Głupio, ale mądrze
Scooter, mat. prasowe

12 minut czytania

/ Muzyka

Głupio, ale mądrze

Olga Drenda

Scooter to trochę Acid Drinkers. Odległe porównanie, i może obrazoburcze, ale łączy te zespoły umiejętność robienia spektaklu, fachowa sprawność i świetne wyczucie konwencji

Jeszcze 3 minuty czytania

Pamiętam, jak w moje ręce wpadła kaseta VHS z archiwalnymi teledyskami, które jakiś miłośnik muzyki alternatywnej pracowicie nagrywał późnymi wieczorami z angielskiej telewizji. I o ile nigdy nie kupiłam do końca brzmienia w stylu Captain Beefheart, to przy jednej piosence wykonanej w tym ciężkostrawnym, awangardowo zakręconym stylu zatrzymałam się na dłużej. Zapomniany już dzisiaj zespół Stump (brzmiał jak jeden z tych, którymi przez chwilę ekscytowano się na łamach „The Face”) wykonywał utwór „Buffalo”. Oszczędne instrumentarium, struktura budowana głównie przez wyrazistą linię basu i zaczepny wokalista, który wykrzykiwał znajomy wers: „HOW MUCH IS THE FISH? HOW MUCH IS THE CHIPS?”. Znajomy, bo przecież kojarzyłam go doskonale z listy Hop Bęc, na której królował uwielbiany wówczas przez wszystkich dwunastolatków zespół Scooter. To był pierwszy sygnał, że coś musiało być na rzeczy i że ci przedziwni, krzyczący Niemcy muszą znać się bardziej na muzyce niż większość wykonawców, z którymi wrzucano ich do jednego wora spod znaku „Składanka Bravo Hits”. Brzmi głupio, ale nie jest wcale takie głupie.

W tym roku Scooter zagrał na Fest Festivalu w Parku Śląskim, gdzie line-up składał się z artystów bardzo popularnych, kasowych, ale też bardziej alternatywnych, raczej rapowo-elektronicznych niż biesiadnych. To sprawiedliwe miejsce, może bardziej niż bielski 90 Festival, dotychczasowi regularni gospodarze niemieckich legend happy hardcore. Tam szeroki nostalgiczny mianownik zbierał rozmaitych artystów, których łączyły głównie metryka, obecność na wspomnianych składankach „Bravo Hits”, a obecnie – emerytura i odcinanie kuponów od dawnej popularności. Bardzo zły niemiecki i holenderski rap typu Nana, klonowane masowo projekty tworzone zgodnie ze schematem „pani śpiewa, pan rapuje” (jak określił to ktoś w polskiej prasie muzycznej epoki), dorosłe już boysbandy – mimo mojej zawodowej działalności w dziedzinie nostalgii uważam to za raczej smutne widowisko. Pewnie dlatego, że ta muzyka zawsze była z zasady dość infantylna, nawet jeśli, a zwłaszcza wtedy, gdy towarzyszył jej przesadzony erotyczny entourage (swoją drogą zawsze uważałam eurodance, zwłaszcza w jego specyficznej kreskówkowej odmianie „bubblegum”, za najskuteczniejszą kampanię antynarkotykową – wizja uwięzienia dorosłej osoby w uniwersum jak z „Jedyneczki” na dobre zniechęciła mnie do eksperymentów z chemicznymi smakołykami)


Fatalnie się ta muzyka zestarzała – z wyjątkiem projektów konsekwentnie serio, a nawet trochę mrocznych. Gala, Sash, wczesne 2 Unlimited, Cappella, Dune, nawet słynny memicznie „Sandstorm” Darude – to znacznie ciekawsze migawki z ducha lat 90. i wczesnych lat nowego milenium, toporne, europejskie, rwące w cybernetyczną przyszłość, przesterowane, o subtelności kopa z glana i właśnie dlatego ciekawe. Scooter należy do tej samej bajki i z tego powodu pasuje do festiwalu muzyki aktualnej bardziej niż do nostalgia party: oni nadal należą do jakiejś wyobrażonej przyszłości, do świata jak z gry komputerowej, do której sami wciąż dopisują sequele.

Skoro mowa o grach, to doceniam muzykę, w której kryją się „easter eggi” – czyli niespodzianki dla kumatych. Na powierzchni coś może być po prostu udanym rozrywkowym produktem, jak w przypadku Scootera – euforyczną, rozpędzoną, rytmiczną muzyką, do której nie trzeba umieć tańczyć, wystarczy skakać czy iść w pogo (co osobiście bardzo szanuję jako kiepska tancerka). Kiedy jednak ktoś chce się wsłuchać, odkryje szybko, że jest ona naszpikowana nawiązaniami, tworzona przez osoby, dla których muzyka to ewidentnie największa pasja i o której mają olbrzymią wiedzę, tyle że postanowili ubrać ją w kostium przystępny dla możliwie najszerszej publiki – a kto lubi, może pobawić się w „Jaka to melodia”.

Spora część singlowego dorobku grupy to sprawna żonglerka rozmaitymi cytatami z historii muzyki tanecznej. Już bardzo wczesny hit „Hyper hyper” zawiera litanię dedykacji dla twórców niemieckiej sceny techno (Westbam, Marusha, Sven Väth…), a wydany nieco później „I’m Raving” to podkręcony w happyhardcore’owym stylu hit „Shut up and Dance” z 1992 roku. Grupie zdarzało się cytować też „Ti sento”, włoski hit Matii Bazar, czy „The Night” Valerie Dore – swego czasu głośne przeboje, do dzisiaj wyjątkowo cenione przez producentów i płytowe grzebiuszki. Mrugnięć w stronę kolekcjonerów i wytrenowanych uszu pojawia się tym więcej, im głębiej w las. „We are the greatest” sampluje wczesne elektrorapowe klasyki Break Machine i Freestyle. Jeden z nowszych singli, „Behind the Cow”, to kompilacja cytatów z legendarnych The KLF. Tak samo ze wszystkich piosenek duetu Soft Cell Niemcy na cover wybrali nie „Tainted Love”, a przewrotny „Sex Dwarf”.


Wspomniałam o legendarnym cytacie z rybą, wygrzebanym z archiwów brytyjskiej alternatywy. To tylko jeden z licznych przejawów osobliwej anglofilii H.P. Baxxtera – podobnie jak pseudonim à la złoczyńca z Bonda, powracająca w piosenkach postać „Sheffield Dave’a”, wreszcie image lidera kojarzący się z kreskówkową wersją Stinga z roli w „Kwadrofonii”:
charakterystyczna blond fryzura i raczej marynarka niż dres. Najwyraźniej widać tę fascynację w nagraniach grupy Celebrate the Nun, założonej przez późniejszych twórców Scootera, Baxxtera i Ricka J. Jordana pod koniec lat 80. Zespół brzmi jak typowi, powszechni w tamtych czasach naśladowcy Depeche Mode z okolic „Black Celebration”. Niezamierzenie zabawnie brzmi (i wygląda w teledysku) piosenka „Ordinary Town” o depresyjnym życiu młodzieży w angielskim miasteczku, serwująca nieco „orientalizującą” perspektywę wobec kraju nadającego w końcu ton międzynarodowej modzie i muzyce pop.

Mimo pewnych sukcesów pojawili się jednak na scenie spóźnieni: rozpoczynała się nowa dekada, sami Depesze płytą „Violator” zaczynali już wyprawy w kierunku rocka, włoscy producenci italo interesowali się szybszą odmianą – Hi-NRG, w Wielkiej Brytanii tłumy tańczyły w klubach i pod gołym niebem do acid house, a na kontynencie rodziło się nowe, cięższe brzmienie – techno. Zespoły synthpopowe, takie jak Celebrate the Nun, czekała najpewniej wierna publiczność i długie kariery, ale ograniczone do typowo gotycko-piwnej publiczności festiwali takich jak Wave Gotik Treffen – o czym świadczą losy And One czy De/Vision, koncertujących i wydających kolejne płyty do dzisiaj. To skłoniło Baxxtera i Jordana, zdeterminowanych, by odnieść komercyjny sukces, do podjęcia pragmatycznej decyzji i przeobrażenia zespołu w projekt płynący na fali nowych mód. Teraz publiczności podobało się, gdy tempo rosło, a refreny przypominały hymny stadionowe, więc to właśnie uczynili: podkręcili wszystko tak, by było głośno, szybko i po bandzie. Jak na ironię, Anglicy nie odpłacali się za długoletnią fascynację specjalną wdzięcznością i kontynentalną muzykę taneczną określali niezbyt pochlebnym mianem „eurotrash”, choć sami w końcu ulegli jej topornemu wdziękowi – w 2007 roku album „Jumping All Over the World” znalazł się na pierwszym miejscu najlepiej sprzedających się płyt w Wielkiej Brytanii.


To ciekawy i ważny moment, w którym odsłaniają się szwy. Synthpopowe początki zespołów, które wybrały później znacznie mocniejsze brzmienie, to zawsze fascynujące zjawisko, dowodzące, jak cienkie i płynne są granice między obszarem „niepoważnego umpa umpa” a gatunkami bardziej niszowymi czy uchodzącymi za ambitniejsze, choć w gruncie rzeczy brzmiącymi całkiem podobnie. Kariera Scootera, grupy, która z czystej kalkulacji wybrała stadionowy happy hardcore, ale postanowiła robić tę muzykę jednak po swojemu, bez rezygnacji z nawiązań do własnych korzeni i pewnie obszernych płytotek, to chyba najbardziej wyrazisty przykład, ale można podać ich o wiele więcej.
Nurt Neue Deutsche Welle zaczął się na skłotach i w opuszczonych fabrykach, a kilka lat później królował na listach szlagierów dzięki „Da, da, da” czy „99 Luftballons”. Pionierzy niemieckiego undergroundu, jak chociażby Gudrun Gut z wybitnego industrialnego zespołu Malaria, z powodzeniem próbowali swoich sił w przyjaznym dla ucha melodyjnym trance. Włoscy kompozytorzy progresywnej elektroniki, tacy jak Claudio Simonetti, nie mieli nic przeciwko, żeby utaneczniać swoje brzmienie (w tym przypadku pod szyldem Crazy Gang). Dość wreszcie powiedzieć, że tak właśnie zaczynali Ministry czy Nine Inch Nails – jako dość standardowe zespoły synthpopowe. Trudno wyobrazić sobie, żeby Trent Reznor i H.P. Baxxter mogli mieć ze sobą coś wspólnego, ale pod koniec lat 80. mogliby spokojnie wystąpić na jednej scenie, a nawet nagrać jakąś melancholijną piosenkę. 

Najmocniej o tej płynności granic przypomina utwór „Lass uns tanzen”, który może oczywiście kojarzyć się z Rammsteinem i zakrawać na autoironiczny żart, ale w rzeczywistości Scooter cytuje tu utwór Patricka de Meyera z 1988 roku, nagrany w zapomnianym dzisiaj stylu new beat. To prekursorskie wobec techno, EBM i hardcore brzmienie rodem z belgijskich klubów zdobyło na krótki czas popularność jako „nowa sensacja z Europy”. Zachowane nagrania wideo to często urywki programów telewizyjnych, gdzie w studio występ zapowiada prezenter kojarzący się z muzyką biesiadną, a na scenie do kwaśnych, niepokojących brzmień à la Psychic TV czy Young Gods tańczy młodzież w falbaniastych koszulach, ubrana jak na szkolną akademię. To przedziwne pogranicze dyskoteki i elektro-gotyckiego danse macabre pokazuje, skąd częściowo wywodzi się świat Scootera. „She’s the Sun”, jeden z niewielu singli grupy w wolniejszym tempie, brzmi jak strona B singla z płyty „Songs of Faith and Devotion” Depeche Mode. Nawet pożyczka ze starej bretońskiej melodii „Son an chistr” w „How Much Is the Fish”, choć zapoznane przez knajpiany rock lat 70. (wersja holenderskiego zespołu Bots), za sprawą tempa 140 bpm i skandowanej linii wokalu zupełnie pasowałaby do repertuaru Tanzwut czy innych gotyckich krasnoludów, przy których muzyce chce się tupać chodakami po klepisku. To trochę nadal Wave Gotik Treffen, tylko na pozytywnie i wesoło. 

Simon Reynolds w książce „Energy Flash”, pisanej niemal na żywo ze środka rozwijającej się wtedy kultury klubowej, nie kryje swojej rezerwy wobec europejskiego hardcore techno i jego nieco kibolskiej energii (w książce opisuje swoją wyprawę na holenderski festiwal, który przeżył niemałym kosztem), ale zauważa przy okazji trafnie, że przypomina ona heavy metal – oba te gatunki mają podobny potencjał do spektakularnego scenicznego show i opierają się na założeniu, że to wszystko nie jest do końca na serio. W pewnym sensie, i nie chodzi tylko o „kwaśne” skojarzenia, Scooter to trochę Acid Drinkers. Odległe porównanie, i może obrazoburcze, ale łączy te zespoły umiejętność robienia spektaklu, fachowa sprawność i świetne poruszanie się w konwencji. Scooter oferuje naładowane bardzo dosłownymi cytatami kompendium europejskiej muzyki tanecznej, ale jest też po prostu bardzo rzetelnym przedstawicielem swojego gatunku, czy wręcz nawet jego liderem. Polscy metalowcy słynęli tymczasem z coverów klasyki gatunku przerobionych na thrash i crossover, ale też z żartobliwego spojrzenia na własną muzykę – choć nigdy, robiąc swój „metal o metalu”, nie przekraczali granicy kabaretu. 

Dlatego w przyszłym roku oczekuję Scootera na Castle Party.