Ewakuacja ze świata bez właściwości

9 minut czytania

/ Muzyka

Ewakuacja ze świata bez właściwości

Olga Drenda

Nowego albumu Haim słucha się trochę tak jak słów osoby, która zdecydowała, że nie chce już więcej spełniać oczekiwań otoczenia. Trio robi mniej więcej to samo, tylko lepiej i przede wszystkim własnym głosem

Jeszcze 2 minuty czytania

Wspaniałe jest uczucie, jakby się było w teledysku Haim, pewnie to znacie – kiedy w dobre dni, przy złotym świetle można iść ulicą szybko i sprężyście, a niesie nas niewidzialna siła. Przy muzyce tria można poczuć, że cały świat jest Kalifornią. To, że niemal w każdym teledysku siostry przechadzają się po Los Angeles, stało się już memem („legenda głosi, że nadal idą”). Ale „Women In Music Pt. III”, ich trzeci album, to udana próba wyjścia poza ten pogodny format, i muzycznie, i emocjonalnie.

Muzyka Haim od początku odwoływała się do bezpiecznego dziedzictwa soft rocka, do ciepłych brzmień rodem z Laurel Canyon. Jednocześnie, w typowo „millenialski” sposób, na drugą nogę, siostry powoływały się chętnie na swoją fascynację współczesnym popem i R&B, na czele z Beyoncé. Umiarkowana temperatura muzyki i odruch sympatii, jaki budzi trio i jego twórczość, od początku stały się rodzajem kuli u nogi. W swojej recenzji debiutu grupy, „Days Are Gone”, Andy Gill stwierdził, że sednem Haim jest nieistotność, a zespół jest „w porządku, ale to wszystko”. Ta sama jakość, która dostarczała przepisu na idealną propozycję festiwalową, przemawiającą do różnej publiczności, demokratyczną, bo uwzględniającą i upodobania słuchaczy rocka, i R&B, wreszcie remiksowalną czy podatną na rozmaite kooperacje (w tym przypadku np. z Calvinem Harrisem), sprawiała, że rezultat pozostawał dość letni, i to nie tylko w znaczeniu klimatu.

Nie jest to bezpośredni zarzut wobec Haim. Po prostu pop i rock naszej dekady, pisany przez kolektywy, kompozytorów hurtowników i z silnym stemplem producenta, rozłożony na części pierwsze, użytkowy, komponowany pod występy gości – a przede wszystkim współczesny obieg, streaming, radio, festiwale – wytycza standardy, którym trudno zapewne po części nie ulec. Ten rodzaj przebojowości generował kuriozalną złość, na przykład u Geoffa Barrowa z Portishead, który tweetował z zapałem, że „Haim to roboty przysłane przez CIA i Time Warner”. Na pewno mógł znaleźć lepszych adresatów swoich wywodów niż zespół, który reprezentował jednak własny, jak na standardy aktualnych list przebojów, styl. Złość na dyktaturę wszechmocnego festiwalowego formatu łatwiej zrozumieć. Na pewno bardzo trudno jest się z nią ścigać, i się z niej wyślizgnąć.

Ze względu na lockdown trzecie wydawnictwo sióstr ukazało się później, niż planowano. Być może w kwietniu jego odbiór byłby inny. Dziś, kiedy w popandemicznych realiach zanosi się na zmierzch monopolu kultury wielkich festiwali, a świat popu musi poszukiwać nowych dróg, album brzmi jak jaskółka nadziei. Ton „Women in Music Pt. III” nadały trudne doświadczenia sióstr, konfrontacje z depresją, chorobami i śmiercią bliskich osób, a przez płytę przebija pewna powaga i emocjonalna dobitność. Słychać to i w warstwie dźwiękowej, choć muzycznie formuła nie zmieniła się przecież aż tak radykalnie, i w tekstach, i w generalnej ekspresji. To płyta, której słucha się trochę tak jak słów osoby, która zdecydowała, że nie chce już więcej spełniać oczekiwań otoczenia.

Haim, Women in Music pt. III, Columbia 2020Haim, Women in Music Pt. III”,
Columbia 2020
To oczywiście nadal umiarkowana i względnie bezpieczna muzyka, zastanawiałam się więc, czy nie jestem za bardzo hop do przodu, pisząc o nowym albumie Haim jako o dojrzałym i autonomicznym głosie; czy to przekonujące medium do mówienia o życiowym kryzysie, czy może zostać potraktowane jak poważna propozycja artystyczna, wreszcie – czy nie pacyfikuje, nie stępia potencjału ważnej wypowiedzi. Pod wieloma względami odpowiedź musi brzmieć – tak. Znajdziemy w końcu wiele przykładów, w których muzyczne sofciarstwo nie kłóci się z listą poważnych problemów, z którymi musieli konfrontować się twórcy. Słoneczne harmonie The Beach Boys miały w tle cień choroby Briana Wilsona. Sandy Denny, Tim Buckley – dzielili uzależnienia i depresję. Fleetwood Mac, do których często porównuje się Haim, cieszyli się złą sławą rekordzistów w spożyciu kokainy (na szczęście mamy rok 2020 i być może nareszcie w powszechnym przekonaniu pozbawiono autodestrukcję romantycznej aury, za to więcej mówi się o zdrowiu psychicznym). I jednocześnie, wiele nagrań z lat 70., które rezonują najmocniej i wyrażają ducha swoich czasów, to te oparte na fuzji soft rocka z idiomem soulowym czy funkowym: wspomniany Tim Buckley, Laura Nyro, Carole King; jest skąd czerpać wzorce.

Na samym albumie znajdziemy więcej referencji – choćby do Jacksona Browne’a, ale przede wszystkim do Joni Mitchell, i w postaci bezpośredniego ukłonu w tekstach („Screaming every word of «Both Sides Bow»”, śpiewa Danielle Haim w „Now I’m in It”), i w polemicznym klimacie „Man from the Magazine”, z jego ironią skierowaną w stronę mężczyzn z branży muzycznej odruchowo rzucających seksistowskie komentarze. To nie jest najlepszy utwór na płycie, ale nie taka chyba jest jego rola – za to należy raczej traktować go jako manifest nowego kierunku. Nerwowość, melodeklamacja, eksponowanie przekazu – wszystko to pozwala myśleć, że na kolejnych albumach możemy spodziewać się ewolucji w stronę songwriterskiego formatu. Już zapowiadający album singiel „Summer Girl”, wydany jeszcze w 2019 roku, nawiązuje wszakże do „Walk on the Wild Side” Lou Reeda.


Wśród komentarzy na YouTubie pod jednym z nowych utworów natrafiłam na porównanie Haim do niesłusznie zapomnianej nieco grupy Luscious Jackson, zabawnej, feministycznej, zmysłowej i otwartej na kwaśne, wykręcone inspiracje rodem z hip-hopu. Nie ma chyba potencjalnie lepszego drogowskazu, tym bardziej że podobno sporą inspiracją przy nagrywaniu nowej płyty były dla sióstr dokonania Andre3000 z Outkast. Podczas odsłuchu towarzyszyło mi skojarzenie z popularnym sformułowaniem używanym na portalu Etsy w dziale odzieży retro: „lata 90. nawiązujące do 70.”, przy czym tu należałoby jeszcze dodać na początku jedną warstwę podwójnej retroreferencji: „lata 20. XXI wieku”. Nowo odkryta dosadność i emocjonalna bezpośredniość Haim chwilami przywodzi bowiem na myśl chociażby wczesne dokonania Alanis Morissette (też wywodzącej się w końcu ze świata popu środka), a najntisowych śladów można wysłyszeć jeszcze więcej. Jeśli więc R&B, to raczej nie modny, nie ornamentalny, a bardziej samoświadomy, jak w postaci odwołań z przymrużeniem oka do gęstej, szeptanej sypialniawki z lat 90., w utworze „3am”. „The Steps” przypomina trochę pierwszy album Sheryl Crow, a „Now I’m in It” – wczesne nagrania The Cranberries. Dalekie skojarzenia z faktem, że w tym roku pierwszy album po długiej przerwie wydała Fiona Apple, też pasują do tej układanki. Apple jest z Nowego Jorku, a Haim z Los Angeles, i jedna, i drugie brzmią jak typowe reprezentantki przeciwległych wybrzeży, ale bardzo kompatybilnie, jakby trwało jakieś wyobrażone Lilith Fair nowego tysiąclecia.


Tytuł płyty to zresztą zabawny, łagodny trolling pod adresem „muzyki dla kobiet” (tym bardziej że sam zespół skrócił go do WIMPIII, czyli „Mięczak III”). Formuła, którą wybrały sobie Haim, „dziewczyna z gitarą”, to jedna z najbardziej podatnych na stereotypy – kusząca pozorną emancypacją, w rzeczywistości często ograniczająca ewolucję. W latach 90. ten format stał się w pewnym momencie niezamierzoną autoparodią (jak to brzmiało, łatwo się przekonać – polskie stacje radiowe do dzisiaj grają „Bitch” Meredith Brooks). Ale autoironia wytrąca broń z ręki potencjalnym krytykom. Nazywając płytę „Kobiety w muzyce”, co zresztą brzmi nieco jak tytuł wystawy w krakowskim MOCAK-u, jednocześnie można zażartować sobie z tych, którzy uważają, że kobieta to nadal takie dziwne zwierzę, i z tych, którzy sądzą, że „muzyka kobieca” to taki osobny gatunek. Ewolucja Haim przypomina mi trochę ścieżkę Taylor Swift: próbę rozszerzenia granic własnego wizerunku i formuły, ale bez radykalnego jej porzucenia. Robienie mniej więcej tego samego, tylko lepiej i przede wszystkim bardziej własnym głosem. Nie wiem, czy to już ten moment, żeby ogłosić pełen sukces, ale na pewno został wykonany solidny krok w stronę udanej ewakuacji ze świata muzyki bez właściwości.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych)