Kino to najbardziej absurdalna ze sztuk. Ktoś spełnia się twórczo, dziergając na ekranie komputera rzędy liter, ktoś inny jednak, jak się okazuje, potrzebuje do tego specjalistycznego sprzętu, zespołu podwykonawców i zapiętego budżetu. A przecież są produkcje, superprodukcje i superduperprodukcje. Takie, które kosztują rekordowe sumy i mają zarabiać ich wielokrotność. Które wymagają technologicznego postępu, aby zostać zrealizowane zgodnie z wizją. Które stanowią dzieła urodzonych dyktatorów, samozwańczych królów świata. Filmy-monstra takie jak „Avatar” i jego późny sequel „Avatar. Istota wody”.
Rok 2009 – to było dwie apokalipsy temu. Sukces „Avatara” pozwolił Jamesowi Cameronowi rozpocząć pracę nad całą serią, ale na pierwszą z kontynuacji trzeba było czekać tak długo, że przedsięwzięcie wydawało się już odległą mrzonką, syzyfową pracą, żartem. Przez ten czas twórca „Titanica” nie stracił firmowej pewności siebie i raczył media kolejnymi buńczucznymi wypowiedziami. Trochę obiecywał, a trochę groził, że widzowie „zesrają się z wrażenia”. Krytykował kino komiksowe za infantylizm, jakby sam był specjalistą od psychologicznych głębi i metafizycznych lotów. Podsycał oczekiwania, zaostrzał dramaturgię.
Jednak premiera „Istoty wody” niweczy efekt, ma w sobie coś z antyklimaksu. Zamiast ekscytacji budzi egzystencjalną konfuzję: czy rzeczywiście zestarzeliśmy się o ponad dekadę? Podekscytowani lub nie, wracamy na Pandorę. Pandora jest księżycem w układzie Alfa Centauri, który ludzkość wytypowała na nowy Nowy Świat, krainę do przejęcia i splądrowania. To miejsce egzotyczne i zasobne jak Diuna, tyle że wyglądające bardziej jak raj niż piekło, porośnięte dżunglą, obfite w wodę. Inna różnica: tak jak pustynna planeta ze space opery Franka Herberta jest areną, gdzie ścierają się różne interesy, tak na Pandorze toczy się bez mała manichejska wojna. Fajne jest to, co lokalne, w tym Na’vi, Indianie o błękitnej skórze i smukłych sylwetkach postaci z anime. Niefajni są za to przybysze z Ziemi. Na szczęście nie wszyscy. Spośród nich wywodzą się szlachetni zdrajcy, którzy zachwycili się gwiezdną arkadią i przeszli na stronę błękitnego ludu.
Zdrajcą jest główny bohater serii, Jake Sully. Umysł żołnierza przetransportowany do wyhodowanego w laboratorium ciała Na’vi, tytułowego awatara. Narzędzie podboju zwrócone przeciwko podbijającym. Figura pokrewna innemu bohaterowi Camerona, przeprogramowanemu T-800 z „Terminatora 2. Dnia sądu”. W sequelu Sully z przybysza zmienia się w zakorzenionego tubylca: partnera, ojca, wodza. I wroga numer jeden Ziemian. Kiedy ludzkość przypuszcza kolejny atak, do walki z nim rusza stary niedobry znajomy: pułkownik Miles Quaritch, a raczej Miles Quaritch 2.0, pośmiertnie reinkarnowany w awatara. Quaritch w wersji blue wraz ze swoim oddziałem ściga Sully’ego i jego rodzinę, a trasa tej pogoni ryje bliznę na powierzchni Pandory.
„Avatar. Istota wody”, reż. James Cameron. USA, w kinach od grudnia 2022 „Avatar” to film antyamerykański – pobrzmiewają w nim echa inwazji na Irak, w momencie premiery sprawy świeżej i wyraźnie obecnej w kinie. Z kolei „Avatar. Istota wody” jest uniwersalnie antyludzki – wymierzony w naszą odwieczną tendencję do podboju, przemocy i eksploatacji. Scena, w której kosmiczny wieloryb zostaje schwytany i wydrenowany z drogocennej substancji, okazuje się wręcz szokująco paszkwilancka: groteskowa pazerność, cyniczny dystans, nutka makabry. Ponieważ „Istota wody” utrzymana jest w konwencji bajki dla całej rodziny, zderzenie ludzkiego żywiołu zniszczenia z niewinnością Pandory odznacza się melodramatyzmem typowym dla Disneya, tyle że podbitym przez dawne, wciąż jeszcze niewygasłe tendencje Camerona, niegdyś twórcy filmów o znacznie wyższej kategorii wiekowej. Pomyślcie o wiwisekcji jelonka Bambi. Wyobraźcie sobie Pocahontas terroryzowaną miotaczem ognia. W oczach szklą się łzy, lecz w sercu buzuje nienawiść.
To zarazem paradoksalne i sensowne: eskapistyczne widowisko zasilane żółcią mizantropii. Ucieka się z negatywnego bieguna na biegun pozytywny. Wektor ucieczki prowadzi tutaj z cywilizacji ludzi do prymitywnej i dziewiczej nibylandii, świata, w którym egzystuje się w harmonii z naturą: kultywuje życie, płodzi potomstwo, a po śmierci jednoczy z wszechrzeczą. Rozmach filmu stanowi miarę przyświecającego mu pragnienia zalogowania się do innej rzeczywistości. Dopieszczone efekty komputerowe, trójwymiar – zanurzenie w perfekcyjnej iluzji. „Zanurzenie” to słowo klucz. Najbardziej emblematycznym kadrem z części drugiej jest ujęcie zachwyconej twarzy przebywającej pod wodą bohaterki. Rymuje się ono z powracającym u Stevena Spielberga motywem oniemiałych twarzy, rozpracowanym w kanonicznym już wideoeseju Kevina B. Lee. W obu przypadkach grymas ekstazy służy stymulowaniu ekstazy widza. Jeśli jednak u Spielberga sensacja bierze się z patrzenia na cudowne zjawiska, to u Camerona jej źródłem jest przebywanie w cudownym miejscu.
Wedle obiegowej opinii „Avatar” to film o wątłej fabule i olśniewającej urodzie; na pewno tak będzie się mówić także o kontynuacji. Owszem, scenariusz „Istoty wody” jest pretekstowy, co dodatkowo uwypukla ponad trzygodzinny metraż, z wyjątkowo mozolną i jałową drugą godziną. Jednakże nie rekompensuje tego splendor ekranowego świata. Uniwersum Camerona, w części drugiej poszerzone o wyspiarskie terytoria, to zaledwie tropiki na cyfrowych sterydach. Przeskalowane w kosmos i podrasowane kolorystycznie. Fantastycznie wyraziste, ale przy tym fałszywie nieskazitelne. Kicz to świat bez gówna, głoszą słowa Milana Kundery. Na Pandorze nie dopatrzymy się odchodów zostawianych przez przerośniętą faunę; gównem są tu ewentualnie ludzie. Piękno tego snu jest banalne, bezpieczne i tanie, choć kosztowało fortunę i wymagało rewolucyjnych rozwiązań. Być może na tym polega największy absurd zarówno sequela, jak i pierwszej odsłony: Cameron wielkopańskim gestem zaprasza nas do zamieszkania wewnątrz windowsowskiej tapety.