Stan jajcarni
Zacieralia 2024, fot. Michał Białowąs

18 minut czytania

/ Muzyka

Stan jajcarni

Olga Drenda

Na Zacieraliach dobrze widać trzy nogi polskiej jajcarni: jedną wywodzącą się umownie z ducha Totartu, drugą – z folkloru miejskiego i kabaretu studenckiego, i trzecią, punko-metalo-polową, której symbolicznymi rodzicami mogą być takie grupy jak Big Cyc, The Bill czy wczesne Piersi

Jeszcze 5 minut czytania

Zdarzają się w życiu przeciętnej konsumentki muzyki rzeczy nieoczekiwane. Na przykład nieplanowany powrót do muzyki, którą – jak sądziłam – najlepiej zostawić w akademiku politechniki po osiągnięciu wieku absolwenckiego. Mam na myśli, najumowniej, niezbyt skomplikowanego cięższego rocka z piwno-klozetową warstwą liryczną, czasem w połączeniu z „łojonymi” parodiami muzyki pop i dance. Wszystko ma bowiem swój czas i miejsce pod słońcem, i tak rock jajcarski, by pożyczyć sobie termin wyczytany niegdyś na łamach „Machiny”, przynależy z zasady juwenaliom, a potem już jakby nie wypada. Tymczasem seria dość późnych powrotów z zawodowych wypraw sprawiła, że stałam się przypadkową słuchaczką wieczornej audycji „Masarnia u Zenka” w Radio Kampus, której gospodarz, Zenek we własnej osobie, lider grupy Kabanos, prezentuje w swoim programie najnowsze nagrania z kategorii okołojajcarskiej właśnie. A ponieważ uważam, że warto znać i traktować uczciwie każdą muzykę, nawet taką, której na co dzień nie włączam z własnego wyboru (albo nie włączałam od jakichś dwóch dekad), stałam się dość regularną słuchaczką „Masarni”.

Na początku dziwiło mnie trochę, że gatunek automatycznie przywołujący w głowie smak niezbyt drogiego piwa i zupki w proszku ma się tak dobrze w epoce rapsów. Ale też dałam się wciągnąć gościnnej atmosferze pogaduszek na antenie do tego stopnia, że wybrałam się na zapowiadane w audycji Zacieralia. To bowiem impreza, która łączy w sobie dwa nurty jajcarstwa: ten „juwenaliowy”, rockowy i ten bardziej kontrkulturowy, undergroundowy. Między jakością produktów z jednego i drugiego obozu czasami zieje prawdziwa przepaść, co zupełnie nie przeszkadza temu, by twórcy i występowali razem, i trafiali do podobnej publiki. I tu robi się ciekawie, bo można się zastanawiać, czy śmieszkowanie to sekretny klucz do polskich uszu i jak to się dzieje, że muzyczny kabaret nie stanowi w Polsce żadnego marginesu czy niszy, lecz pokaźny segment sceny. A bywały też okresy, w których znajdował się w samym jej centrum.

Trzy nogi bekostwora

Zacieralia to festiwal zainicjowany w 2008 roku przez Mirosława „Zaciera” Jędrasa, lekarza nefrologa i absurdalnego barda samozwańca w pomysłowych nakryciach głowy – taki uniform chętnie wdziewa także jego publika. Z jednej strony to święto co bardziej absurdalnych projektów mocniej lub luźniej związanych z S.P. Records, czyli El Dupy, TPN 25, Zespołu Filmowego Skurcz, Kazika w rozmaitych wcieleniach; z drugiej – przegląd zespołów spod znaku typowego rocka jajcarskiego, starszych i nowszych, od niesławnego Dr Hackenbusha po Kabanosa. Jednocześnie festiwal kontynuuje formułę Weź To Wyłącz, święta absurdu organizowanego niegdyś w Warszawie przez komediową grupę Łyżka Czyli Chilli. Występowali na nim artyści „z kraju, zagranicy oraz z łomżyńskiego”, czyli niegdysiejsi Totartowcy (Dariusz Brzóska Brzóskiewicz, Tymon Tymański), Macio Moretti z nieco zapomnianym, a niesłusznie, projektem Mały Szu, świńscy electroclashowcy z Dick4Dick, nieobliczalny Ślązak Miszcz Pawarotti oraz, przede wszystkim, sam Zacier. W niezbyt komfortowej, spartańskiej przestrzeni warszawskiej Progresji, ale za to w atmosferze piwnej komitywy, undergroundowa formuła swobodnego „zlewu”, czyli wolnego od zbędnej logiki swobodnego dryfu myśli, przeplata się z kabaretowym, juwenaliowym rockiem. Dobrze widać wówczas trzy nogi polskiej jajcarni: jedną wywodzącą się umownie z ducha Totartu, drugą – z folkloru miejskiego i kabaretu studenckiego, i trzecią, punko-metalo-polową, której symbolicznymi rodzicami mogą być takie grupy jak Big Cyc, The Bill czy wczesne Piersi.

Tu warto przyjrzeć się na chwilę inicjatorowi całego przedsięwzięcia. Wydany dość późno na legalu, a aktywny od połowy lat 80. Zacier dał się poznać jako szara eminencja polskiej sceny. Artysta, którego wszyscy znali i chcieli coverować, ale którego przez długi czas dało się odsłuchać jedynie z kopii wydanych samodzielnie kaset. Moc Zaciera zawierała się przede wszystkim w rozbrajającej zwięzłości jego nieco kostropatych i bezładnych piosenek; dlatego najbardziej z nich znana, „Jestem odpadem atomowym”, zaistniała najpierw jako cover w wykonaniu zaprzyjaźnionych grup Kazik Na Żywo i Elektryczne Gitary, zanim Jędras znalazł się w katalogu S.P. Records. Jego wczesne nagrania cechuje świadome, radosne wydurnianie się, trochę w duchu bardzo amatorskiego naśladowcy Franka Zappy – ewidentnie wykształcony facet śpiewa sobie o kupie i genitaliach, ale w sposób zdradzający znawstwo. W swoich najlepszych momentach, jak w znanej „Odzie do przyrodzenia” („czy to róża, czy konwalia / nie, to moje genitalia”), Zacier był nieustraszony w swoich swobodnych skojarzeniach i dostarczał czegoś w rodzaju klozetowego odpowiednika poezji śpiewanej. Niewątpliwie inspirowały go zasoby, których w późnym PRL brakować nie mogło: absurd, alkohol i sztuczna mowa-trawa.


Obok Grupy Skiflowej, Zacieru Mirosław Jędras grywał pod szyldem Zuch Kozioł z późniejszymi założycielami Elektrycznych Gitar, Kubą Sienkiewiczem i Piotrem Łojkiem. Potem nagrywał amatorsko sam, aż wreszcie trafił na pokład S.P. Records. Być może odegrał wówczas rolę katalizatora zlewu, bo gdzieś pod koniec lat 90. nastąpił moment, kiedy wokół wytwórni zgromadziło się sporo undergroundowych śmieszków – Ztvorki, Zespół Filmowy Skurcz, TPN 25, wreszcie El Dupa, tak jakby z otwartymi ramionami witano każdego, kto chciał dołączyć do improwizowania. Luz i brak kalkulacji S.P. Records budziły podziw, sądząc po dość przypadkowej i umiarkowanie profesjonalnej naturze tych nagrań, wydawali po prostu to, co im się podoba, bez większego namysłu nad opłacalnością. Słuchając tych płyt dzisiaj, można odnieść wrażenie, że po prostu zarejestrowano wygłupy w studio. Siła oddziaływania Kazika, wówczas absolutnego króla polskiej sceny muzycznej, pomogła jednak przynajmniej El Dupie osiągnąć względny sukces komercyjny.

Zlew powszedni

Wspólnymi siłami Kazika, Zaciera i Dr YRY z TPN 25 i El Dupy udało się wtedy nagrać, przynajmniej w zamierzeniu, najdłuższy singiel w historii – „Prohibition”, w którym muzycy wcielają się w turystów z Lagos, zdziwionych zakazem sprzedaży alkoholu podczas pielgrzymki papieża, a Kazik pomstuje dodatkowo na warszawskich radnych. Wydawało się, że słuchacze są gotowi na dowolne ekscesy. Dlatego nie dziwi, że Dr Yry i Kazik wystąpili niebawem na płycie Miszcza Pawarottiego, znanego jako The Syntetic. To śląski artysta outsider, snujący zamaszyste, pisane godką opowieści o Niewidzialnym Templariuszu, który „tnie głowy na kąski”, czy Nagim Szopenie, który „jest nagi i wściekły jak Eros”, na tle syntezatorowych hitów z lat 80. Jego piosenki krążyły w nieoficjalnym obiegu wraz z legendami dotyczącymi jego zagadkowej wówczas jeszcze osoby. Podobno miał zostać zwolniony z pracy w piekarni w Rudzie Śląskiej za zbyt głębokie wciskanie etykietek w bochny. Kontynuacją tych fascynacji są Zacieraliowe występy z grupą Pieseek, która oprócz doraźnych partnerstw z Syntetikiem tradycyjnie wykonuje cover piosenki „Wieczorne telefony” Wiesława Miernika, bardzo pracowitego muzyka outsidera i wytwórcę magicznych naszyjników z Buddą, które pozwalają nieśniącym śnić.

Być może w czasach przełomu mileniów w powietrzu unosiły się jakieś dziwne miazmaty, bo przyniosły obfitość wydawnictw napędzanych absurdem. Do dzisiaj niedoścignione spośród nich, „P.O.L.O.V.I.R.U.S.” Kur (1998), niedawno doczekało się winylowej reedycji. Tymon Tymański i inni ekstotartowcy cieszyli się długo obecnością w publicznej telewizji, która nadawała audycje tak niebywałe jak „Dzyndzylyndzy” ze zlewnymi, iskrzącymi niebywałymi skojarzeniami dialogami Tymańskiego i Paulusa, czy „Lalamido” prowadzone przez duet Konjo i Skiba przy udziale rozlicznych gości. Zapewne ta ofensywa dziwności utorowała też drogę dla programu „Oczywiście” grupy Łyżka Czyli Chilli, wywodzącej się co prawda z innego środowiska, ale podzielającego wrażliwość na nonsensowny freestyle, dzięki czemu mogliśmy zobaczyć na ekranie rzeczy tak zdumiewające jak piłowanie kuli ziemskiej czy budynek na 100 kilometrów. Na Zacieraliach do dziś grupa występuje w roli konferansjerów i mogę osobiście potwierdzić, że widziałam w ich wykonaniu przyrządzanie wyrafinowanej potrawy na bazie obuwia.

Nie ma żartów ze śmieszkami

Obserwując ewolucję składu Zacieraliów, ale także repertuaru, widzimy, że ta absurdalna noga wyraźnie się skróciła, wzdłuż i wszerz urosła zaś kończyna kabaretowo-rockowa w klimacie festiwalu Pol’And’Rock. Taka muzyka zawsze płynęła u nas szeroką rzeką, przynajmniej od lat 90. Na pewno w gronie ojców założycieli muszą znaleźć się dwa zespoły z biustem w herbie – Big Cyc i Piersi, zbereźno-obleśni parodyści w stylu Dr Hackenbusha, ale i zespoły z nurtu zwanego czasem nieelegancko punko polo, w rodzaju The Bill. Choć większość z tych grup wydawała legalnie, popularności ich kaset (bo to był wówczas podstawowy nośnik) sprzyjał status towaru troszkę spod lady, kontrowersyjnego. Miało to oczywiście związek z dowcipami antyklerykalnymi („ZChN zbliża się” Piersi czy okładka „Wojny plemników” Big Cyca), ale także z jawnym używaniem brzydkich wyrazów, choćby na potrzeby palącej krytyki społecznej („Rodzina słowem silna” Piersi). Chwilami udawało się tym grupom wypracować specyficzną mieszankę durnego, lecz bezpretensjonalnego uroku, jak w słynnym „Kiblu” The Bill – muzycznej wersji typowej poezji klozetowej, na tyle wdzięcznej w swojej sztubackości, że trudno nie zacząć sobie nucić pod nosem. Być głupim, ale fajnym to też sztuka. Nawet jeśli niepoważny wizerunek sprawiał, że nie traktowano tych propozycji serio, to stopniowo liczby pokazywały, że ze śmieszkami trzeba się liczyć: w połowie lat 90. Big Cyc sprzedawał setki tysięcy płyt.

To zachęciło do obrania parodystycznego kursu kolejne zespoły, jak choćby T.Love, którym płyta „Chłopaki nie płaczą” przyniosła olbrzymi sukces, lecz jednocześnie chyba maska śmieszka stała się trudna do odklejenia, gdy mieli jej już dość. Kabaretowe tony przewijały się regularnie w rejonach metalowych i core’owych – od Acid Drinkers po crossoverowe grupy w stylu Dzikiej Kiszki czy wczesnych Blendersów. Gdzieś na skrzyżowaniu tych tendencji ukształtował się osobny gatunek współczesnego rocka jajcarskiego, który wydaje się zupełnie odporny na mody. Czasami stosuje się dość mętne określenie „metal alternatywny”, ale zazwyczaj chodzi o dość melodyjne ciężkie piosenki zainspirowane nu metalem, popularnym od zawsze w Polsce rapcore’owym crossoverem i grunge’owatym rockiem w stylu Illusion. Tak brzmią Kabanos, Łydka Grubasa czy Lej Mi Pół. Pod względem poczucia humoru pierwszy z nich kontynuuje tradycje punkowego kabaretu Big Cyca i The Billa, zaś dwa ostatnie prezentują kombinację dowcipasów rodem z „Soku z buraka” i discopolowego kabaretu Doktora Albonisty, znanego z upodobania do dość paskudnych treści seksualnych bohatera obiegu kasetowego. Na współczesnych juwenaliach zresztą obecnie składy mieszane, rockowo-discopolowe, bywają standardem, a ścieżkę biesiady na dobre wybrał Bartosz Walaszek z Zespołu Filmowego Skurcz i TPN 25, późniejszy twórca kreskówkowego „Kapitana Bomby”, który wraz z Piotrem Połaciem założył „alkopolowy” duet Bracia Figo Fagot.

fot. Paweł Galantfot. Michał Białowąs
                                                                                                                                                                                                                                      Zacieralia 2024, fot. Paweł Galant, Michał Białowąs

Dość zdumiewającym wyjątkiem na tym tle jest cieszący się niemałą popularnością Nocny Kochanek – grupa, która zasadniczo głosi „bekę z metalu”, przy czym muzycznie gra melodyjny, przebojowy heavy metal, jakiego nie nagrywano u nas chyba od czasów Lessdress. To musi budzić respekt, bo wymaga sprawności i swady, odrobiny rozmachu. Tekstowo zaś orbitują wokół gaci, niestety nie w sposób celowo niezgrabiaszowski, jak choćby wspomniany wcześniej Zacier, lecz raczej w stylu, który najlepiej ujmuje słowo „cimcirimci”. Zapewne jednak sporej grupie słuchaczy pozwala to poczuć się znów, albo stale, jak na imprezie studentów pierwszego roku.

Klątwa żartownisia

Jednocześnie wraz z redukcją czystego absurdu z całego szerokiego gatunku, a może też za sprawą scenicznego stażu artystów w świat śmieszków coraz wyraźniej wkrada się powaga. Niestety, z niekorzyścią dla całokształtu. Najjaśniejszą stroną scenicznych jajcarzy jest bowiem rozsadzanie powagi rockowej formuły, wprowadzanie do niej elementu czystej frajdy, zabawy. Pozwolenie sobie na kontrolowaną porażkę, choćby w postaci koślawych rymów układanych na gorąco w duchu „Lalamido” („do Niemiec zaś dotarła kaseta, na której baba zjada kotleta” Big Cyca uważam do dziś, całkiem poważnie, za jeden z najbardziej bezpretensjonalnych momentów rodzimej liryki) również pomaga nieco spuścić z tonu. Ci, którzy dali się poznać jako biegli w nonsensie, rzadko zachowują podobną sprawność w „zwyczajnej” muzyce, a już szczególnie wtedy, gdy pojawia się w niej publicystyczny, zaangażowany rys. Wszystko działa, dopóki pozwalają swobodnie płynąć skojarzeniom i strumieniom słów, a kiedy chcą nadać im bardziej poważną strukturę i przesłanie, to gołym okiem widać, jak gaśnie iskra pomysłowości.


Być może to w ogóle klątwa żartownisia – wielu artystów widocznie marzy o pokazaniu się od strony bardziej serio i próbuje, jednak na ogół bez powodzenia. Gdy poważnieją, ulatnia się z nich też liryczny i obserwatorski talent, a rymy i skojarzenia stają się przewidywalne. Zacier, Kuba Sienkiewicz, Tymon Tymański – czujni absurdyści, a czasem też kameralni, liryczni obserwatorzy – wszyscy polegli na próbach tworzenia muzyki naprawdę zaangażowanej. Jarosław Janiszewski z Bielizny, genialny w małych piosenkowych obrazkach kondensujących cały bezbrzeżny smutek życia w Polsce lat 80. i 90., swoją celność zawdzięczał zwartości absurdalnych skojarzeń i angażowaniu bohaterów wziętych z sufitu, których małe losy dotykały jakiegoś szczególnego miejsca w sercu. Jego nowsze liryki, poza zauważalnym ładunkiem rozgoryczenia, są już niestety zbyt często o niczym.

Nie wydaje mi się przy tym, żeby chodziło o fakt, że w Polsce jajcowanie w muzyce niekoniecznie idzie w parze z wywrotowością przekonań, raczej często okazuje się, że rockowi kabareciarze mają poglądy zachowawcze. Najdalej poszedł w swoim zaangażowaniu oczywiście Paweł Kukiz, który przeobraził się po prostu w zawodowego polityka prawicy. Kazik Staszewski niespecjalnie kiedykolwiek skrywał swoje sympatie leżące najbliżej antypaństwowego libertarianizmu i kto wie, czy bezkonkurencyjny status wszystkich Kazikowych projektów na przełomie lat 90. i 00. nie przyczynił się też do przyswojenia sobie zbliżonej postawy spod znaku „wszyscy są po jednych pieniądzach” wśród jego słuchaczy, przynajmniej z pewnego pokolenia. Skiba zaczynał jako anarchizujący działacz łódzkiej odnogi Pomarańczowej Alternatywy, sądząc po płytach – zdecydowanie nie przepadał nigdy za polskimi politykami konserwatywnymi, ale jednak wraz z Januszem Korwin-Mikkem spałaszował formularz PIT na potrzeby singla „Podatki” z 1998 roku, którego przesłania łatwo się domyślić. Ale gdy bardziej liberalnie zorientowani artyści – jak Kuba Sienkiewicz na płycie „Moja bańka”, Tymon czy w coraz większym stopniu Zacier – piszą protest songi przeciwko poprzedniemu rządowi albo w obronie przyrody, również tracą swoje największe atuty: albo subtelność i niedosłowność skojarzeń, albo umiejętność sprawnej jazdy po bandzie. Jako poważni bardowie okazują się niezbyt przekonujący.

Skoro jednak mowa o powadze, muszę wrócić do wątku uczciwego słuchania każdej muzyki, o którym wspomniałam na początku. Na Zacieraliach zetknęłam się po raz pierwszy z zupełnie niejajcarską grupą Transgresja z Dąbrowy Górniczej, która wizualnie i brzmieniowo sprawiała wrażenie, jakby rok 2004 nigdy się nie skończył: fluorescencyjny body paint, dready, groźne miny. Muzycznie przypominają trochę inną grupę z tego samego miasta, 100 TVarzy Grzybiarzy, po wzbogaceniu o teatralność à la Coma czy Muse. Ku mojemu własnemu zaskoczeniu – bo nie jest to zupełnie, ale to zupełnie moja muzyka – koncert sprawił mi sporo satysfakcji za sprawą zaraźliwego entuzjazmu grupy. Dawno nie widziałam kogoś równie zachwyconego co lider, który z bananem na twarzy podchodził do słuchaczy, pytając, czy im się podoba. Można powiedzieć, że zwyczajnie głupio było odmówić w obliczu tak rozbrajającej radości, ale też na scenie zaistniała realna spójność i energia, której trudno nie uszanować. Mimo generalnej wtórności wydawali się też bardzo konsekwentni i przywiązani do pomysłu na siebie, tak jakby chcieli kultywować coś programowo niemodnego. Kto wie, może to się opłaci, niedługo nastąpi powrót takich brzmień i Transgresja okaże się nieoczekiwanym pionierem. To może najbardziej niespodziewany wniosek z mojej przygody z rockiem jajcarskim – że można wybrać się na koncert nominalnie kabaretowy, a wrócić z innym, pożytecznym i budującym rodzajem uciechy.