Szaro na szarym
Jeremy Brooks / CC BY-NC 2.0

16 minut czytania

/ Film

Szaro na szarym

Jakub Socha

W latach 70. o Zespole Filmowy „Tor” mówiono: tam siedzą rabini. Wśród nich dwaj: Stanisław Różewicz i Edward Żebrowski, w środowisku filmowym niekwestionowane autorytety

Jeszcze 4 minuty czytania

„To nie jest człowiek anegdoty” – zaznaczał Edward Żebrowski w rozmowie z Tadeuszem Sobolewskim w 75. rocznicę urodzin Stanisława Różewicza, by chwilę później opowiedzieć na przykład taką historię: jest stan wojenny. Zima. Żebrowski, któremu udało się wcześniej zaopatrzyć w benzynę, może teraz poruszać się po ośnieżonej, smutnej Warszawie i rozwozić kolegów. Pewnego dnia podjeżdża pod dom Różewicza, stoi przed nim grupka zomowców. Reżyser otwiera drzwi i wychodzi na mróz, mundurowi nie robią na nim żadnego wrażenia, patrzy gdzieś poza nich, patrzy, jakby nie było ani wojska, ani Jaruzelskiego, ani czołgów na ulicach. Potem dostrzega przyjaciela, uśmiecha się do niego delikatnie i pokazuje palcem w jedną stronę. Żebrowski podąża za nim wzrokiem i dostrzega kota z myszą w pysku, który przebiega ulicę.

*
Zostawmy kota na warszawskiej jezdni, bo tu nie do końca o niego chodzi, tylko o to spojrzenie Różewicza, w którym jest radość i integralność, której świat nie jest w stanie zaburzyć. O pewien styl, o zestaw konkretnych cech, który tworzy specyficzny ton. W autobiografii Stanisława Różewicza „Było, minęło... W kuchni i na salonach X Muzy” przewija się on przez wszystkie strony. Jest i w anegdotach z zagranicznych festiwali, i w tych z lokalnego podwórka, we wspomnieniach przyjaciół i we wspomnieniach starć z władzą. Żadnych dąsów, żali, żadnych przechwałek, zamiast tego: nieudawany zachwyt nad Paryżem lat 50., pozbawione egzaltacji opowieści o tym, z czego się robi film, lekkie szpilki wbijane tym, którym należało je wbić, ale częściej – ciepłe portrety tych, których Różewicz poznał na przestrzeni lat. Trzeźwy osąd zarówno zjawisk, jak i ludzi. Swoje uczestnictwo w corridzie autor podsumowuje: „Starałem się zrozumieć sens tego wszystkiego. Byłem świadkiem okrutnego widowiska, znęcania się. Stan ducha bliski mojemu odnalazłem po latach w jakiejś relacji o Czechowie i jego wędrówce po lesie i polach ze znajomym. W trakcie przechadzki towarzysz Czechowa ustrzelił zająca. Czechow zanotował później: «Wybrało się dwóch idiotów do lasu i zamordowali zwierzę»”. Swoją znajomość z Aleksandrem Fordem puentuje zaś tak: „Niektórzy w filmowym środowisku mówili o Fordzie jako o wyrachowanym cwaniaku. Ludzie różnie mówią o ludziach. Kochał film”. 

*
Był reżyserem tolerowanym i przez władzę, i przez krytykę, ale nie był niczyim ulubieńcem. Krytycy pisali, że jego filmy to „szare na szarym”, że są to rzeczy „nierozgrzane”, że nie trzymają za gardło. Różewicz, zafascynowany ascetycznym kinem Roberta Bressona, stał z boku, trzymał dystans zarówno wobec szkoły polskiej, jak i kolejnych kształtujących się nurtów. Nie był odświętny, wystrzegał się gorączki, nie ciągnęło go do technicznych nowinek. Nie chciał spełniać zaleceń i oczekiwań. Jego duże produkcje („Wolne miasto”, „Westerplatte”) i te mniejsze („Kobieta w kapeluszu”, „Świadectwo urodzenia”, „Samotność we dwoje”) tworzą koherentną, niepodrabialną całość, to po prostu różne warianty Różewiczowskiego kameralnego kina. Taka postawa miała swoją cenę, dzisiaj Różewicz jest reżyserem, o którym się nie mówi, znanym raczej wąskiemu gronu. Inna sprawa, że w tym wąskim gronie rzadko mówi się o nim źle. To nie zdarza się często, a już na pewno nie w środowisku filmowców.

*
Znajdował się w gronie tych, którzy jako pierwsi zasilili polskie kino po wojnie. Była to mocna ekipa, należeli do niej chociażby Kawalerowicz i Has. Nie kończyli profesjonalnych szkół, kina uczyli się na planach filmowych. Różewicz zaczynał od asystentury u Jerzego Zarzyckiego i Jana Rybkowskiego. Debiutował w czasach socrealizmu, filmem zleceniem, porażką – „Trudną miłością” (1953). Po latach mówił, że nie powinien go robić, że wchodzenie w tematykę wiejską bez jakiejkolwiek jej znajomości było błędem. Więcej już go nie popełnił, zaczął sam dobierać scenarzystów i książki do adaptacji. Trzy lata później zrealizował „Trzy kobiety”, opowieść o trzech byłych więźniarkach obozu koncentracyjnego, które próbują po wojnie zacząć życie od nowa. Scenariusz do tego filmu napisało dwóch pisarzy: Tadeusz Różewicz i Kornel Filipowicz.

Stanisław RóżewiczStanisław Różewicz

*
Filipowicz, uczestnik kampanii wrześniowej, więzień obozów koncentracyjnych, mąż Marii Jaremy, wieloletni partner Wisławy Szymborskiej – to po jego śmierci poetka napisała „Kota w pustym mieszkaniu”. Kociarz i wędkarz, otaczany kultem przez Jerzego Pilcha, wychwalany przez Adama Zagajewskiego. Różewicz w swojej książce opisał go tak: „Kornel. Ludziom życzliwy, powściągliwy w wyrażaniu ocen, autoironiczny – tak różny od wszystkich zabiegających o reklamę i pozycję na literackiej giełdzie. Nie skarżył się, że krytycy rzadko mówią o jego twórczości. Autor znakomitych opowiadań łączących prostotę i mądrość”. To do niego dzwoniła pewnego dnia żona Różewicza z prośbą o radę – ich kot chorował na raka i nie wiedzieli, czy skazać go na długie leczenie, czy może pozwolić mu odejść. Po drugiej stronie słuchawki autor „Romansu prowincjonalnego” poradził spokojnym głosem: jak cierpi, to trzeba go uśpić, ale gdy już to zrobicie, koniecznie zaraz musicie wziąć kolejnego kota.

*
Ukochany kot Filipowicza miał na imię Miczura. Od jego imienia wzięła nazwę jedna z najbardziej enigmatycznych grup filmowych polskiego kina, założona przez pisarza i braci Różewiczów. Nie tworzyli manifestów, mieszkali w różnych miastach, robili na co dzień inne rzeczy. Grupa, choć jej członkowie posiadali legitymacje członkowskie, przygotowane na tekturkach przez Filipowicza, miała charakter nieformalny, bardziej przyjacielski niż zawodowy. Stanisław, jak sam wspomina, był w niej kimś na kształt trenera motywacyjnego. Pisaniem zajmowali się pisarze: oskarżany o nihilizm burzyciel języka oraz autor klasycznych, lapidarnych opowiadań, bliskich Czechowowi. O pierwszym mówiono, że bywa trudny, o drugim – że trzyma się raczej z boku.

Stanisław Różewicz

Urodził się 16 sierpnia 1924 roku, zmarł – 9 listopada 2008. Reżyser, scenarzysta, pedagog, współzałożyciel i wieloletni kierownik Zespołu Filmowego „Tor”, autor kilkudziesięciu filmów, m.in.: „Świadectwa urodzenia”, „Wolnego miasta”, „Rysia”, „Kobiety w kapeluszu”

*
Słowa, którymi autor „Dziury w murze” opisywał Filipowicza, wracają echem w wypowiedziach tych, którzy wspominają jego samego. Tak jak Różewicz mówił o Filipowiczu, tak Żebrowski mówił o Różewiczu.  Dziwne echo, dziwna sztafeta pokoleń – trzech mężczyzn, trzy różne biografie, inne doświadczenia, inne sylwetki, a jednak rdzeń ten sam. Żebrowski uważał, że decydujące znaczenie w formowaniu się tych przyjaźni miał odruch estetyczny: „Różewicz (…) nie chciał się kumplować, nie chciał się w nic wpisywać. To tak gładko się mówi: być wiernym pewnym wartościom. A na początku jest własne: lubię – nie lubię. Gust do pewnych twarzy, niechęć do innych twarzy. To, co Herbert nazwał najtrafniej potęgą smaku. Bo nie jest tak, że człowiek myśli z góry o wartościach. Człowiek myśli o tym, że nie chce być razem ze skurwysynem. I z takiej postawy tworzą się dopiero wartości”.

*
Żebrowski, były górnik, rybak, bokser, dziennikarz i poeta, wysoki ciemny blondyn, brodacz, o którym Hłasko, przyjaciel z młodości, pisał: „był piękny jak młody bóg”. I Różewicz: żołnierz AK, siwy, niepozorny mężczyzna w szarym garniturze, wyglądający jak nauczyciel z małej szkoły na Podkarpaciu. Do ich pierwszego spotkania, zaaranżowanego przez Krzysztofa Zanussiego, doszło w Zespole Filmowym „Tor”. Różewicz został jego pierwszym kierownikiem w 1967 roku (odszedł z zespołu w '68 roku, bo nie chciał brać udziału w politycznej nagonce, na stanowisko wrócił po czterech latach), choć wcześniej długo się wzbraniał przed podobną rolą. Uległ dopiero pod naporem próśb ówczesnego szefa kinematografii, Tadeusza Zaorskiego. Może tego nie planował, ale sprawdził się w powierzonej mu roli. „Tor”, w którym swoje filmy kręcili Filip Bajon, Wojciech Marczewski, Krzysztof Zanussi, Krzysztof Kieślowski, szybko stał się enklawą impregnowaną na atmosferę PRL-u. Różewicz oczywiście opowiadał o tej enklawie po swojemu, bez egzaltacji: „W «Torze» nie ogłaszaliśmy teoretycznych manifestów, styl naszej pracy zarysował się w praktyce. Był różny. We wzajemnych kontaktach darzyliśmy się zaufaniem”.

Edward ŻebrowskiEdward Żebrowski w filmie „Constans” Krzysztofa Zanussiego  

*
Żebrowski, gdy pojawił się po raz pierwszy w zespole, był postacią kłopotliwą. Żadnego zapisu na niego nie było, ale właśnie wyszedł z więzienia, do którego trafił po prowokacji służb. Wiadomo było, że władza go raczej nie lubi. Jednak Różewiczowi wystarczyła jedna rozmowa z reżyserem, jeszcze do niedawna nazywającym się Bernstein, jeszcze do niedawna ostro bawiącym się z Hłaską i Iredyńskim, by złapać z nim kontakt. Mówił o nim później: „Oszczędny w słowach… Znakomity reżyser, wartościowy, mądry człowiek”. Przez całe lata Żebrowski był nieformalnie prawą ręką Różewicza w „Torze”, a może raczej – szarą eminencją zespołu. Z autorem „Rysia” tworzyli duet, który w jakiejś mierze zadecydował o kształcie polskiego kina w latach 70. I to pewnie właśnie przez nich o kilku pokoikach na Puławskiej, gdzie mieścił się „Tor”, mówiono: tam siedzą rabini.

Edward Żebrowski

Urodził się 26 lipca 1935 roku, zmarł – 13 lutego 2014. Reżyser filmowy, scenarzysta, pedagog. W młodości autor opowiadań i wierszy, przyjaciel Marka Hłaski. Współpracował z Krzysztofem Zanussim, Krzysztofem Kieślowskim. Autor trzech filmów: „Ocalenie” „Szpital przemienienia” „W biały dzień

*
Tak samo patrzyli na większość spraw i mieli takie samo, przekorne poczucie humoru, które jednak rzadko prezentowali. Łączyło ich też podobne podejście do zawodu: robili swoje i nie oglądali się na zmiany zachodzące w kinematografii, przez co ich filmy spotykał dziwny los – mody przecinały się z nimi, a potem nagle przestawały się przecinać, co sprawiało, że czasami wydawali się reżyserami na czasie, a czasami – anachronicznymi. Ich filmy były też w jakiejś mierze do siebie podobne: wyciszone, statyczne, rezygnujące z łatwych rozwiązań, skupione na szczególe. To, jak bardzo ważny jest ten ostatni, Różewicz – który uwielbiał spotykać się w sprawach zawodowych w holach hotelowych, by przy okazji obserwować ludzi – miał kiedyś podsumować jednym zdaniem: „dla sceny ważniejsze może być to, że ktoś ma za ciasne buty niż słuszny światopogląd”.

Żebrowski pod okiem Różewicza nakręcił najpierw pierwszy film telewizyjny, a potem pierwszą fabułę. Po latach przyznawał, że to właśnie „Świadectwo urodzenia” Różewicza, trzy nowele o dzieciach, które błąkają się przez kraj ogarnięty wojną, było tym filmem, który sprawił, że zdecydował się zdawać do filmówki. Historia zatoczyła koło w 1977 roku, kiedy do kin weszła „Pasja” Różewicza. Scenariusz do filmu napisał Żebrowski wraz z Andrzejem Kijowskim. Sam się przymierzał do jego realizacji, ale wieloletnia choroba paraliżująca nogi, na którą cierpiał, sprawiła, że fizycznie nie dałby rady spędzać długich godzin na planie. Przez miesiące tekst leżał w szufladzie, aż do momentu, gdy Różewicz zapytał Żebrowskiego, czy nie oddałby mu swojego tekstu. Usłyszał: „Tobie bym go oddał”.

*
Mieli jeszcze jedną wspólną cechę, która wszystkich ich rozmówców wpędzała w konfuzję – umieli bardzo długo przetrzymywać pauzę w rozmowie, nie bali się ciszy. „Różewicz wprowadza w błąd. Wydaje się człowiekiem poważnym i surowym. (…) To wrażenie powagi bierze się stąd, że Różewicz jest człowiekiem nieufnym, ma w sobie rezerwę, raczej słucha, niż mówi. I przez to z miejsca zyskuje przewagę nad tymi, którzy gadają”. Choć sprawiali wrażenie nieufnych, podchodzących do ludzi z rezerwą, w środowisku filmowym byli autorytetami. Przyczyniła się do tego ich powaga, ale pewnie też to, że obaj trzymali się na marginesie, woleli spędzać czas w swoich chałupach za miastem niż biegać po korytarzach wytwórni i telewizji. To do Żebrowskiego przychodził młody Kieślowski po rady, a zaraz za nim zastępy innych filmowców. Do legendy przeszło wystąpienie Różewicza na spotkaniu Stowarzyszenia Filmowców, zaraz po tym, jak wybrano na szefa Wajdę. Bez podnoszenia głosu rozprawił się z Bohdanem Porębą, który rzucił propozycję, żeby porozmawiać o tym, czym jest prawdziwy patriotyzm. „Nieoczekiwanie odpowiedział mu Różewicz – relacjonuje Żebrowski. – On często, gdy mówi, nie kończy zdania, dopełnia je wtrąceniami, a tu powiedział po prostu, ale bardzo twardo: o patriotyzmie się nie rozmawia, patriotyzmem się żyje. Poza tym, żeby była rozmowa, muszą być spełnione dwa warunki: konkretny temat i osoba rozmówcy, a tutaj ani tematu, ani osoby nie widać. Sprawa upadła, Poręba stulił uszy”.

*
Jeśli figura Żebrowskiego odcisnęła się nie tylko na środowisku filmowym, polskim kinie, ale i na konkretnych filmach, jeśli Żebrowskiego, jak mówią jego przyjaciele, można zobaczyć w postaci a to ironicznego docenta z „Barw ochronnych” Zanussiego, który uwielbia konfrontować ludzi z ich słabościami, a to niedołężnego, mizantropijnego sędziego w „Trzech kolorach: Czerwonym” Kieślowskiego, to Różewicza można chyba dostrzec w postaciach granych przez Zygmunta Hübnera – majora Sucharskiego z „Westerplatte” i profesora medycyny z „Przypadku” Krzysztofa Kieślowskiego. Sylwetka wyprostowana, szczupłość, coś z klasyka, coś dobrego w oczach, zmęczenie, ale i jakieś dziwne zrozumienie. „Nic nie musisz”, powtarzał profesor roztrzęsionemu, odbijającemu się od wszystkich możliwych ścian Witkowi w filmie Kieślowskiego. Oraz: „Muszę myśleć o ludziach” majora Sucharskiego, skierowane do tych, którzy by najchętniej dali się zabić i równocześnie innych pociągnęli za sobą; sprzeciw wobec polskiej gorączki, ale i spokój wobec zwycięzców, czyli Niemców.

*
Żebrowski swój ostatni film kinowy zrobił w 1980 roku, w realizacji kolejnych projektów przeszkodziła mu choroba. Różewicz po 1989 roku kręcił już tylko krótkie metraże i realizował spektakle Teatru TV. W nowej Polsce kinematografia szybko wpadła w kryzys. Prysł dawny czar *„Toru”, grupa przyjaciół się rozpadła, każdy poszedł w swoją stronę. Próbą odtworzenia idei tamtego zespołu była powstała w 2001 roku Szkoła Wajdy. Edward Żebrowski, zaproszony do współpracy przez Marczewskiego, był w niej praktycznie aż do samej śmierci jednym z głównych wykładowców. Żebrowski po szkole poruszał się z nieodłączną laską, którą walił w podłogę, gdy nudził się albo usłyszał jakąś prawdziwą głupotę. Czasami odwiedzał go na Puławskiej Różewicz. Na stare lata zwykł nosić do szarej marynarki czerwony pulower.


Zrealizowano w ramach stypendium Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.