Jak pozostać wesołym
rawpixel.com

14 minut czytania

/ Obyczaje

Jak pozostać wesołym

Olga Drenda

Śmiech i niebezpieczeństwo, śmiech i kryzys. Mark Twain pisał, że „komedia to tragedia plus czas”. Wydarzenia w życiu pozwalały mi ostatnio doświadczyć wielu odmian śmiechu na własnej skórze

Jeszcze 4 minuty czytania

Ostatnie miesiące, a nawet lata, sprzyjały nieszczęściom, i w dużej, światowej skali, i w najbliższym otoczeniu, w skali mikro. Jak na ironię, w tym czasie pochłaniały mnie badania nad humorem i żartem i choć dookoła działy się rzeczy zupełnie nie do śmiechu, jednocześnie rzeczywistość podsuwała mi uparcie coraz to nowe pomysły i wątki. Wydarzenia w życiu pozwalały mi doświadczyć wielu odmian śmiechu na własnej skórze: bywało, że zakłopotana sama robiłam z siebie komedię, poznawałam w praktyce ironię losu, humor ponury i taki, który działa skutecznie jedynie w prywatnym gronie – ale i śmiech krzepiący, przekładający się na całościową postawę życiową.

Wesoły, czyli stateczny

Usłyszałam kiedyś – i na swoją zgubę nie zanotowałam szczegółów – że w jednym z polskich dialektów słowo „wesoły” znaczy mniej więcej tyle co „odporny na przeciwności losu, zachowujący pogodę ducha w trudnym położeniu”. Odpowiadałoby to godnej pożądania cesze, którą Jacek Olędzki opisywał jako stateczność – deklarowany ideał dobrego gospodarza wśród jego sąsiadów z nadwiślańskiej wsi Murzynowo, której poświęcił lata uważnie prowadzonych zapisków, zebranych później w monografię. Taka stateczność przekładała się na spokój i rozwagę, sprzyjające podejmowaniu właściwych decyzji i sprawnemu wychodzeniu z kłopotów. „Osoby stateczne nie musiały się charakteryzować przy tym szczególną ostrożnością i dokładnością. Wyróżniały się tym, czego osobnicy niestateczni zupełnie nie posiadali. Otóż w sytuacjach krytycznych stateczni nie tracili nerwów, nie tracili głowy, byli opanowani, spokojni. [...] Powiedziałem, że stateczni z pełną nieraz świadomością sami stwarzali sytuację niebezpieczną i że kierowali się przy tym właśnie potrzebą ochronną, chęcią zabezpieczenia się przed niebezpieczeństwem zawsze większym niż to, które sami zaplanowali”, objaśniał Olędzki. Taki wzór człowieka statecznego, gospodarz Hipolit Kowalski, słynący z uprzejmości i przedsiębiorczości, miał do końca swego długiego życia powtarzać, że „nie jest stary, tylko dawny”, a przekonany, że umrze w niedzielę, spokojnie w pewną sobotę udał się do spowiednika. Przewidział trafnie i odszedł wtedy, kiedy zamierzał.

Ta godna podziwu jakość łączyłaby ideał gospodarza ze stoicyzmem i pogodą ducha, jakie starał się w Brytyjczykach podtrzymywać rząd podczas drugiej wojny światowej. Słynny dzisiaj plakat Keep calm and carry on (Zachowaj/cie spokój i rób/cie swoje), który ostatecznie nie trafił do powszechnej dystrybucji i został odkryty dopiero wiele lat później, odwoływał się do ukształtowanego jeszcze w czasach wiktoriańskich pozytywnego autostereotypu. Your Courage, Your Cheerfulness, Your Resolution Will Bring Us Victory („Twoja/Wasza odwaga, pogoda ducha i zdecydowanie przyniosą nam zwycięstwo”) – głosił inny plakat z tej samej serii. Oczywiście ideałowi niewzruszonego spokoju można wiele zarzucić, szczególnie znając jego długi cień – kultywowanie pozorów, uniemożliwianie dyskusji, zamiatanie problemów pod dywan – ale tu mowa jedynie o jego doraźnej przydatności w kryzysie.

Już starożytni! 

Plakaty brytyjskiego Ministerstwa Informacji zostały współcześnie zbanalizowane jako mem, element wystroju wnętrz lub papierniczej galanterii, ale postawa, do której się odwoływały, nieoczekiwanie nabrała ponownej aktualności. Pierwsze tygodnie wojny w Ukrainie pokazały, jak w praktyce może działać ten rodzaj pogody ducha i jak wiele można dzięki niemu zyskać. Choć Ukraińcy wydawali się z początku na przegranej pozycji wobec bezwzględnej rosyjskiej machiny, oprócz odwagi myślenia strategicznego i umiejętności zjednywania sobie sojuszników wykorzystali humor, fantazję i czupurną śmiałość jako skuteczny element budowy soft power. Wysłany wiadomo dokąd rosyjski okręt wojenny, opowieści o rolnikach traktorami uprowadzających rosyjskie czołgi i staruszkach unieszkodliwiających drony słoikami czy żart solidarnościowy (Józef Piłsudski wyrażający uznanie dla zaangażowanych w pomoc Polaków: „naród wspaniały, a ludzie też niczego sobie”) – wszystkie te opowieści sprawiają, że na myśl przychodzą zapomniane nieco słowa jak „dziarski” czy „rezolutny”, łączące w sobie odwołania do zaradności, przytomności i optymizmu zarazem. Nie bez przyczyny w dawnej polszczyźnie bystrość, błyskotliwość określano również mianem dowcipu. Podobnie podczas pierwszych tygodni pandemii – co może wydawać się dzisiaj zaskakująco odległą przeszłością – szybko odpowiadaliśmy śmiechem na zagrożenie, wówczas jeszcze o nieznanej skali. Instrukcja podpowiadała, by myć ręce tak długo, ile trwa piosenka o myszojeleniu. Pojawia się plotka: „Mówią, że do jesieni wirus zmutuje i będzie trzeba myć też nogi”. Koronawirus po dotarciu do Polski sam mutuje – oczywiście w nosacza, znaną z memów małpę uosabiającą wszystkie stereotypowo brzydkie polskie cechy.

Śmiech i niebezpieczeństwo, śmiech i kryzys. Mark Twain pisał, że „komedia to tragedia plus czas”, ale wtedy, gdy nie czas myśleć i trzeba reagować, bywa to również czas bardzo krótki. Dowcipkując sobie z popularnego frazesu, powinnam zacząć kolejny akapit od „już starożytni” (to w humanistyce odpowiednik „śniegu, który zaskoczył drogowców”). Georges Minois, francuski historyk, przypomina w swojej „Historii śmiechu i drwiny”, że śmiech homerycki, archaiczny, to „wyzwanie rzucone światu i ludziom”, które potem powraca echem w przechwałkach rycerskiego eposu czy powieści łotrzykowskiej. Spartanie uczyli się nie tylko śmiać w obliczu śmierci, ale też mówiąc współczesnym językiem, „nie karmić trolla” czy „nie dać się zbaitować”, czyli nie reagować na zaczepki przeciwnika. Byli świadomi, że śmiech bywa psychologiczną bronią. Śmiech wywodzący się z niepohamowanego chaosu dionizjów sąsiadował z agresją i często się z nią zazębiał. To dlatego późniejsi klasycy, propagujący kalogelię (sztukę wyważonego dowcipu w debacie), archaiczny śmiech uważali za niecywilizowany i wymagający uporządkowania.

Wielki humor w trudzie zwykłego dnia 

Dziarskość i wesołość to nowożytny stoicyzm (bo starożytni stoicy, ci greccy, od śmiechu stronili) połączony ze śmiałością śmiechu archaicznego. To przydatna postawa, gdy trzeba działać zdecydowanie – na przykład w samoobronie. Klasycy mieli swoją rację, doradzając rozwagę: jest i taki rodzaj śmiechu, który służy temu, by coś stępić czy zagłuszyć, na przykład przyzwoitość czy odruch pomocy. Śmiech dionizyjski może popaść w ohydny śmiech przewagi, podły śmiech gnębiciela czy jego pochlebców (pamiętam mróz, jaki poczułam, kiedy znalazłam na bytomskim targowisku książeczkę z dowcipami NSDAP; taki śmiech to wyraz komitywy brutali, którzy wyrzekli się człowieczeństwa i odnaleźli satysfakcję w upodlaniu innych, nieprzypadkowo w ikonografii ludzie okrutni lubią rechot). Jest żenujący śmiech konformisty, przytakiwacza. Czujemy wstyd, gdy oglądamy popisy komików, którzy postanowili przypodobać się komuś ważnemu: to dlatego, że w takich sytuacjach odsłania się metka z ceną, za którą można kogoś kupić. Śmiech może być bronią, paliwem, ale też sabotażem dobrej sprawy.

Jak to może działać, pomaga zrozumieć Czesław Miłosz. W 1945 roku napisał wiersz „Naród”, w którym starał się ująć paradoksy, jakie przejawia społeczność po okrutnym doświadczeniu wojny, i przestrzec przed utrwaleniem się „życia na niby” (za Kazimierzem Wyką), tych okupacyjnych strategii przetrwania, które mogą sprawić, że tytułowy naród stanie się „bezmyślny a przebiegły w trudzie zwykłego dnia”. Znalazł miejsce również dla niejednoznaczności śmiechu, który – jak „naród wielki, naród niezwalczony, naród ironiczny/ Umie rozpoznać prawdę zachowując o tym milczenie./ Koczuje na targowiskach, porozumiewa się żartem,/ Handluje starymi klamkami ukradzionymi w ruinach”. Szerszy kontekst, specyficzny dla czasów, nadaje tekst Miłosza opublikowany w „Przekroju” również w 1945 roku, w którym czytamy, że bez codziennego piękna, dobrego żartu, mody, docenienia błahostek człowiek popada w stan samoupodlenia, który być może pozwala przetrwać w zamroczeniu najgorszy czas, lecz w czasie pokoju staje się trucizną. „Rozrywki są równie ważne jak chleb codzienny. Byłoby nie wesoło [sic], gdyby ci, którzy w Polsce mają w tej sprawie coś do powiedzenia, lekceważyli rozrywki. Popierali by [sic] bimber, karty, bredzenie i rechotanie – jedyne rozrywki, które pozostają człowiekowi, gdy nic już nie pozostaje”, pisał Miłosz niczym starożytny klasyk, wierzący, że istnieje możliwość ewolucji w stronę śmiechu budującego, który chroni przed staniem się „bezmyślnym a przebiegłym”.

Śmiech anarchisty i śmiech lizusa

Prawdopodobnie jedyną pewną rzeczą, jaką możemy powiedzieć o śmiechu, jest fakt, że to zjawisko ambiwalentne. Humor jest niejednoznacznym, pozbawionym klarownych definicji obszarem, przy niemal każdym rozstrzygnięciu czy interpretacji wybucha kolejny paradoks. Dlatego też chcę bronić śmiechu „dionizyjskiego”, bo bywa świadectwem wolności, a wyważenie z kolei może służyć lizusostwu. Śmiech człowieka prawdziwie wolnego jest niebezpieczny, przypomina znowu Georges Minois, studiując średniowieczne zapisy. W XII i XIII wieku ten rodzaj wolności demonstrowali goliardzi, kuglarze prowadzący wędrowny tryb życia, znający akademicką łacinę, lecz za nic mający świętości. Ich śmiech był dionizyjską farsą, budzącą oburzenie. Przede wszystkim dlatego, że wiązał się z ich nieuregulowanym, swobodnym trybem życia. Goliardzi reprezentowali żywy przykład tego, co głosili, więc purpuraci skazywali ich na banicję, wyjmowali spod prawa, wyrzucali z miast. W średniowiecznym sojuszu władzy i religii akceptowany był jedynie humor karnawałowy, czyli koncesjonowany; taki pozornie niekontrolowany śmiech dozwolony był tylko w określonym czasie i miejscu, podczas „święta głupców”, by podkreślić porządek rzeczy i powagę władzy. Goliard był anarchistą prawdziwym, nie odświętnym klaunem-przebierańcem, więc budził lęk elit: pokazywał, że alternatywa jest możliwa, nie tylko sterowany z góry wentyl bezpieczeństwa – kiedy władza zgadza się na śmiech z niej, ale tylko w określonym miejscu i czasie, po to, by utrwalić swój monopol. Dlatego należało goliardów zmarginalizować. Wszelka bezwzględna władza kocha śmiech jedynie tak długo, jak pozostaje on śmiechem pochlebcy, nadwornego błazna. 

Brytyjski dziennikarz Ben Lewis opisywał spotkanie z Pawłem Borodinem, ważną, choć dyskretną figurą w rosyjskiej polityce po 1991 roku, mentorem Putina. Rozmowa miała miejsce w 2008 roku i obfitowała w „grubiaństwo stale obecne we współczesnej polityce rosyjskiej”. Dowcipy, w których lubował się Borodin, były obleśne, ale przede wszystkim – wymierzone we wszystkich polityków (a zwłaszcza przywódców krajów, które ogłosiły niepodległość w 1991 roku) – oprócz jednego, namaszczonego na nowego cara. „Im więcej opowiadał dowcipów, tym bardziej przekonywałem się, że wykorzystuje anegdoty, by przedstawić program polityczny swego pana”, pisał Lewis. O nim Borodin mógł mówić tylko nabożnie. Nadworny błazen bez skrupułów traci godność i twarz, nadskakując, ale musi pamiętać, że jeden fałszywy krok i straci głowę. 

Patronite

Wspólnota śmierci i śmiechu 

Gdy Zygmunt Freud niepokoił się o swój stan zdrowia, napisał w liście do Marie Bonaparte, że nieustannie myśli o swojej ulubionej amerykańskiej reklamie: „Po co żyć, skoro można mieć pogrzeb za dziesięć dolarów?”. Sam Freud podobno lubował się w opowiadaniu kawałów i poświęcił im sporo namysłu teoretycznego, zakładając, że żart wiąże się z uwalnianiem zgromadzonego psychicznego napięcia, a jego charakter i zakres zależy od łaskawości naszego superego. To kieruje zainteresowanie w stronę humoru ponurego, wisielczego, czasem autoironicznego. Roześmiałam się nad cytatem z Freuda, gdy przypomniała mi się jedna z licznych wizyt w szpitalu z okazji koniecznej operacji. Z przyjmującym mnie lekarzem wymienialiśmy grobowe żarciki o zawartości mojej jamy brzusznej, która miała już wtedy za sobą różne perypetie. Pozwolę sobie zostawić je na zawsze w murach szpitala, poza kontekstem czasu i chwili taki humor charakterystyczny dla sytuacji skrajnych (znają go lekarze, ratownicy, strażacy) nieraz szokuje nieprzygotowanego adresata. Nas bawił znakomicie, pozwalając płynnie wejść w tryb przedoperacyjny. Zaistniała bowiem, by posłużyć się terminem Kazimierza Żygulskiego, „wspólnota śmiechu”: podobieństwo doświadczenia, które czyni żart zrozumiałym.

Duński psycholog Harald Hoeffding pisał o „wielkim humorze” – podejściu do życia pozwalającym pomieścić w ludzkim pojęciu i komedię, i tragedię, znieść je i gdy trzeba – pomóc odzyskać równowagę. W przeciwieństwie do „małego” humoru sytuacyjnego, pojawiającego się w odpowiedzi na pojedyncze wydarzenia, „wielki humor” byłby całościowym podejściem do życia, jak wcześniej – „wesołym”, „statecznym”. Tu „mały humor” spotkał się z „wielkim”: oboje z lekarzem wyrobiliśmy sobie dystans do trudności, z którymi przyszło nam żyć na co dzień, co przejawiło się salwami makabrycznego śmiechu. Czasem wspólnota śmiechu istnieje jednak też w ciszy i wymaga ujawnienia, wypowiedzenia na głos – przez odważną osobę, która ośmieli się podjąć temat tabu, niewypowiedziany, ale jednak uniwersalny, jak choroby czy śmierć. „Gdyby nie śmiech, to byśmy płakali”, głosi amerykańska mądrość ludowa. Czasami trzeba również popłakać, ale można popłakać, pozostając na stałe człowiekiem wesołym.