Laura (Rashida Jones) ma potarganą koszulkę, dwie małe dziurki w białym materiale, mieszkanie na Manhattanie i troje dzieci, z tym że to trzecie to tak naprawdę jej ojciec. Mieszkanie jest duże, dzieciaki rozkoszne, dookoła wielkomiejski raj. Znajomy pan z warzywniaka, ulice bez samochodów, cisza, koktajl przy stoliku, gdzie Bogart oświadczył się Bacall. Laurę oczywiście stać na koszulę bez dziur, ale ona jest zwyczajnie ponad to. Z tyłu głowy pulsuje jej raczej wiedza o umierającej planecie i wyzyskiwanych pracownikach w Chinach niż mieszczański konwenans. Na konwenanse nie ma zresztą czasu – pustka wyziera z ekranu komputera, książka, na którą podpisała umowę, jakoś nie może się zacząć. Czekając na wenę, Laura przygotowuje nalepki na fiszki. Ma nawet takie małe specjalne urządzenie wielkości apteczki sanitarnej, które jej te nalepki drukuje. Gdy już skończy się drukowanie, musi biec po córeczki – jedną odebrać ze szkoły, drugą z baletu, ugotować im obiad, poczytać przed snem. Mąż jest nieobecny, pochłonięty rozkręcaniem nowej firmy. Oglądając przed snem stand-up Chrisa Rocka, w którym komik przekonuje, że seks małżeński nie istnieje, niezauważalnie potakuje do laptopa. Za chwilę wejdzie do sypialni jej mąż i rozpocznie grę wstępną, którą nagle przerwie, jakby rażony piorunem, chwilę po tym, jak Laura się do niego odezwie. Laurze to zachowanie wyda się podejrzane, jej ojciec będzie w niej to podejrzenie tylko rozniecał. Oto całe „Na lodzie” Sofii Coppoli.
Coppoli, specjalistce od smutnych bohaterów, którzy leżą w ubraniu na niepościelonym łóżku i patrzą na tapetę na ścianie, próbując odczytać w niej wzór przyszłości, reżyserce od gestów, kręconych w planie ogólnym, tak delikatnych, że praktycznie niezauważalnych, wiele więcej nie potrzeba, żeby zrobić film. W tym najnowszym miksuje niejako swoje dwa najlepsze filmy: „Między słowami” i „Somewhere. Między miejscami” – ten pierwszy opowiadał o spotkaniu młodej, samotnej dziewczyny z Billem Murrayem, w tym drugim obserwowaliśmy kilkunastoletnią córkę, która wychowuje się pod opieką rozbrykanego, na wpół szczęśliwego ojca. W „Na lodzie”, dostępnym na platformie Apple Tv+, córka jest już dorosła, jej podstarzałego ojca gra zaś Bill Murray. Powiedzieć, że gra, to w tym przypadku zawsze trochę za dużo i trochę za mało. Murray po prostu jest sobą, to znaczy jest takim sobą, jakiego sprzedaje mediom i jakim media chyba chcą go widzieć: wyluzowanym abnegatem, nonszalanckim dandysem, gościem bez telefonu komórkowego i z milionami na koncie, który chyba nigdy do końca nie wie, czy to, co akurat odstawia, nie jest przypadkiem snem na jawie.
Laura mówi do swojego ojca w jednej ze scen: „To musi miło być tobą”. Fakt, niejeden by mu zazdrościł. Facet podróżuje po całym świecie, obcuje ze sztuką, żyje ze sztuki, ma na biurku zdjęcia, na których ściska się z Warholem, zna ludzi, którzy posiadają Moneta na własność, za dnia wozi go po mieście mercedesem szofer, wieczorami rozbija się ulicami kabrioletem vintage Alfa Romeo. Zna wszystkich, wszędzie był, z każdym umie się porozumieć. Dla wnuków jest najlepszym kompanem, na parkiecie najlepszym tancerzem, spośród piosenkarzy, którzy śpiewają w knajpie przy akompaniamencie pianina, on śpiewa najczulej i najdłużej. Córeczka jest jego oczkiem w głowie. Gdy jej mąż przebywa na kolejnych delegacjach, ojciec wyciąga ją na miasto – serwuje drinki, desery, raczy gadkami o doborze naturalnym i sączy Laurze do ucha słodki jad, sugerując, że jej mąż ma zwyczajnie romans. Ich wspólne wypady, coraz częściej przeradzające się w misje detektywistyczne, ogląda się z dużą przyjemnością.
„Na lodzie”, reż. Sofia Coppola. USA 2020, na Apple tv od października 2020Murray rozkoszuje się rolą dziadka, który ma zdanie na każdy temat, w tym na przykład na temat rosyjskich baletnic. Jones umiejętnie utrzymuje swoją bohaterkę w idealnym balansie między rezygnacją a stoickim spokojem. Coppola tymczasem bawi się z widzem w kotka i myszkę, co chwilę coś mu obiecuje i za każdym razem pokazuje mu figę z makiem, ale tak, żeby się nie obraził. Czasami wrzuci element z innej parafii, żebyśmy sobie nie myśleli, że mamy do czynienia ze zwyczajną, sztampową komedią romantyczną. Weźmy na przykład to ujęcie: zbliżenie na kieliszek wypełniony martini. W kieliszku kręci się zielona oliwka, w tle Chet Baker zawodzi „I Get Along With You Very Well”. Nagle do kieliszka wpada pojedyncza łza, która burzy powierzchnię drinka. Gdy ją zobaczyłem, pomyślałem, że mi się przysnęło i śnią mi się reklamy alkoholu.
Bądźmy uczciwi, „Na lodzie” od standardowych komedii romantycznych się aż tak bardzo nie różni. Nie prowadziłem w tym temacie ostatnio bardzo wnikliwych badań, ale wydaje mi się, że film Coppoli wpisuje się doskonale w to, co w tego typu filmach jest najbardziej konserwatywne, a mianowicie w taką oto wykładnię: kobieta bez faceta jest bytem jakoś wybrakowanym, niepełnym. Autorka „Między słowami” proponuje nam tym razem takie równanie: Laura przeżywa kryzys osobisty, bo ma kryzys małżeński, ma kryzys małżeński, bo ma problemy z ojcem; gdy upora się z ojcem, małżeństwo rozkwitnie, a książka sama zacznie się pisać. Coppola jedne elementy dodaje, inne odejmuje, ale ostatecznie wynik jest taki, że los Laury całkowicie zdeterminowany jest przez facetów. Gdy patrzyłem na to, co jej reżyserka zaproponowała na koniec, pomyślałem sobie ze smutkiem: chleb straciła, a bułki nie znalazła. Jeśli byłbym na jej miejscu i miałbym dalej tkwić w patriarchalnym sosie, to już wolałbym, żeby mieszał nim Murray. Do takich, i tylko do takich, myśli skłonił mnie najnowszy film reżyserki, na której filmy do tej pory zawsze niecierpliwie czekałem.