Maseczka w misia pandę

12 minut czytania

/ Obyczaje

Maseczka w misia pandę

Olga Drenda

Śledząc pilnie temat smogu, zauważyłam potrzebę szukania winnego, a także dwojakie strategie w folklorze dnia codziennego: strategię podejrzliwości i dla odmiany – upartego zaprzeczania

Jeszcze 3 minuty czytania

Wkrótce po tym, jak w 1986 roku doszło do katastrofy w elektrowni w Czarnobylu, etnografowie badający legendy miejskie wyruszyli w teren, aby sprawdzić, jaki osad pozostał w popularnej wyobraźni Polaków po dramatycznych wydarzeniach za wschodnią granicą. Tak dowiedzieli się o gigantycznych konikach polnych, radioaktywnych wilkołakach, a także o królisie – dziwnym, zmutowanym stworze przypominającym połączenie królika i lisa, który miał przegryzać opony w samochodach mazowieckich rolników.

Przede wszystkim jednak, co zrozumiałe, pytani obawiali się, że będą chorować – dezinformacja ze strony władz połączona z zapobiegliwością służby zdrowia na pewno nie poprawiały ich samopoczucia. Kolejne lata sprzyjały podobnym historiom krążącym w masowym obiegu: legendy miejskie, choć często niedorzeczne w treści, miały korzenie w realnych obawach i nastrojach niepewnych czasów. Lata 80. bowiem to okres, kiedy do opinii publicznej docierała skala katastrofy ekologicznej spowodowanej niefrasobliwym podejściem do spraw przemysłu i niedocenieniem jego wpływu na naturę i zdrowie ludzi. Jej skalę niech zilustruje fakt, że pod koniec lat 80. na Śląsku krążyła anegdota o japońskich naukowcach, którzy zbadali tamtejszą glebę, wodę i powietrze i doszli do wniosku, że nie ma prawa przetrwać tam żadne życie.

Na jaw wychodziły coraz to nowe problemy, wcześniej często tuszowane: zatruty przez kwaśne deszcze las w „czarnym trójkącie” w Górach Izerskich, zanieczyszczone rzeki, niemal niepijalna woda, ołowica wśród dzieci i nowotwory wywołane przez azbest. Lęk przed powtórką z Czarnobyla doprowadził do protestów przeciw projektowi zbudowania w Polce elektrowni atomowej, którego w końcu zaniechano. Obawiano się też skutków dziury ozonowej i zalecano (słusznie), aby unikać nadmiernego wystawiania się na słońce.

W ogólnym zamieszaniu do zagrożeń faktycznych szybko dołączyły zmyślone. Prasa lat transformacji spieszyła z publikowaniem sensacji o trujących słodyczach z importu i łańcuszkowych list toksycznych konserwantów (a gdy okazało się, że budzący szczególną grozę tajemniczy E330 w gumie Turbo to zwykły kwasek cytrynowy, lęk przekierowano na inne składniki, zwłaszcza „cukier i sól, białą śmierć”).

Wszystkie te opowieści powracają, gdy myślę o smogu, który wypełnia na co dzień polskie płuca (choć te słowa powstawały w chwili wytchnienia, zapewnionej przez orkan Barbara). Serial „The Crown” przypomniał niedawno o gęstym smogu, który w grudniu 1952 roku zawisł nad Londynem. Początkowo wiele osób pomyliło go ze zwyczajną o tej porze mgłą, z której miasto słynęło; to w niej skrywał się przecież Kuba Rozpruwacz. Poza tym do zanieczyszczonego powietrza wszyscy byli przyzwyczajeni, ot, skutek uboczny miejskiego życia – powszechnie przecież palono węglem – i dobrobytu, którego symbolem był dym z fabrycznych kominów (tak symbolicznie przedstawiano progres technologiczny od XIX wieku) i rosnąca liczba aut. Tym razem jednak szczególne warunki atmosferyczne, w których zanieczyszczenia nie mogły się rozproszyć, uwięziły miasto w mgle pełnej dwutlenku węgla, dwutlenku siarki i związków fluoru. Na kilka dni życie zamarło, odwołano imprezy publiczne; przez gęsty dym na niebie nie dało się zauważyć słońca, a na chodniku – własnych nóg, co przyczyniło się do nazwania później smogu z 1952 roku Wielką Grochówką. Aby chronić się przed trującą mgłą, ludzie owijali twarze gazą. Skuteczność tej metody okazała się ograniczona – w ciągu kolejnych kilku tygodni niewydolność oddechowa zabiła 12 tysięcy osób. Smog podobno dusił nawet krowy na podlondyńskich polach.

Cztery lata później władze zarządziły, że powszechne w powojennej biedzie ogrzewanie kiepskiej jakości węglem powinno zostać ograniczone na rzecz elektryczności i gazu. Rezultatem londyńskiej katastrofy stała się też powszechna obawa przed zanieczyszczonym powietrzem i zatruciem środowiska w ogóle.

W połowie XX wieku wielki przemysł ze sprzymierzeńca w powszechnej wyobraźni staje się zagrożeniem. W 1964 roku doskonale ilustruje te lęki Michelangelo Antonioni w swoim „industrialnym horrorze” „Czerwona pustynia”, osadzając akcję opowieści o psychicznym załamaniu bohaterki w scenerii wielkiego kombinatu w okolicy Rawenny. „To trucizna” – mówi do syna bohaterka grana przez Monicę Vitti, gdy dziecko pyta ją o intensywnie żółty dym wydobywający się z kominów.

W tym samym czasie wielkie zakłady przemysłu ciężkiego za żelazną kurtyną produkowały toksyczne substancje w najlepsze, ponieważ zabezpieczania środowiska i zdrowia ludzi niemal nie uwzględniano w planach (wyjąwszy pojedyncze działania w rodzaju Leśnego Pasa Ochronnego GOP), a informacje o negatywnych skutkach ubocznych przemysłu tuszowano (jak w późniejszym głośnym przypadku lekarki Jolanty Król, która starała się nagłośnić przypadki dzieci chorujących na ołowicę). Kwaśne deszcze padały na królewski Kraków, niszcząc zabytki; o próbach zapobiegania szkodom pisała w latach 70. Małgorzata Szejnert w „Krakowie nieznanym”, przy okazji odsłaniając biurokratyczny labirynt miasta.

Właśnie gdy mieszkałam w Krakowie, poznałam doskonale uczucie lekkiego przyczadzenia, które tak uderza po przyjeździe z innych okolic. Z perspektywy dalekiego południa miasta, gdzie często wspinałam się na wzgórze z zabytkowym fortem na szczycie, mogłam oglądać gęsty, szary budyń, w którym topiła się miejska zabudowa. Zakasłany, duszący się Kraków jest dzisiaj centrum polskiej ofensywy antysmogowej, a smrodliwa chmura stała się jednym z symboli miasta – do tego stopnia, że ktoś zaproponował nawet nowy herb miasta: maskę przeciwgazową w czapce krakusce, a pod nią dwie skrzyżowane maczety, symbol częstych tutaj gangsterskich porachunków. Podobnie jak w światowej stolicy smogu, Pekinie, również w Krakowie maseczki chroniące drogi oddechowe stają się popularnym elementem stroju – maseczkę można sobie dobrać w stylu cyberpunkowym albo z wzorem w misia pandę.

Śledząc pilnie temat smogu na lokalnych portalach informacyjnych, zauważyłam potrzebę szukania winnego obecnego stanu rzeczy (kierowcy, samolubni mieszkańcy domków jednorodzinnych, wymieniane z nazwy przedsiębiorstwa, prezydent miasta, deweloperka), a także dwojakie strategie podejścia do kwestii smogu w folklorze dnia codziennego: strategię podejrzliwości i dla odmiany – upartego zaprzeczania.

Strategia podejrzliwości zakłada, że smog jest efektem przemyślanych działań szkodzących; znaczy to, że celowo trują jacyś Oni. To oczywiście myślenie zgodne z bardzo popularnym wzorcem współczesnych mitologii. Powszechny dostęp do internetu dał nowe życie nie tylko starym i zużytym elementom współczesnego folkloru, jak listy łańcuszkowe, czy przedpotopowym teoriom spiskowym (Iluminaci Bawarscy i inne stowarzyszenia rządzące światem), ale też pozwolił rozpowszechnić się całkiem nowym.

Jedna z nich to teoria chemtrails, ukuta pod koniec lat 90. w kręgach tropicieli zjawisk paranormalnych w USA z inspiracji raportem Amerykańskich Sił Powietrznych, w którym hipotetyzowano na temat możliwości wpływania na pogodę. Na skutek rozmaitych memetycznych mutacji symulacje lotnicze przeobraziły się w przekonanie, że źli, lecz potężni ludzie opryskują z samolotów bezbronną ludność czymś szkodliwym, realizując jakiś tajny plan. Plan, racjonalnie rzecz biorąc, niemożliwy do realizacji, ale wpływający na wyobraźnię, na przykład powszechna kontrola umysłów i stworzenie armii zombie – stąd spekulacje, że rozpylane rzekomo substancje mają zawierać aluminium, rtęć albo drożdżaka Candida albicans. Dowodem na prawdziwość istnienia chemtrails mają być dłużej pozostające na niebie smugi kondensacyjne, z czym jednak nie zgadzają się inżynierowie, fizycy ani lotnicy.

Przekonanie o opryskiwaniu ludności substancjami przywodzi na myśl podobne opowieści krążące od dawna i mające wspólny mianownik w postaci lęku przed powszechnym zatruciem – jak wiara w to, że powszechna fluoryzacja wody to spisek komunistów (wersja XX-wieczna) lub reptilian (wersja XXI-wieczna), chcących przejąć kontrolę nad całą populacją Ziemi. W krakowskich spiskowych zakątkach internetu teoria o chemtrails znakomicie nadała się do objaśnienia zjawiska smogu w mieście – zgodnie z nią smog jest celowo rozpylany z samolotów przez jakichś tajemniczych wrogów (tropiciele wskazują na globalne koncerny farmaceutyczne albo Rząd Światowy).

Strategia upartego zaprzeczania zakłada natomiast, że cała historia ze smogiem jest przesadzoną opowieścią dziennikarzy i aktywistów i tak naprawdę od smogu nikt nie umarł, poza tym kiedyś było gorzej, a ewentualne problemy to tylko kwestia pechowego położenia geograficznego, bo za mało wieje (Kraków leży w niszy). Oba podejścia to klasyczne przykłady z bogatego katalogu racjonalizacji problemów w celu ucieczki od ich rozwiązania i znalezienia faktycznych przyczyn, co jest podejściem tyle krótkowzrocznym, co niestety bardzo ludzkim. Choć obawa przed chorobami cywilizacyjnymi, zwłaszcza przed nowotworami, jest powszechna i coraz silniejsza, mechanizmy zaprzeczania każą odpychać od siebie świadomość, że jedną z przyczyn ich rozwoju mogą być nasze codzienne praktyki.

Tymczasem dzisiaj polskie powietrze wciąż należy do najbardziej zanieczyszczonych w Europie. W wielu miastach stężenie szkodliwych pyłów wielokrotnie przekracza normy. Częściowo winne są samochody, częściowo – stare piece węglowe czy palenie surowcem, który do niczego się nie nadaje. Niedostrzeganie przyczyn ekonomicznych i systemowych tego stanu rzeczy byłoby próbą zignorowania słonia w pokoju. Dla części mieszkańców stary piec, zasiarczony muł węglowy i jazda smrodzącym gratem to smutna finansowa konieczność, zwłaszcza w rejonach, gdzie nie sięgają innego typu instalacje, a komunikacja miejska pojawia się z rzadka. Dla innych to głupio pojęta oszczędność, lenistwo i beztroska – ta sama cecha, która każe wyrzucać z okien jadących samochodów opakowania po jogurcie pitnym, a potem udawać, że nie istnieją. Pozbycie się tego problemu będzie wymagało dwutorowych działań – w infrastrukturze i w edukacji, wygląda więc na to, że ze smogiem będziemy musieli jeszcze przez jakiś czas żyć i jakoś sobie z nim radzić.

Śląsk, gdzie dzisiaj mieszkam, w porównaniu z Małopolską wydaje się oferować warunki sanatoryjne, choć nadchodzącą zimę obwieszcza w mojej okolicy zasiarczony żółtobrązowy dym palonej szlymy (muł węglowy – kiepski, ale legalny opał). Kraina hałd i dymu, znana z niesamowitych fotografii Michała Cały z lat 80., zniknęła, podobnie jak ślady sadzy, które dawno temu lądowały na mojej twarzy, gdy odwiedzałam Katowice. Symbolem przemiany środowiska jest budynek Sejmu Śląskiego, kiedyś pokryty grubą warstwą fabrycznej czerni, teraz – już wiele lat po odnowie – utrzymujący pierwotny kolor piaskowca. Dziś japońscy naukowcy z miejskiej legendy nie mogliby zdumieć się postapokaliptycznym światem.

Ta poprawa miała jednak swoje koszty – im bardziej znikał ciężki przemysł, w tym trudniejszej sytuacji znajdowały się zależne od niego miasta i ich mieszkańcy. Może to prowadzić do ponurych wniosków: czyżby trzeba było wybierać między naturą a dobrobytem, między czystym powietrzem a stabilnością pracy? Miejmy nadzieję, że to złudna alternatywa – w końcu zarówno Londyn, jak i całe Wyspy, na mapie zanieczyszczeń powietrza w Europie pozostają zielone.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.