Przylgnąć do istnienia
Gustavo Pacheco CC BY-NC-ND 2.0

14 minut czytania

/ Literatura

Przylgnąć do istnienia

Olga Drenda

W miejscowościach turystycznych można natknąć się na atrakcje obiecujące „kino 7D”; obcowanie z filozoficzną wiśnią Jolanty Brach-Czainy przypomina właśnie taką wielowymiarową przygodę, tyle że naprawdę

Jeszcze 4 minuty czytania

W 2006 roku Instytut Etnologii i Antropologii Kultury UJ, gdzie wówczas studiowałam, znajdował się w trakcie udanego przepoczwarzania się z klasycznego zakładu etnograficznego w kierunku miejsca praktykowania współczesnej, interdyscyplinarnej odmiany antropologii. Uczyliśmy się zatem postrzegać każdy aspekt ludzkiego działania jako pole rozgrywania się symbolu i mitu, mieliśmy zajęcia z fenomenologii i hermeneutyki, oglądaliśmy „Ucztę Babette”, czytaliśmy eseje Rocha Sulimy o Józefie Tkaczuku i porzuconych samochodach Syrena. Zwrot ku codzienności w polskiej humanistyce nabierał potężnego rozpędu, najpełniej materializując się w postaci pysznych i pożywnych esejów.

Chodziłam równolegle na lekcje niemieckiego, prowadzone przez nauczycielkę nieco nietypową, wielbicielkę medytacji i jogi, która wplatała w zakres zajęć elementy swoich zainteresowań. W ramach ćwiczeń z rozumienia ze słuchu prowadziła Rosinenübung, czyli bardzo powolne jedzenie pojedynczej rodzynki przy maksymalnym skupieniu się na jej odczuwalnych zmysłami właściwościach, bez łapczywego pośpiechu i tracenia cierpliwości (później dowiedziałam się, że to klasyczne zadanie mindfulness, jednego z nurtów we współczesnej psychologii).

Zdarzył mi się w tym czasie też niemiły wypadek rowerowy przy ulicy Kalwaryjskiej w Krakowie; na jego skutek przez krótki czas doznawałam wyrazistych olśnień i rzeczy jawiły mi się takie, jakimi są – jakby malarz kubista wyciągał z obiektów i zjawisk ich przejrzyste szkielety. Uraz okazał się prezentem od losu, wyposażając mnie na chwilę w samoistne fenomenologiczne epoché i pozwalając zrozumieć „rzeczowość rzeczy”.

W takich okolicznościach przyszło mi przeczytać po raz pierwszy „Szczeliny istnienia” Jolanty Brach-Czainy, córki Ireny, wnuczki Bronisławy, prawnuczki Ludwiki. Nie byłam świadoma znaczenia tej książki i oddźwięku, z jakim się spotkała wkrótce po wydaniu; nasz instytut ominął chyba obiegowy kolportaż dzieł kultowych. Taka pozycja filozoficznej lamy, w dodatku z chwilowo przestawioną klepką, ale zaciekawionej pomysłem badania codzienności, przyniosła mi jednak wiele korzyści. Czytałam, na dobre i na złe, jak amatorka, ale w przypadku tej akurat książki trudno wyobrazić sobie właściwsze podejście niż takie właśnie, pozbawione przedsądów. Do dzisiaj odbieram ją przede wszystkim jako lekturę wzorcową pod względem przystępności, pozbawioną „zaciemniania kodu”, likwidującą progi, o które łatwo może potknąć się mniej doświadczony entuzjasta myślenia: przemawianie z katedry, skomplikowany język, konieczność dysponowania uprzednią wiedzą. Nabożność i płynąca z niej obawa niepotrzebnie opatuliłyby lekturę w kolejne warstwy, przez które trzeba byłoby się dodatkowo przegryzać. „Chodzi o to, żeby napływającej rzeczywistości nie filtrować, ponieważ i tak filtrem są nasze ograniczone możliwości. I tak przypada nam tylko mała część, i tak poznajemy mały fragment”, przestrzegała myślicielka, wiele razy przypominając w tekście, by równać do brzegu, gdy umysł odjeżdża, nawarstwia, gdy się sam swoją wiedzą upaja.

Wspomniane ćwiczenie z rodzynką zalecił po raz pierwszy swoim czytelnikom amerykański psychiatra Jon Kabat-Zinn w roku 1990. Równocześnie, na innym kontynencie, polska filozofka przyglądała się uważnie wiśni. Nie mieli prawa wiedzieć o sobie, ale zdarza się przecież, że podobne odkrywcze idee wyłaniają się synchronicznie, jakby czekały na wydobycie i nazwanie (jak kształt ukryty w kamieniu, czekający na rękę rzeźbiarza; to znów ze „Szczelin”). „Czerwony, kulisty owoc demonstruje pogodną doskonałość”, pisała, wiśnia – drobina egzystencji – miała pomóc zrozumieć sposób, w jaki rzeczy istnieją. „Jak istniejemy? Ku czemu? Jakie wartości wcielamy? Chodzi o to, by zrozumieć lepiej siebie dzięki owocowi wiśni”.

Amerykanin pisał poradniki terapeutyczne, a jego świeckie medytacje, zakorzenione w doświadczeniach z buddyzmem i przeniesione na grunt psychiatrii miały służyć zastosowaniom praktycznym, konkretniej redukcji stresu. Brach-Czaina wychodziła od Heideggera, by próbować przekazać możliwie uczciwie destylat istnienia. Było to działanie w swojej bezinteresowności i pracochłonności mnisie, choć oczywiście można wskazywać również jego pragmatyczne zastosowanie. Oboje łączyło przekonanie, że uziemienie się w konkrecie, oddzielenie dźwięku od szumu to żmudna praca. Kontemplacja faktury rodzynki niekoniecznie przynosi przyjemne zanurzenie, zrazu budzi niecierpliwość; małe, smaczne przedmioty, jak rodzynki czy wiśnie, zachęcają do jedzenia hurtem, jest w tej łapczywości coś satysfakcjonującego, ale i zagłuszającego. Zatrzymywanie się na jednej wydaje się pozornie zbędną restrykcją, ale dowcip polega na poświęcaniu uwagi drobiazgom. Czasami udaje się to w fotografii. Słynna fotografka Sally Mann zalecała swoim uczniom zużycie całej rolki filmu na zdjęcia wykonane wyłącznie w łazience. Trudne, deprymujące, wywołujące niecierpliwość, ale w końcu łazienka zaczyna gadać. Podobnie wiśnia. W miejscowościach turystycznych można natknąć się na atrakcje obiecujące „kino 7D”; obcowanie z filozoficzną wiśnią przypomina właśnie taką wielowymiarową przygodę, tyle że naprawdę. Na tylu poziomach możemy wejść z nią w interakcję, przekonać się, jak istnieje w swojej kulistości, w kwaśnym prądzie, którym ogarnia język i policzki, w tym, że przekrojona „nie ma sensu”.

Wspominałam dziwną przygodę z wypadkiem, żeby zilustrować, jak ulotna bywa klarowność rozumienia; to nie stan oświecenia, w który się przenosimy, nie nowy poziom świadomości, na którym można wygodnie się rozsiąść. Będące jego następstwem olśnienia odbierałam jako pokrewne temu, do czego miała prowadzić pracochłonna redukcja ejdetyczna i obieranie zjawiska z nadwyżkowych znaczeń. Los chciał, żebym przeszła tę drogę na skróty (to już minęło i muszę znowu męczyć się z przyleganiem do drobin konkretu i zagęszczaniem rzeczywistości, tak samo jak wszyscy). Rozumienie wymyka się, bo mamy skłonność, żeby w umysłowym horror vacui odruchowo zabazgrywać jego powierzchnię inną treścią. Przedzieranie się przez nią to ustawiczna, by posłużyć się ważną kategorią ze „Szczelin istnienia” – krzątanina.

Absorbował mnie wtedy antropologiczny zwrot ku codzienności, ale jego uroda leżała przecież niekoniecznie w zwyczajności, często raczej w dezynwolturze, w intencjonalnym wyborze elementów codziennych, ale jednak chropowatych, dyskusyjnych, zabawnych. Eseistyka Brach-Czainy była w porównaniu z tymi lekturami wyższą szkołą jazdy, jeszcze ściślejszym zetknięciem się z samym konkretem, z „drobiną znaczącą”: nie dawało się tu znaleźć niczego z osobliwości, zajawki kolekcjonerskiej, w potrzebie egzotyki na własnym gruncie. W doborze konkretów autorka „Szczelin istnienia” stawiała na najpospolitsze i pozbawione szorstkiego poloru pchlich targów. Jednocześnie ten wybór – zjawisk często najbanalniejszych, powszechnych jak kurz – miał w sobie coś z brawury, ze śmiałości, konfrontował z tym, co wydaje się pozornie niegodne prawdziwej badaczki. Świadomy wybór czynności i przedmiotów codziennych, a nawet ostentacyjnie pospolitych, i przyłożenie do nich precyzyjnego aparatu analitycznego, wiązały się z docenieniem ich jako prawomocnych przedmiotów namysłu. Okazało się też, że to niezła miara cudzych przedsądów.

Gdy w 2001 roku Julita Wójcik obrała 50 kilogramów ziemniaków w Zachęcie, uważano ten medytacyjny performance za kpiny z powagi instytucji i z majestatu sztuki. Łatwo było dezawuować rozmaite doświadczenia jako „domowe”, czy, co gorsza, „babskie”, i komentujący lubili ten rodzaj przytyku; biedactwa nic nie rozumieli. Po „Szczelinach” tego rodzaju fumy mogły brzmieć tylko śmiesznie. Jolanta z Grójca (jak nazwała się w jednym z wywiadów), przedstawiająca się jak starożytni i jak oni znająca fizykę, w samym środku eseju, w którym stara się dotrzeć do pestki istnienia, umieściła przepis na pierogi (Jacek Woźniakowski pytał kiedyś, „czy artyście wolno się żenić”; mnie nasunęło się pytanie: „czy myślicielce wypada gotować?”). Oto filozofia stosowana! Pierogi nie pojawiają się tu przypadkowo: jako otulina wiśni i nowy dla niej kontekst, jako interakcja na różnych poziomach, unaoczniają wielowymiarowość jawienia się jednego i tego samego bytu. Myślicielka operuje jasnością i ścisłością, którą trudno podważyć. A samo ciasto na pierogi to praktyczna aplikacja nauk ścisłych, wyczuwanie właściwości fizycznych, konsystencji, sprężystości, grubości. Owszem, niezłomna powaga tego wywodu ma w sobie potencjał pastiszowy, zalążek zachęty do bathosu, ale to nawet wzmacnia jego wiarygodność. Bathos to sztuczny patos, zabieg, który służy celom komicznym lub wydobywa śmieszność napompowanych balonów powagi przez wprowadzenie potoczności w podniosły ton; gdyby jednak zaaplikować go tutaj, to jedynie potwierdziłby skuteczność metody Brach-Czainy. Podobnym analitycznym okiem można by dojrzeć drobinę egzystencji w czymś innym ostentacyjnie zwykłym, na przykład w kebabie albo skarpetce bezuciskowej.

„Utożsamianie niepozorności z tym, co nieciekawe, jest poważnym błędem”, czytamy w „Błonach umysłu”, kontynuacji „Szczelin”. O niepozorności pisał też Soetsu Yanagi, japoński myśliciel i założyciel ruchu estetycznego mingei, skupionego na przedmiotach użytkowych tworzonych przez anonimowych rzemieślników (zapomnianą na jakiś czas przez ludzi Zachodu umiejętność zagłębienia się w konkret pomogli przywrócić najpierw buddyści, potem poeci, wszak także Jolanta Brach-Czaina wspomina Białoszewskiego i Wojaczka). Proces oddalenia i przybliżenia, który opisywał, pozwala wydobyć znaczenie z niepozorności, zaciekawić się nią. „[Przedmioty codziennego użytku] nie służą prezentacji ani ozdobie; można znaleźć je w kuchni, albo porozrzucane tu i ówdzie po domu. To talerze, to tace, to skrzynie, to ubrania. Zazwyczaj służą całej rodzinie. Wszystkie są niezbędne do codziennego życia. Nie ma w nich nic nadzwyczajnego ani wyrafinowanego. To przedmioty, z którymi ludzie są doskonale oswojeni, które znają jak własną kieszeń. […] Mówi się, że ten, kto mieszka blisko ogrodu kwiatowego, przestaje czuć jego zapachy. Podobnie, gdy ktoś nadmiernie oswaja się z jakimś widokiem, traci umiejętność właściwego dostrzegania go. Nawyk ograbia nas z władzy spoglądania na coś nowymi oczami, nie mówiąc już o wzruszeniu”. Trzeba zatem wziąć w nawias (epoché) siebie i własne przyzwyczajenia, aby przylgnąć do istnienia, aby filozofować o pierogach. Ale nawet gdy dotrzemy już do konkretu, trzymanie się go jest szalenie trudnym zadaniem. Intelektualista lubi się popisywać; zwłaszcza eseistyka to kuszące i oferujące niemało satysfakcji robienie fikołków na piśmie, o czym przekonuję się również, pisząc ten tekst. Zachęty do abstrahowania, do odjeżdżania w erudycję, do rozmemływania się i rozcieńczania treści czyhają na każdym rogu. A żeby faktycznie „zrozumieć” („Wiśnia i rozumienie”, taki tytuł ma w końcu ten esej), trzeba przywrzeć do rzeczy, a odkleić się od siebie i własnych ambicji. Trzeba się trochę skurczyć. „Łatwo bowiem może się zdarzyć, że pośród niewyraźnej mowy bytu usłyszymy jedynie własny głos. Chodzi więc o to, by powściągnąć siebie. Jeśli chcemy dowiedzieć się czegoś, nie możemy nic wmawiać”. Zbyt cienko rozwałkowane ciasto na pierogi, przestrzega filozofka, rozpadnie się w gotowaniu.

Wspomniałam o Julicie Wójcik i jej ziemniakach, bo i wiśnia kojarzy mi się z podobnie monotonnym, powtarzalnym i mało wdzięcznym zajęciem, co obieranie. W latach 90., gdy ukazały się „Szczeliny istnienia”, rosło więcej drzew owocowych i częściej żywiono się samodzielnie robionymi przetworami, w wielu domach wiśnie trafiały do ręcznej drylownicy. To urządzenie przekształcało surowe owoce w zawartość pierogów albo składnik konfitury, ale żeby to się stało, konieczna była powtarzalna, rytmiczna praca, brudząca dokumentnie dłonie sokiem owocowym. Wiśnia to ekspansywny byt, który oprócz pogodnej doskonałości niósł ze sobą zapowiedź krzątactwa. To też ostatnie drzewo, jakie pozostało po użytkowym niegdyś ogrodzie przy moim domu rodzinnym, dzisiaj rosną tam kwiaty. Przez cały rok wiśnia służy za stelaż dla ptasich budek, a latem, gdy pojawiają się owoce, nikt już nie przerabia ich na przetwory. Zjadamy tylko tyle, ile możemy na surowo, żeby poczuć smak, który „przeczuwamy, że może mieć jakiś związek z istnieniem”. A że wiśnie nie dają się tak łatwo lubić jak banalnie słodkie czereśnie albo truskawki, to można tyle, ile można. Reszta przypada w udziale szpakom; niech jedzą na zdrowie.

Zmienił się więc status wiśni – i status zwyczajności trochę też, bo narosły nad nią nowe warstwy znaczeń. Namnożyło się mielizn rozumienia. Hasło „radość z małych rzeczy” zwiastuje dzisiaj blogerski banał i materiał sponsorowany; nawiązujące do medytacyjnej perspektywy popularne filozofie – „sztuki sprzątania”, „sztuki odpoczywania”, wydają się spektaklem, sztuką dla sztuki. Styl życia przeważa tu nad życiem. Wreszcie sam nurt mindfulness, który wywodził się z kontrkulturowych źródeł i miał przynosić ludziom ulgę i niwelować niepokoje w realiach presji sukcesu, przeobraził się w pewnym stopniu w narzędzie optymalizacji ludzi i przemiany ich w wydajne zasoby. Taki obrót spraw z kolei także ma swoją przewrotność, bo choć procesy rynkowe wkradły się w powagę medytacji, to i filozofia przecież wkrada się niekiedy w świat komercji. „Szczeliny istnienia” widuję w kieszonkowym formacie przy kasach księgarń, tam, gdzie zazwyczaj kładzie się aforyzmy, książeczki okolicznościowe, literacką konfekcję poradnikową. Dzięki temu filozofia schodzi z piedestału i staje się dostępna po prostu każdemu, kto ma umysł. Ten sprytny zabieg wydaje mi się znakomitą realizacją przekonania o tym, jakiemu pocieszeniu może, i powinna, służyć filozofia.