Ta historia rozpoczyna się 23 kwietnia 1986 roku w jednej z sal Uniwersytetu Gdańskiego. Po prawej stronie od katedry jest rusztowanie, a na nim perkusja. Po lewej wisi transparent z napisem: „Wielki dureń”. Pomiędzy jednym a drugim hasło „Miłość niszczy osobowość”. Z głośników płynie wielki przebój Jerzego Połomskiego „Nie zapomnisz mnie”. Sala jest pełna, wśród publiczności uwijają się osobliwi ludzie. Ktoś gra na perkusji, deklamując swoje manifesty; ktoś wchodzi i wychodzi; ktoś wyciąga serdelki ze swojego rozporka; ktoś za wszelką cenę chce się ostrzyć i szybko znajduje fryzjera. Tak w największym skrócie wyglądała „Miasto-Masa-Masarnia”, pierwsza zorganizowana akcja grupy artystycznej zwanej powszechnie Totart. Po latach jeden z uczestników tamtych wydarzeń będzie tak wspominał ich wielki finał: „Autor wyjął z kieszeni gówno i je ceremonialnie połknął. Sztuczne gówno zrobione z serków i kakao. Pomyślałem, że czas skończyć spektakl. Włączyłem kawałek «Konsument» mało wtedy popularnej grupy Kult. I rozpoczęliśmy regularną bitwę na piguły z mokrych gazet. Publiczność uciekła, a ja odleciałem w profuzyjny Kosmos”.
Działali na pograniczu i na różnych polach: śpiewali, deklamowali, ryczeli, tarzali się po podłodze, malowali swoje ciała farbą, tworzyli obrazy, przedstawienia parateatralne, robili koncerty, happeningi, pisali manifesty, rozrzucali ulotki. Wprowadzali głupotę na salony i zamęt w głowach. Wdawali się w bójki, zaczepiali ludzi, kopulowali z godłem, obrzucali się śmierdzącym mięsem. Nie lubiano ich metod, nie przepadano za ich zachowaniem, pewnie mało kto doceniał też ich rymowanki, które brzmiały tak: „Ojcze matko koniec z nami / Już Mengele jest za drzwiami”; albo tak: „Miesiączkuje woźna / Będzie zima mroźna”. A oni nie dość, że nic sobie z tego nie robili, to jeszcze na wszystko mieli jakieś wytłumaczenie i jakąś teorię. Mówili, że ich działalność to po prostu „zlew”, coś, co „wylało się z mózgu”. Byli młodzi, tworzyli coś, bawili się na całego, trochę na przekór czasom, trochę na przekór rodzicom; bawili się do czasu, gdy zmieniły się czasy i rodzice powiedzieli im, że może już starczy, że może wreszcie trzeba dorosnąć – jedno zbiegło się z drugim.
W dokumencie „TOTART czyli odzyskiwanie rozumu” Bartosz Paduch odtwarza dzieje słynnego ruchu, który tworzył jedno z najbarwniejszych zjawisk w polskiej kulturze niezależnej w ponurych latach 80. Przed kamerą zjawiają się tworzące go postaci: Ryszard Tymon-Tymański, Wojciech Lopez Mausere Stamm, Andrzej Awsiej, Darek Brzóska-Brzóskiewicz, Paweł Paulus Mazur, Paweł Konjo Konnak i jeszcze kilku innych. Ich opowieści, wprowadzające w świat Totartu, starające się zdefiniować jego istotę, relacjonujące najważniejsze awantury i największe wariactwa, reżyser przeplata fantastycznym materiałem archiwalnym, na którym zarejestrowane zostały niektóre akcje Totartu. Ale siła tego dokumentu nie tkwi tylko w archeologicznych wykopaliskach i anegdotach; już jeden z początkowych epizodów, w którym widzimy dzisiejszego Konnaka, starającego się swoją ADHD-konferansjerką rozkręcić jakiś prowincjonalny festyn, sugeruje, że reżyser chce skonfrontować idealizowaną przeszłość z dzisiejszym czasem.
Co się stało z tamta klasą? Co się stało z grupą pomorskich odszczepieńców, wczorajszych buntowników? Różnie się stało. Jedni opuścili pole sztuki i ruszyli do Anglii na budowę, drudzy zostali urzędnikami w administracji państwowej, trzeci zaszyli się w lesie, czwarci robili kariery, piąci i szóści robili swoje. Mamy w „Totartcie – odzyskiwaniu rozumu” paletę postaw pokolenia, które nie załapało się na karnawał Solidarności, ale jak najbardziej załapało się na ustrojową transformację. I całą paletę nastrojów. Przepytywani przez Paducha totartowcy wspominają tamto doświadczenie niejednakowo, ale dla każdego z nich było ono być czymś formacyjnym – czymś z zupełnie innego porządku, co już się nie powtórzy. Podobnie sama transformacja, z jednej strony moment końca, z drugiej – czas, gdy kultura niezależna przez przypadek i na chwilę wdarła się do mainstreamu. Dziś nie tylko trudno sobie wyobrazić, że mogłoby zaistnieć coś takiego jak Totart, równie trudno sobie wyobrazić, że ktoś pozwoliłby puszczać w telewizji publicznej takie rzeczy jak „Dzyndzylyndzy” czy „Lalamido”. Co więc zostało z Totartu? Niewiele, trochę wspomnień, kilku artystów, kilka płyt. Legenda młodszego brata Weisera Dawidka, który działał i wpływał na swoich przyjaciół trzydzieści lat po bohaterze Heullego. Nazywał się Zbigniew Sajnóg, był poetą, performerem, autorem słynnego swego czasu wiersza „Flupy z pizdy”, mózgiem Totartu, autorem większości wystąpień programowych, z których to najsłynniejsze brzmi: „Jesteśmy ariergardą narodowej kultury / – pilnujemy, by nikt nie wyrżnął jej w dupę”.
Sajnóg był świrem nad świrami i ze wszystkich totartowych świrów odleciał kto wie czy nie najdalej, bo prosto w ramiona Bogdana Kacmajora, herszta sekty Niebo. Jeszcze zanim tam trafił, chodził po Pomorzu w płaszczu z demobilu i z chlebakiem, w którym trzymał wiersze oraz bagnet, którym oganiał się od świrów. Paduch uczynił z niego centralną figurę swojego filmu, całkiem słusznie, w końcu to w nim ogniskują się wszystkie paradoksy i przemiany tej grupy – od totalnej negacji, posługiwania się absurdem, sowizdrzalstwa, kabaretu aż po New Age, nawrócenie na katolicyzm i przejście na ultra-UFO-konserwatywne pozycje, te same, które okupuje obecnie Robert Tekieli: niegdyś przyjaciel i admirator poezji Sajnóga, dziś niosący światu nowinę, że cały ten Totart to było dzieło Szatana. Jesteśmy więc ciągle w wariatkowie, tylko że straciło ono swój czar – cała ta roszada pokazuje jednak zdumiewającą łatwość transformowania swej tożsamości. I trudno się opędzić od wrażenia, że napędza ją strach przed inną, ustrojową transformacją, czemu z kolei trudno się dziwić.
„TOTART czyli odzyskiwanie rozumu”,
reż. Bartosz Paduch. Polska 2014,
w kinach od 21 listopada 2014
Paduch prowadzi śledztwo w sprawie Zbigniewa Sajnóga, który, tak jak Weiser, pewnego dnia po prostu wyparował z ziemi. Dzięki temu ten dokument ogląda się jak dobry thriller, nawet jeśli zna się dalsze losy Sajnóga, jego dzisiejszą działalność. Tymański pewnie ma sporo racji, gdy mówi w swojej autobiografii, że ruchy, jakie w nowej Polsce wykonywał jego dawny przyjaciel, którego kiedyś nazywał Mesjago, są po prostu rejteradą przed nową rzeczywistością, chyba jeszcze bardziej pogiętą, trudniejszą do ogarnięcia niż ta PRL-owska. Nie zmienia to faktu, że jest to postać ciągle fascynująca, szczególnie gdy połączy się w głowie obrazy z dawnych taśm Totartu i dzisiejsze wypowiedzi Mesjago, oświecanego kolejno przez Kacmajora, Boga, Annę Walentynowicz i Andrzeja Gwiazdę, co stanowi chyba zbyt wielką ilość oświeceń jak na jedno życie.
Zbigniew Sajnóg umieścił niedawno w internecie długi list, w którym napisał, dlaczego film Paducha jest nieudany, oraz podał kilka patentów, jak go naprawić. Ja tam bym w „Totarcie – odzyskiwaniu rozumu” niczego nie zmieniał, bo jest to świetny dokument, nie dość, że wieloaspektowy i wciągający, to jeszcze uczciwy. Oczywiście nie znaczy, że nie chciałbym zobaczyć wersji Sajnóga, człowieka, który był ojcem Totartu, a teraz mówi, że to było złe, że się swojego dziecka wstydzi.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.