąc, chciałbym panu polecić lekturę artykułu, który wyszedł w zeszłorocznej styczniowej „Twórczości”: „Borgesowskie wersje” Sylwestra Łazickiego. Jest to tekst o błędach w tłumaczeniu Borgesa na polski. Miła przejażdżka po kilkunastu tłumaczach, ale – rzeczywiście – Łazicki opowiada o takich przypadkach, że włosy stają dęba. Jak można zabierać się za Borgesa, nie znając hiszpańskiego? W jakimś przekładzie pojawia się fragment, że bohater nosił „kolorowe wstążki”. Żadne tam kolorowe; chodzi o czerwoną wstążkę, która oznaczała stronnictwo polityczne. Podobnie z przypisami – niektórzy istniejący autorzy stają się u polskich tłumaczy autorami fikcyjnymi, wymyślonymi przez Borgesa.

Ile osób w Polsce przekładało Borgesa?
Pięćdziesiąt jeden. I nawet świetni tłumacze potrafili się kropnąć. Pierwszy przykład z brzegu. Opowiadania Borgesa są oczywiście po hiszpańsku, ale w którymś z nich pojawia się angielski tytuł. Zasada jest taka, że tego nie tłumaczymy. Jeżeli Borges zapisał po angielsku, to zostawiamy tak samo. A u nas w przekładzie, notabene Zbigniewa Herberta, nagle pojawia się tytuł „Ja, Król”. Skąd? Ano stąd, że Herbert przetłumaczył tytuł chińskiej „Księgi przemian”, to znaczy „I King”, jako „Ja, król”. „I Cing” – jako „I King”. Ale czasem to nie zależy od tłumacza. U Borgesa też wkradały się błędy. W jednym z jego cytatów z Likofrona z Chalkis (a może Apollodora?) pojawia się nagle „lustrzana włócznia”. Bardzo dziwne i nie na miejscu. Tylko dlaczego? Po długich rozmyślaniach doszedłem do tego, że sam Borges musiał czytać jakiś fragment po angielsku. Włócznia to po angielsku „spear”, a w oryginale było „sphere”. Czyli chodziłoby o „lustrzaną kulę”, a nie „włócznię”. I wtedy wszystko by się zgadzało. A wyłożyli się na tym i tłumacze portugalscy, i niemieccy, i włoscy.

Przetłumaczył pan wszystko, co Borges napisał?
Zgadza się. Oprócz trzech książek, których nie chciał drukować sam Borges. I których nie wznawiał. Publikuje je teraz wdowa po nim – i robi mu tym krzywdę.

Bo są to złe książki?
Tak. Są przegadane, pisane napuszonym stylem. Potem go uprościł, jak gdyby wyczyścił go z tych naleciałości. Tę klarowność dobrze widać w esejach. Wszystko w nich wiadomo, odniesienia są jasne.

W esejach nie ma fikcji?
Chyba tylko raz udało mi się przyłapać Borgesa na zmyśleniu. Chodziło o fikcyjny (a przynajmniej tak mi się zdaje) cytat z Montezumy. Przejrzałem kilka książek, aby go znaleźć – i nic.

Musiał pan przeczytać ogromne ilości tekstu podczas pracy nad tłumaczeniami Borgesa.
Bardzo dużo. Koło siedmiu, może ośmiu tysięcy książek. Tyle że dokładnie przeczytałem trzy, cztery – a resztę przekartkowałem. Wykształciłem w sobie umiejętność szybkiego odnajdywania cytatów. Potrafię czytać nawet pięć wersów naraz. Jeśli trafię na któreś z kilku słów, które zapamiętałem, zatrzymuję się na chwilę i czytam uważniej. Ale wiele rzeczy przeczytałem z najprawdziwszą przyjemnością. Na przykład Pliniusza Starszego – choć miałem szesnaście lat i byłem dość głupi. Albo Koran w dwóch przekładach.

I dzięki temu łatwiej było panu przygotować encyklopedię Borgesowską?
Tak, między innymi. Mam tam koło czterech tysięcy haseł. Wszystkie przypisy, cytaty, odniesienia, nawiązania, ale też rzeczy niekoniecznie jasne dla nas kulturowo.

Czy myśli pan, że wydanie tego jest jakkolwiek możliwe?
Nie sądzę. Kto miałby to czytać? Kiedyś Borges miał dziesiątki tysięcy czytelników, dziś – kilkuset. Więc traktuję to jako narzędzie do pracy. Dzięki temu nie muszę szukać w bibliotekach, w internecie. A przecież mam jeszcze siedem gigantycznych segregatorów, w których trzymam papierową wersję tego wszystkiego – kompletowaną, zanim kupiłem komputer. Długie, długie lata pracy. A dokładnie czterdzieści.

I wie pan, co jest najśmieszniejsze? Kilka godzin po tym, jak umrę, wszystko wyląduje na śmietniku. Bo po co komu taka makulatura? Ale to nieważne. Jestem z tym pogodzony. Chodźmy do mojego gabinetu. Pokażę panu, jak to wszystko wygląda.

Cykl tekstów wokół tłumaczeń i tłumaczy publikowany jest we współpracy z Instytutem Kultury Miejskiej w Gdańsku – organizatorem Gdańskich Spotkań Literackich „Odnalezione w tłumaczeniu” oraz festiwalu Europejski Poeta Wolności.