W labiryncie

7 minut czytania

/ Film

W labiryncie

Jakub Socha

Alice Rohrwacher, jedna z najważnieszych reżyserek współczesnego kina, nakręciła nowy film. „La Chimera” to niezwykła podróż po włoskich opłotkach, między światami i stuleciami

Jeszcze 2 minuty czytania

Biały lniany garnitur, podobny do tego, jaki nosił Gustav von Aschenbach w „Śmierci w Wenecji” – zbroja kulturalnych kolonizatorów i tych wszystkich podróżników, którzy pielgrzymują do Włoch, by zasmakować tamtejszej kultury. Pod pachą mają książkę Pawła Muratowa, piją kawę na Plazza della Signoria we Florencji, pływają vaporetto po Canal Grande, śledzą układ cieni w antycznej świątyni w Segeście. Niby turyści, ale wyrafinowani, nie oglądają po nocach w hotelu włoskiej telewizji, bardziej od kontaktów z miejscowymi wolą kontakty z duchami: Caravaggiem, Piranesim, Carpacciem. Arthur, bohater najnowszego filmu Alice Rohrwacher, jest Anglikiem. Też podróżuje po Włoszech i też ma taki garnitur jak Aschenbach, tyle że brudny. Tak brudny, że już prawie kremowy. Gdy w przedziale pociągu, którym podróżuje, zjawia się obwoźny handlarz, rzuca mu z litości na fotel czyste skarpety. Chwilę wcześniej konduktor budzi go ze snu, mówiąc: „Już nigdy nie dowiesz się, jak się skończy”. Arthur śni o Beniaminie, dziewczynie, którą kochał i która odeszła. Na jawie zajmuje się zaś plądrowaniem grobów – ma cudowne moce, wie, gdy pod ziemią znajduje się coś wartościowego, z tej wiedzy korzystają jego wspólnicy z szajki, ekipa godna, by porównać ją do „Wałkoni” Felliniego. 

Między jawą a snem nie ma różnicy. Nie wiadomo, gdzie pociąg jedzie, możliwe, że aż do stacji końcowej, jest tu widmowy klimat rajzy z „Sanatorium pod Klepsydrą” Schulza, nad którą wisi śmierć. Lazzaro, główny bohater poprzedniego filmu Rohrwacher, podróżował w czasie i przestrzeni, Arthur też nie ma problemów w pokonywaniu granic. Żyje poza murami miasta w chatce zbitej z blachy falistej. Gdy nie włóczy się po grobach, odwiedza matkę Beniaminy, Florę, właścicielką pięknej, podupadającej rezydencji (gra ją sama Isabella Rossellini). Tu poznaje Italię, dziewczynę, która uczy się od Flory śpiewu i równocześnie jej usługuje. Gdy wychodzi na jaw, że dziewczyna ukrywa w rezydencji dwoje swych dzieci, zostaje wygnana. Ona jedna zdaje się tu mieć szacunek do tego, co kryje się pod ziemią – kulturalnego dziedzictwa kraju, w którym musi biedować, wyszydzana zarówno przez kolegów Arthura, jak i pozostałe córki Flory. I ona jedna zdaje się mieć pomysł na przyszłość, przejmuje opuszczony dworzec kolejowy w miejscowości Riparbella, zakłada tam komunę dla kobiet, przygarnia i emigrantki, i te, które zmęczone są mężczyznami. „Należy ona do wszystkich czy do nikogo?”, pyta odwiedzającego ją Arthura. To pytanie odbija się echem, przenika cały film. Można je odnieść oczywiście do dworca, ale równocześnie do przeszłości, jak i samych Włoch, na co naprowadza imię kobiety. Jesteśmy w Toskanii, są lata 80., zapewne ich końcówka, Włosi, zdaje się, szykują się na mundial, który odbędzie się u nich w 1990 roku, ale to nie jest aż tak istotne.

Bohaterowie Rohrwacher funkcjonują na marginesie społeczeństwa, rzadko zaglądają do miasta. Zasiedlają rudery, wieczory spędzają na potańcówkach, które odbywają się na zbitym z krzywych desek podeście, oświetlanym przez kolorowe lampki, niedaleko plaży. Tańczą do popowych szlagierów, grają na gitarach, piją wino, wyśpiewują ballady, przesiąknięte humorem i smutkiem. Jest to pomysł na życie, ale widać, że tej formuły nie da się na dłuższą metę utrzymać. Nad bawiącymi się na festynie unosi się elektrownia, która wylewa swoje ścieki bezpośrednio do morza, dokładnie tam, gdzie stał kiedyś cmentarz. Inny znajduje się pod spodem i pośrodku opuszczonej wielkiej betonowej budowli. Te dwa wymiary tworzą współczesne ruiny, tak pewnie mogłaby wyglądać nowoczesna świątynia melancholii. „La chimera” taką świątynią jednak nie jest, Rohrwacher to nie Visconti. Żywioł kultury ludowej, w którym zanurzone jest to kino, kultury, o której na pewno rzadziej mówi się niż chociażby o arcydziełach quattrocenta, zwyczajnie na to nie pozwala. Muzeum Sztuki Ludowej w Rzymie, położone poza głównym turystycznym traktem, dobrze oddaje ten żywioł. Znajdziemy w nim zarówno legendy o potworach, duchach, zdeformowanych dzieciach, makiety z pierwszych meczów piłkarskich, wozy drabiniaste, jak i rzeźby procesyjne.


„La Chimera”, reż. Alice Rohrwacher„La chimera”, reż. Alice Rohrwacher, Włochy 2023, w kinach od stycznia 2024Ten karnawał na końcu czasu, a przynajmniej pewnej epoki, Rohrwacher rejestruje wraz ze swoją operatorką na taśmie filmowej, wykorzystując trzy formaty – 35 mm, 16 mm i Super 16 – potrzebne są jej, by zarysować delikatne linie przepływu między sferami, po których porusza się świadomość Arthura. Kolory są ściągnięte, przyciszone, świat i ludzie wydają się odrobinę nieostrzy, jakby taśma, na której naświetlano obrazy, była lekko przeterminowana. „La chimera” przypomina mi fotografie Luigiego Ghirriego, pełne opuszczonych plaż, placów zabaw, na których nikt się nie bawi, rzeźb, które obok leżaków stoją na wyludnionym tarasie, zwrócone w kierunku Morza Śródziemnego, pełne otwartych bram wjazdowych, za którymi nie widać drogi. Jest jedna zasadnicza różnica. Na zdjęciach Ghirriego ludzi właściwie nie ma, a jeśli są, to jako jeden z elementów krajobrazu. U Rohrwacher są oni zawsze na pierwszym planie – reżyserka jeździ po całych Włoszech, odwiedza wioski i miasteczka, żeby znaleźć tych kilka osób, które będzie mogła obsadzić w swoich filmach. Naturszczycy funkcjonują u niej na tych samych prawach co profesjonalni aktorzy. 

To kino, które nie łasi się do widza, rządzi się swoim rytmem i swoimi prawami, ani to bajka, ani slow cinema – logika wywodu, a tym bardziej opinie i wnioski nie są tu najważniejsze. Pleniące się obrazy mają tu równie ważną rolę co główna oś fabularna, ironia jest równie istotna jak sentymenty, montaż nie służy ekonomii opowiadania, ale budowaniu świata. Można próbować złapać go w siatkę znaczeń i odwołań. Tu błyśnie cytat z „Rzymu” Felliniego, gdy w otwartym po wiekach grobowcu freski zaczną wręcz znikać w oczach, tam mignie czerwona nić Ariadny. Arthur to współczesny Orfeusz, a może Tezeusz. Kraina, po której dryfuje, przed tysiącami lat była ziemią Etrusków. Ale o niezwykłości „La chimery”, tak jak poprzednich filmów Rohrwacher, decyduje jej nieuchwytność i pojemność. Można błąkać się po tym labiryncie i nie chcieć z niego wyjść.