W innym kraju
„Zabójczyni”

9 minut czytania

/ Film

W innym kraju

Piotr Mirski

Za wspólną cechę większości tytułów pokazywanych na festiwalu Pięciu Smaków można uznać ekstrawaganckie, lekceważące lub po prostu niechlujne podejście do zasad dramaturgii

Jeszcze 2 minuty czytania

Jak wygląda śniadanie po japońsku? Zastęp kucharek, przepisowo młodych i ubranych w kuse fartuszki, przerzuca naleśnika z jednej patelni na kolejną, tyle razy i tak zręcznie, że zaczyna przypominać to jakąś grę. Celem jest w niej dostarczenie jedzenia do głodnego – na samym końcu odpowiednio wysmażone ciasto ląduje na czubku głowy obscenicznie szczęśliwego klienta.

Tę i inne kuriozalne scenki można było zobaczyć w reklamach, które wyświetlano przed seansami w czasie dziewiątej edycji festiwalu Pięć Smaków, odbywającego się w Warszawie i poświęconego azjatyckiemu kinu. Chociaż humorystyczne spoty pełniły przede wszystkim funkcję ciekawostek, to stanowiły też ostrzeżenie: Uwaga, wkraczacie na odległy obszar kulturowy.

Bohaterem tegorocznej retrospektywy był John Woo, klasyk hongkońskiego kina akcji, człowiek-demolka i reżyser-spektakl. W czasie festiwalu zaprezentowano sześć dzieł, które nakręcił on w drugiej połowie lat 80. i pierwszej 90.: „Lepsze jutro”, „Hard Boiled. Dzieci triady” czy „Kulę w łeb”. Mimo lekkich różnic w tonacji i tematyce wszystkie pozycje łączy niezwykła intensywność, która budzi na zmianę zachwyt i konsternację. Woo, tak jak członkowie tytułowego zespołu z „Oto Spinal Tap” Roba Reinera, nie zadowala się dziesięciostopniową skalą i podkręca wzmacniacze do jedenastki. W efekcie przemoc staje się apokaliptyczna, humor – błazeński, a emocje – melodramatyczne. Przegięty jest również sam styl, którego podstawowymi elementami są zamaszyste ruchy kamery, hipnotyczne zwolnienia i liczne stop-klatki.

Retrospektywie Woo wtórowała sekcja poświęcona tajwańskim filmom z gatunku wuxia, będącego kolejnym owocem azjatyckiej popkultury. Irytująco pokaźny, trudny do zgłębienia kanon reprezentowały pozycje z przełomu lat 60. i 70., w tym „Wojownik nad wojownikami” Josepha Kuo i „Dotyk zen” Kinga Hu. Chociaż żadna z nich nie dorównuje bombastycznością „Lepszemu jutru” i „Kuli w łeb”, to wszystkie dostarczają licznych wrażeń, za które odpowiadają scenografia i choreografia walk. Czystą przyjemnością jest patrzenie, jak ubrani w powłóczyste stroje bohaterowie stają w szranki na tle egzotycznych krajobrazów, popisując się sprawnością fizyczną, o której nie śniło się ociężałym europejskim rycerzom. Klasykę uzupełniały dwa współczesne filmy: „Przyczajony tygrys, ukryty smok” Anga Lee i „Zabójczyni” Hou Hsiao-hsiena. Ten pierwszy dodaje gatunkowi zarówno hollywoodzkiego rozmachu, jak i liryzmu, ten drugi zderza pełną barw i detali warstwę wizualną z ascetyczną reżyserią. Obj na dobre zacierają granicę między zabawą a poezją.

John Woo„Hard Boiled. Dzieci triady”, reż. John Woo


Program festiwalu oferował jeszcze więcej eskapizmu. Można było go znaleźć pod dostatkiem w „Korporacji 3D”, musicalu zrealizowanym przez pochodzącego z Hongkongu Johnniego To. Efekciarska formuła pozwala przedstawić karykaturalny, ale i podszyty fascynacją obraz współczesności: masywnych biurowców, gdzie jednakowo ubrany tłum niesie na ustach tę samą pieśń. Trudna do policzenia liczba atrakcji czekała na widzów indyjskiej kostiumowej superprodukcji „Bahubali: Początek” w reżyserii S.S. Rajamouliego. Maksymalnie uproszczony rysunek postaci i świata idzie tu w parze z nieprawdopodobnym kiczem, którego ostentacja pozwala zapomnieć o estetycznych uprzedzeniach i dać się porwać widowisku. Kolorowo opakowaną dawką goryczy okazał się „Love & Peace”, kolejny z taśmowo kręconych filmów etatowego japońskiego dziwaka Siona Sono. Rockowy musical, biurowa komedia, nostalgiczny kaijū eiga, bożonarodzeniowa baśń – te wszystkie konwencje zostają użyte przez reżysera do opowiedzenia umoralniającej historii o marzącym o scenicznej karierze nieudaczniku, którego los rymuje się z losem całego kraju, od dawna kierowanego przez przerośnięte ambicje. Raz po raz pojawiają się tu nawiązania do ataków atomowych na Hiroszimę i Nagasaki, będących ceną, jaką ojczyzna bohatera zapłaciła niegdyś za mocarstwowe dążenia.



Pokazywany w sekcji „Nowe Kino Azji” filipiński „Cień za księżycem” Juna Roblesa Lany to film, który mimo arthouse'owej orientacji bardziej trzyma w napięciu niż większość czysto gatunkowych produkcji. Za wspólną cechę większości festiwalowych tytułów można uznać ekstrawaganckie, lekceważące lub po prostu niechlujne podejście do zasad dramaturgii – tymczasem „Cień za księżycem” ma zaskakująco precyzyjnie zbudowany scenariusz. Akcja rozgrywa się na początku lat 90., podczas walk między rządem a partyzantami. W stojącej gdzieś w dżungli chacie spotyka się pewne małżeństwo i zaprzyjaźniony z nim żołnierz. Kolejne akty odsłaniają skomplikowany polityczno-seksualny układ. Mimo koturnowych dialogów całość pozostaje żywa, rozgrzana do czerwoności, co jest nie tylko zasługą historii, ale i aktorów, wspinających się na nowe poziomy histerii. Z emocjonalnym rozbuchaniem kontrastuje oschła forma. Nie dość, że film zrealizowano w jednym, zazwyczaj statycznym ujęciu, to jeszcze jego warstwę wizualną wystylizowano na obraz ze zmaltretowanego VHS-a. Ten drugi zabieg wywołuje wrażenie obserwowania świata po jakimś kataklizmie, przykrytego warstwą popiołu, gdzie wszystko straciło wyrazistość i jednoznaczność.

W sekcji „Nowe Kino Azji” nie zabrakło filmów poświęconych młodzieży. Nic dziwnego: wkraczający w życie i z reguły zbłąkani ludzie to wątek, który pozwala postawić społeczną diagnozę lub przynajmniej podkręcić emocje. Na tle tajwańskiego „Tanatosa pijanego” Changa Tso-chi, który po brzegi wypełnia eksponowany na różne sposoby weltschmerz, i wietnamskiego „Ojciec, syn i inne historie” Dang Di Phana, na który składa się zbiór luźno połączonych pocztówek, wyróżniało się hongkońskie „Ciepło, cieplej, gorąco” Luk Yee-sum Jody. Debiutująca reżyserka opowiada o prostytuujących się dziewczynach w prowokacyjnie beztroski sposób. Mocny temat pacyfikuje już sama warstwa wizualna: pełna światła i landrynkowych barw, wyjęta z popowego teledysku lub komedii o szkolnych romansach. Pacyfikuje go też to, że seksualne ekscesy okazują się zaledwie tłem dla historii o przyjaźni, którą wieńczy wyzwalające stwierdzenie: „Najlepsze ruchanie miałam, kiedy pomogłaś mi wyjąć tampon”. Bohaterki są zagubione, ale nie stracone – przecież mogą liczyć na siebie nawzajem.

„Love & Peace”„Love & Peace”, reż. Sion Sono

Licznie reprezentowaną grupą były na festiwalu kobiety, przede wszystkim za sprawą sekcji poświęconej współczesnym japońskim reżyserkom. Co ciekawe, znacząca liczba wyselekcjonowanych filmów opowiada o bohaterkach pozostających poza głównym nurtem życia: w mniejszym lub większym stopniu pozbawionych stabilizacji, przed czymś uciekających lub za czymś goniących. Ich perypetie układają się w słodko-gorzkie, epizodyczne i zapętlone fabuły. To przypadek miłośniczki zwierząt z „Kota do wynajęcia” Naoko Ogigami, która mimo licznych talentów wiedzie skromną egzystencję, starając się pomagać kolejnym cierpiącym osobom i licząc na to, że przy okazji ukoi też własny smutek. To także przypadek tytułowej postaci z „Dziewczyny z milionem” Yuki Tanady, która po kryminalnym epizodzie wyrusza w inicjacyjną podróż, podejmując się dorywczych, uszlachetniających zajęć. Jeśli te dwie bohaterki cichutko przemykają się przez świat, to opiekunka z „0,5 mm” Momoko Ando przepycha się przez niego z wystawionymi na boki łokciami. Pozbawiona środków do życia, poluje na starszych mężczyzn, u których – zgodnie lub wbrew ich woli – mogłaby mieszkać i wykonywać swój zawód. Nienachalnej charyzmy i zdrowego humoru użycza jej Sakura Ando, siostra reżyserki. To właśnie jej rola była jednym z powodów, dla których People's Jury przyznało „0,5 mm” główną nagrodę.


Kobietą jest też bohaterka „Otwórz mi drzwi”, debiutu pochodzącej z Korei Południowej July Jung i jednego z najlepszych filmów festiwalu. To policjantka i lesbijka, która w wyniku skandalu obyczajowego zostaje oddelegowana do pracy w nadmorskim miasteczku. Zamknięta w sobie, wydaje się być tylko twarzą i mundurem – autorytetem i pancerzem, za którymi kryją się pustka i kilka nieprzyjemnych wspomnień. Wyjść z kryzysu pozwala jej znajomość z maltretowaną przez bliskich i potrzebującą pomocy dziewczynką. „Otwórz mi drzwi” nie zmienia się jednak w krzepiącą historię o odnalezionym instynkcie macierzyńskim – chociaż dziewczynka jest ofiarą, to jest też poważnie zaburzoną manipulatorką. Rozpięty między dramatem a thrillerem film wnikliwie opowiada o relacji dwójki bohaterek: o przyciąganiu, odpychaniu i zwodzeniu. To wszystko prowadzi do niezbyt zaskakującego, choć wymownego finału. Policjantka wykonuje w nim gest, który zdaje się w pokrętny sposób wyrażać chęć zaakceptowania samej siebie: oswojenia cudzej inności, aby móc oswoić własną.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.