OSTATNIA DEKADA: Duchologia dzisiaj
Aimee Fleck CC BY-NC-SA 2.0

16 minut czytania

/ Obyczaje

OSTATNIA DEKADA: Duchologia dzisiaj

Olga Drenda

Do niedawna obowiązywała u nas cywilizacja pozorowana, kraj znalazł się we śnie o modernizacji, która okazała się fikcją. Polukrowano nam codzienną bułkę z serkiem topionym i wzięliśmy to za dobrą monetę

Jeszcze 4 minuty czytania

Pod koniec wyczerpującej i wnikliwej recenzji „Duchologii polskiej” autorstwa Przemysława Czaplińskiego pojawia się apel autora o duchologię bieżącą, bo oto Polska chwilowej przerwy w transformacji zaczyna znikać nam z oczu, a może rozmywa się jak widmo, odsłaniając swojski bałagan, chaotyczne, irracjonalne id. I że duchologia, ta, o której pisałam ja, nigdy się właściwie nie skończyła, nastąpiła tylko pauza. Nie zamierzam tu wdawać się w polemikę z autorem recenzji, natomiast chętnie podejmuję rzucone przez niego wyzwanie. Rzeczywistość trzeba dokumentować szybko, bo za chwilę znany nam dzisiaj krajobraz odleci do krainy duchów.

Musimy przy tym założyć (albo wyobrazić sobie), że do niedawna obowiązywała u nas cywilizacja pozorowana, że nasz kraj znalazł się w śnie o modernizacji, która okazała się fikcją, że polukrowano nam codzienną bułkę z serkiem topionym i wzięliśmy to za dobrą monetę. Nie wiem, czy to prawda, a raczej – na ile to prawda; możliwe przecież, choć to okaże się dopiero za jakiś czas, że dzisiaj znajdujemy się w „transformacji wewnątrz transformacji”, że natężenie emocji, ofensywa irracjonalnego (polecam zwrócić uwagę na nowe życie starych przepowiedni, krążących po kioskach i w sieci – do XIX-wiecznych rymowanych wróżb z Częstochowy dołączyła tym razem Baba Wanga), klimat zagrożenia i narastającej przemocy, pompatyczność i archaiczna górnolotność w oficjalnym języku i rytuale – faktycznie przywodzą na myśl wczesne lata 90. Może oznaczać to wzmożenie typowe dla okresów przejściowych, dziwne przepoczwarzanie się, które doprowadzi do jakiejś nowej, umownej normalności.

Dionizjusz Czubala w swojej analizie polskich legend miejskich pisał o przypadku paniki bazującej na pierwotnym „strachu przed zarazą”, która sprawiła, że Polacy masowo skierowali wywołany transformacyjną niepewnością lęk i agresję w stronę narkomanów i nosicieli wirusa HIV. Agresja z poziomu pogłoski i legendy miejskiej przeszła wówczas na poziom fizyczny, ucierpieli ludzie. Czubala wspomina jednak, że masowa panika trwała dokładnie półtora roku, po czym zniknęła niemal z dnia na dzień. Widocznie pewien poziom społecznej adrenaliny może utrzymać się tylko przez jakiś czas. Ale umówmy się na razie, że coś się przyśniło. A skoro to sen, to za chwilę rozpłynie się w niepamięci. Popularny przesąd mówi, że jeśli chcemy zapamiętać sen, nie wolno po przebudzeniu patrzeć w okno. Odwróćmy się więc od okna i spróbujmy stworzyć katalog duchów nowego milenium.

Takim nawiedzonym lunaparkiem jest oczywiście polska przestrzeń publiczna. Nie chciałabym wyprawiać się tu w podróż do Springerowa, ale to ta działka najdobitniej pokazuje, jak modernizację można prowadzić jednocześnie w sposób malowniczy, intuicyjny, przynoszący radość i ulgę, ale też fasadowo i niedbale. Obok uczucia szczęścia, jakie daje jazda nierozklekotanym tramwajem, słuchanie koncertu w świetnie zaprojektowanej sali czy wizyta na ładnym i czystym miejskim basenie, pojawia się bezradna złość na widok wycinanej zieleni (bo parkingi, bo współspalanie), na widok „kamienowanych” rynków, na zaklejanie wszystkich wolnych miejsc reklamą.

Kłodzko 2015 / fot. Jacek Halicki CC BY-SA 4.0Mława / fot. Czonek CC BY 2.5Zielona Góra, dom handlowy Hermes / fot. Tb808 CC BY-SA 3.0
Mława, Kłodzko, Zielona Góra

Pisząc „Duchologię polską”, zaczęłam pilniej przyglądać się miejscowościom, które zdarzało mi się odwiedzać, w przekonaniu, że wciąż znajdę w nich miejsca, do renowacji czy przebudowy których nikt nie miał głowy przez wcześniejsze dwie dekady. W peerelowskich sklepach sprzedawano nowy asortyment, ale front, z szyldem namalowanym na szybie od środka, pozostawał taki sam, zwykle pozwalając podziwiać fikuśne liternictwo. Przy odrobinie szczęścia można było pójść do staromodnego fryzjera, u którego dekoracja witryny pozostawała z grubsza taka sama od czasów popularności Papa Dance. Na ulicach i placach, między kwadratowymi płytami chodnika albo sześciokątami trylinki, rosła trawa i mech. Niezagospodarowane miejsca niczyje między blokami i na skrajach dzielnic zarastały w najlepsze przyrodą.

OSTATNIA DEKADA

Jakie były najważniejsze miejsca, nurty, postaci i tematy ostatniego dziesięciolecia? Zjawiska, które promieniowały i wykształcały nasz gust, poczucie humoru, stwarzały nowe języki, którymi wciąż się posługujemy. Czym charakteryzowało się pokolenie, które wtedy rozpoczynało karierę? Czy spoglądając na ostatnią dekadę, możemy wytropić źródła dzisiejszych lęków i radykalizmów? Czy można mówić o specyficzności, wyjątkowości tego okresu? Poprosiliśmy naszych autorów o subiektywny obraz ostatniej dekady – jej początku i końca, tego co się w niej wydarzyło lub wciąż wydarza.

W okolicach 2011, może 2012 roku rzeczywistość dookoła zaczęła się zmieniać, jakby ogólnokrajowy remont z okazji Euro dodał wszystkim paliwa. Trylinkę zastępowała kostka bauma, budynki pokrywał kolorowy styropian, na rynkach wytryskały fontanny mieniące się kolorami tęczy. Tym odnawianym centrom miast chętnie robiono zdjęcia w nocy i z wysokości, kręcono efektowne filmy promocyjne w technice timelapse. Krytykowano je za peryferyjną grę pozorów, w której przelicytowały Polskę nawet uboższe kraje. Z drugiej strony, artykuły na BuzzFeed o „10 powodach, dla których absolutnie nie wolno odwiedzać Polski” (tzn. zdecydowanie należy) miło pasły zbiorowe ego przekonaniem, że mamy piękny kraj, w którym nie żyje się tak źle. Wiadomości donosiły co chwilę o tym, że w nowo postawionych obiektach coś pękło, rozbiło się, spadło, że coś nie działa, że zima jak zwykle zaskakuje drogowców. To wpisuje się w szablonowość i nietrwałość, dobrze widoczną we frontach sklepów i w reklamie.

Niepostrzeżenie nastąpiło więc masowe usieciowienie i sformatowanie sklepów i zakładów; chałupniczo dekorowana mała przedsiębiorczość spożywczaków i szewców ustąpiła miejsca sieciówkom-franczyzom. Samodzielne sklepiki pokrywały szyby od środka folią OVW, na której nadrukowano zdjęcie ze stocka. Nieoficjalną twarzą ostatniej dekady stała się Twarz Polskiej Reklamy. Reklama „zrobiona u szwagra” nabierała monotonii i na dobre straciła chałupniczy czar: wszyscy korzystali z tych samych kilkunastu zdjęć, kilku krojów liter (zwykle w złym rozmiarze zresztą), kilku ornamentów. Zamiast szyldów coraz chętniej wieszano zresztą banery, tańsze i łatwiejsze do zdjęcia, gdyby interes się nie powiódł. W nazewnictwie zakładów sięgano po egzotykę i prestiż, który objawiał się przez stosowanie nonszalanckiej pisowni zagranicznych słów i podwójnych liter. Extrimm, Exllusive, Burżuazii. Wszystko troszeczkę na sterydach, po kilku energy drinkach.

„O tym właśnie, czyli o zmiennej historii widm polskiej transformacji, mogłaby być druga część «Duchologii». Przydałaby się, bo mam wrażenie, że gdzie się nie obrócę, tam straszy realne” – pisał Przemysław Czapliński w eseju „Widma transformacji” poświęconym „Duchologii” Olgi Drendy.

Galerie handlowe obsiadły centra miast, wysysając sklepy z ulic. Te ostatnie zmieniały się w monotonne pasaże, wzdłuż których rytmicznie powtarzały się: bank, bank, bank, apteka, apteka, telefonia komórkowa, sieciowa drogeria, bank. A na obrzeżach ulic – najbardziej ponury element miejskiej przestrzeni, zabójcze combo, śmiercionośny trójpak: lombard24-alkohole24-automaty24. Całodobowa aparatura do niszczenia ludzi. Oklejone foliami z mnóstwem napisów, widokami miejskich neonów, w byłych sklepach i mikrokioskach wielkości toi toia. W tej rzeczywistości, obok stocka, sieciówki i gotowca, zamieszkał zglobalizowany, zuniformizowany autentyzm – z meblami z palet, tablicami do rysowania, zdrowym jedzeniem, plakatami, na których widnieją sentencje o pożytku z grzeszenia czekoladą, bycia leniem, albo wręcz przeciwnie, opuszczania „strefy komfortu”. Ta estetyka pasuje do przedsiębiorczości (rękodzieło albo pisanie aplikacji mobilnych), do rozwoju osobistego, minimalizmu, fitnessowej samodyscypliny. Wygląda podobnie pod każdą szerokością geograficzną. Ale własnością duchologii jest nakładanie się na siebie kilku rzeczywistości, czasem wzajemnie się wykluczających. Na jakimś poziomie zresztą zazębiają się one ze sobą.

Panorama ul. Emilii Plater w Warszawie / fot. Radek Kołakowski CC0Panorama ul. Emilii Plater w Warszawie / fot. Radek Kołakowski CC0

Są też i inne duchy. Ostatnie lata przyniosły pozytywny zwrot nie tyle w samej kulturze, co w jej promocji. Po latach wtórności i spóźnialstwa w obiegu kultury, od kina po muzykę pop (w pierwszej dekadzie milenium światowe przeboje wyprodukowały gwiazdki pop z Mołdawii i Łotwy, Czesi i Rumuni budowali swoją szkołę filmu, a Polska zajmowała się głównie nadążaniem), wyszliśmy z drugiej ligi, stawiając na to, w czym byliśmy przez większość XX wieku dobrzy. Polska stała się krajem słynącym z dobrego projektowania i ilustracji (znów), gier komputerowych („Wiedźmin”), książki dziecięcej („Mapy”), muzyki eksperymentalnej i improwizowanej (festiwal Unsound), z dziwnego kina („Córki dancingu”), z ciekawej architektury. To sytuacja, z której powinni być zadowoleni zwolennicy poglądu, że kultura ma działać patriotycznie: oto mówimy własnym głosem i stoimy na własnych nogach. To inni się od nas mogą uczyć. Tak jakby zorientowano się, że nie mogąc dyrygować światową kulturą jak Ameryka, trzeba być jak Finlandia, która ma architekturę, dizajn i Muminki; że inwestowanie w dobre skojarzenia jest ważne (czas pokaże, czy polskim Muminkiem może być Wiedźmin, czy zespół Behemoth, czy może jednak husaria).

Ale to myślenie projektem, kulturą na zamówienie instytucji, ma swój rewers w postaci logomanii-megalomanii: przekonanie, że każda instytucja, miasto, województwo powinno mieć nowe logo, co prowadziło do rezultatów czasami szablonowych, jak rysowane niby od ręki drzewka i rzeki, a czasami kuriozalnych, ale przy okazji obnażających absurdy wyścigu po najbardziej spektakularne „lągo”, jak w przypadku gminy Przemyśl („Nie zapłaciliśmy za nie ani złotówki, a spełniło swoją rolę”, przyznawał z rozbrajającą szczerością wójt). To przerost lśniącej obudowy nad właściwą substancją, „lukru” nad „mięsem” (Jarosław Trybuś i Grzegorz Piątek w ważnej książce nazywają tę architekturę reprezentacyjną i codzienną, a ja pozwolę sobie pożyczyć od nich tę poręczną terminologię).

Bochnia / fot. Aneta Lazurek CC BY-SA 3.0Bochnia / fot. Aneta Lazurek CC BY-SA 3.0

W „Peereliadzie” Michał Głowiński przytacza komentarz Stefana Kisielewskiego o „budowaniu drugiej Polski” w czasach Gierka: tak bardzo zapamiętano się w budowie Polski drugiej (składającej się ze spektakularnych inwestycji, bogatszej, bardziej światowej, spełniającej konsumpcyjne marzenia), że zapomniano zadbać o to, żeby nie rozsypała się pierwsza, ta już istniejąca. Ta obserwacja wydaje mi się znamienna (choć mało okresów budzi w Polsce taki sentyment jak lata 70. – kupując „szynkę jak za Gierka”, klient nie ma na myśli szynki na kredyt zagraniczny albo kupionej za bony biedaszynki, tylko szynkę porządną, prawdziwą), bo być może jest tak, że drugie Polski powracają co jakiś czas czkawką. Przy okazji takich projektów ładna powierzchowność skrywa często ignorowane przez długi czas (w nadziei, że same się naprawią) patologiczne mechanizmy. Mogą być to chybione inwestycje, krótkowzroczna polityka, zaniedbania całych grup społecznych i ich podstawowych potrzeb, przymykanie oka na nadużycia. Może być to upieranie się, że wszystkim jest lepiej, przy jednoczesnym ignorowaniu faktu, że na co drugim słupie ogłoszeniowym wisi ulotka reklamująca chwilówki. Pod względem rozdźwięku między „lukrem” a „mięsem” i beztroski rządzących polityków ostatnie lata mogły przywodzić na myśl końcówkę lat 80., kiedy władza starała się pokazywać fajną twarz, włączając do programu telewizyjnego transmisje z satelity i zapraszając Sabrinę na festiwal w Sopocie. Dlatego jedną z twarzy polityki tego okresu jest Aleksander Kwaśniewski, który w słynnym wywiadzie (dziś memie) przekonuje, że „Bajtek” ma potencjał, który pozwoli polskim komputerom konkurować z Apple, a za jedno z symbolicznych wydarzeń uchodzi gigantyczna wystawa Arsenał '88, w ramach której władze chciały przemówić do młodzieży językiem malarskiej nowej ekspresji. Ze średnim powodzeniem i nie w porę, bo to, co aktualne w sztuce, działo się już gdzie indziej.

Równowaga lukru i mięsa daje normalność. Wydaje się, że pozytywne konotacje, jakie to pojęcie ze sobą niesie w polszczyźnie, czeka jeszcze na szersze opracowanie. Bułgarski badacz Alexander Kiossev pisał o „normalności” jako o stanie pożądanym w krajach Europy Środkowej; wzorcem normalności była w okresie przemian transformacyjnych stara Europa, normalizacją – doszlusowanie do standardów zachodnich (o tym, jak drogą imitacji starano się tego dokonać na poziomie wizerunków, świetnie pisze Magda Szcześniak w „Normach widzialności”). Ale pojęcie to kryje w sobie więcej sensów, inne rodzaje aspiracji. Wiedzą o tym politycy i ideowo zaangażowani publicyści; dlatego w 2001 roku hasło „przywróćmy normalność, wybierzmy przyszłość” przyczyniło się do wygranej SLD, a na argument z „powrotu do normalności” chętnie powołują się dzisiaj zwolennicy PiS. W obu przypadkach chodzi o obietnicę odwrócenia kierunku, w który – zdaniem polityków – za daleko zapędzili się ich poprzednicy, i rękojmię w postaci wzorca z jakiejś niedookreślonej przeszłości, w której kiedyś podobno wszystko działało jak należy. I wreszcie jest i trzecia, chyba najbardziej pożądana normalność. To umiarkowanie, brak niepokojów, względny dostatek, stabilność i przewidywalność, choćby niedoskonała. Stan, w którym można nareszcie odsapnąć i się wyluzować. Normalność, czyli w sam raz. Normalność, czyli święty spokój i jakoś to będzie. Duchologię pierwszych dekad nowego milenium dobrze ilustruje fakt, że seriale o perypetiach wielkomiejskich singli, w których każdy, nie pracując zbyt wyczerpująco, może pozwolić sobie na piękne mieszkanie w centrum Warszawy, do tego zawsze prezentuje się schludnie – przegrały w walce o widza ze specjalnie niedoskonałymi docu-dramas. Niewiarygodne, choć niby-realistyczne historie z mięsnym jeżem w tle dzieją się w trochę prawdziwszej Polsce, przynajmniej pod względem wnętrz i strojów. Tak jakby aspiracje się zużyły, a zamiast nich pojawiła się potrzeba normalności.

Niedawno byłam świadkiem przedziwnej sceny: oto w sklepie z artykułami przemysłowymi klient kupował szklanki z logo Euro 2012. I to nie jedną, na pamiątkę, ale kilka, w podwójnych opakowaniach. Trudno o bardziej dobitny symbol modernizacji, która zatrzymała się czy zmieniła kurs: impreza napędzająca gigantyczne inwestycje (mięso też, ale przede wszystkim lukier), katalizator błyskawicznej przebudowy, znak dyplomatycznej przyjaźni z sąsiednim krajem, w którym nikt nie przewidywał jeszcze wojny. A teraz nadmiarowy, nieaktualny gadżet. Nie były specjalnie tańsze od reszty, więc musiał wybrać je z premedytacją. Cykl nostalgii wymaga zwykle około dwudziestu lat, aby jakiś styl w modzie z niemodnego dziadostwa stał się pożądanym dobrem retro. Może podobał mu się wzór? A może był to zmyślny inwestor, który dziś kupuje tanio to, co za jakiś czas sprzeda kolekcjonerom? A może człowiek, który poczuł nostalgię za utraconą – w zależności od przyjmowanej optyki politycznej – normalnością/nienormalnością?


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.