„W wyścigach najbardziej kocham prędkość, to, że mogę nad nią zapanować. Naprawdę mam ci to pokazać?”, mówi niejaki Cole Trickle, kierowca rajdowy z „Szybkiego jak błyskawica” Tony’ego Scotta. Mówi do doktor Claire Lewicki – neurolożki, której kilka dni temu udało się naprawić głowę rajdowca, popsutą w wypadku na torze – choć są poważne podejrzenia, że popsuła się ona znacznie wcześniej; można przypuszczać, że do końca naprawić się jej nie da. Cole’a Trickle gra Tom Cruise i może dlatego trudno o tej frazie zapomnieć. Jednak najciekawsze jest to, że niemalże dwie dekady później podobne słowa pojawiają się w dokumencie Asifa Kapadii, zatytułowanym „Senna”. Pochodzący z Brazylii kierowca wyścigowy udziela wywiadu telewizji. Dziennikarz zadaje pytanie: „Ayrton, czy kiedykolwiek jakaś kobieta powiedział do ciebie – szybciej!?”. Senna lekko się płoszy, ale odpowiada w końcu – po długiej pauzie – „tak”.
Oglądając „Wyścig” Rona Howarda, pozostajemy w tym samym temacie i w kręgu tych samych obsesji, ale wchodzimy już na wyższy poziom, poziom meta. Jeden z głównych bohaterów filmu – James Hunt, brytyjski kierowca Formuły 1 – rozważa, skąd bierze się zainteresowanie kobiet mężczyznami, którzy ścigają się na torze, i dochodzi do prostego wniosku: z umiejętności pokonywania granic prędkości i bliskości śmierci. Mówi, jakby cytował z pamięci Paula Virillio: „Prędkość jest Czasem zyskanym w najściślejszym sensie tego słowa, gdyż staje się on Czasem ludzkim wydartym bezpośrednio śmierci”. Nie ryzykowałbym jednak stwierdzenia, że „Wyścig” jest hollywoodzką adaptacją „Prędkości i polityki” francuskiego filozofa; proszę się nie bać.
Śmierć, szybkość, szmal, szosa i samochody – to wszystko w filmie Howarda jest. Kamera przyjmuje perspektywę kierowcy pędzącego w swoim bolidzie; zagląda pod maskę samochodu, filmuje opętaną pracę tłoków; taksuje kolejne dziewczyny, które wariują na punkcie Formuły 1. Jest jak w kolorowym wideoklipie albo – jak słusznie zauważył kolega – w reklamie. Są kraksy i sukcesy, pot, mięśnie, perfumy. Włoskie rezydencje i brytyjskie pałace, ostrygi i flesze, rozentuzjazmowany tłum i rozgrzane powietrze. Słońce, które załamuje się na szybce kasku i wielkie jak żaby krople deszczu, które spadają na samochody i jezdnię.
Howard robi naprawdę wiele, żeby udowodnić, że lord Hesketh, pracodawca Hunta, miał rację, gdy orzekał: „Mężczyźni kochają kobiety, ale najbardziej na świecie kochają samochody”. Gdyby całość utrzymano w duchu podobnym do tego aforyzmu, „Wyścig” byłby filmem nieznośnym. Obok Hunta jego głównym bohaterem jest jednak Niki Lauda, austriacki rajdowiec, który bez przerwy kwestionuje piękno zabawy i podważa mitologię, która narosła wokół wyścigów samochodowych. Lauda nie kocha wyścigów, nie kolekcjonuje kobiet, nie lubi niebezpieczeństwa, nie przepada za ludźmi, nie ekscytuje się sławą, mówi nawet: „gdybym potrafił robić coś innego, z pewnością bym to robił”.
Dlaczego w ogóle James Hunt i Niki Lauda? Dlaczego Peter Morgan, scenarzysta filmu, wybrał właśnie ich, a nie na przykład Alaina Prosta i Ayrtona Sennę, których rywalizacja w wyścigach Formuły 1 w latach 90. należy do jednych z legend tego sportu. Powód jest prosty – Hunt i Lauda byli totalnym przeciwieństwem.
W „Wyścigu”, który koncentruje się głównie wokół wydarzeń z roku 1976, w którym to Lauda uległ poważnemu wypadkowi na torze, a mimo to po kilku tygodniach wrócił do wyścigów, Howard, jeszcze dosadniej niż to prawdopodobnie było w rzeczywistości, podkreśla różnicę między dwoma kierowcami. Hunt wygląda jak model, żywa reklama zabawy. Sporo pije, regularnie pali, cały czas ugania się za kobietami. Kocha spektakl, ryzyko, uwielbia robić wokół siebie zamieszanie. Ten drugi z kolei przypomina szczura, jest zresztą wręcz z tego dumny, że przyrównuje się go właśnie do tego zwierzaka. Tłumaczy, że szczur to bardzo mądre zwierzę, przebiegłe i uparte. Lauda dba o siebie, nie daje ponosić się emocjom, jest konsekwentny, zamknięty w sobie. Myśli. Rzadko się uśmiecha.
Wielkich subtelności tu nie ma. Film wypełniają łobuzerskie deklaracje, męskie pyskówki i czyny, dokonywane bez wahania. Całość przypomina pękąjącą od nadmiaru energii kreskówkę o dwóch upartych kogutach, które walczą ze sobą na ringu i z każdą kolejną rundą wydają się coraz bardziej zawzięte. Tymi rundami są tutaj kolejne wyścigi.
„Wyścig”, reż. Ron Howard.
USA 2013, w kinach od 8 listopada 2013 Czasami trudno pogodzić się z tym, co Howard robi ze swoimi bohaterami. Uproszczenie, którego się dopuszcza, przynosi jednak paradoksalny efekt. Możliwe, że jest do osiągnięcia tylko w kinie hollywoodzkim, mającym czasami tę siłę, która sprawia, że prosta historia, wywiedziona z tylu innych kinowych historii, nagle sama się metaforyzuje, odbija od biograficznego konkretu i wskakuje na zupełnie inny poziom. Może mi się śni, a może po prostu się mylę, dla mnie jednak „Wyścig” nie jest filmem o dwóch gościach, którzy kręcą się w kółko po torze, ale opowieścią o dwóch typach męskości. Pozbawieni nieoczywistości i usterek, które zaburzałyby (i uwiarygodniały) ich psychologiczny obraz, Hunt i Lauda, grani kolejno przez zwalistego Chrisa Hemswortha, znanego szerzej jako nordycki bóg Thor, i kruchego Daniela Brühla, aktora, który wcielał się chociażby rewolucjonistę w „Edukatorach”, są tutaj jak dwa okręty, które ścigają się na morzu. Poza nimi tak naprawdę nic nie ma.
Obserwujemy starcie żywiołów. Z jednej strony odwaga, przekonanie o własnej wielkości, bezmyślność, nieumiejętność przywiązywania się do kogokolwiek, potrzeba autodestrukcji, niechęć do czynienia planów na przyszłość. Z drugiej – dystans, rozsądek, nieufność, praca nad sobą, umiejętność wyrzekania się, ucieczka przed światem, kontrola i świadomość. To, że „Wyścig” ostatecznie jest tak dobrym filmem, wynika z tego, że Howard nie napuszcza na siebie tych zupełnie innych planet, nie dąży do tego, by doszło między nimi do kolizji. Film przenika podskórna fascynacja jednego drugim i ledwo tlące się przekonanie, że nie można mieć wszystkiego: być zarówno Huntem, jak i Laudą.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.