Płońcie!

Płońcie!

Piotr Mirski

„Mapy gwiazd” są dla ponad siedemdziesięcioletniego Cronenberga kolejnym studium obsesji. Nie jest to najlepszy film w jego karierze, ale to bez wątpienia j e g o film – cegiełka do gmachu autorskiej filozofii

Jeszcze 2 minuty czytania

Wypatrujcie ziemi obiecanej; znajdziecie ją na zachodzie, tam, gdzie wznosi się góra przyozdobiona białymi literami. Mount Lee i wielki napis „Hollywood” – najbardziej ikoniczny obraz związany z amerykańską kinematografią – zazwyczaj pokazywane są z lotu ptaka, w zamaszystych ujęciach, które dodają krajobrazowi majestatu. W „Mapach gwiazd” widzimy to miejsce dwukrotnie; zawsze jest filmowane od dołu, trochę mimochodem, jako niezbyt imponujące tło. Za pierwszym razem napis ma w sobie coś tandetnego – przypomina reklamę drugorzędnego wesołego miasteczka. Za drugim prezentuje się już groźniej – budzi skojarzenia z hasłem umieszczonym nad bramą do Auschwitz.

Groteskowy lunapark, którym rządzi prawo silniejszego i którego mieszkańcy przez dekady zapętlają się w walce o sławę – właśnie tak David Cronenberg w swoim najnowszym filmie portretuje Fabrykę Snów. Kanadyjczyk od samego początku kariery interesuje się wszystkim tym, co nienormalne, tym, co rozsadza ramy i rozlewa się na boki: deformacjami, mutacjami, perwersjami, szaleństwem. Pokazuje, jak pewne popędy, wynalazki i środowiska zmieniają ludzi w automaty lub bestie, jak prowadzą ich do linii, za którą kończy się człowiek, a zaczyna coś zupełnie innego. W „Wideodromie” jest to sprzężenie voyeuryzmu i technologii, w „Nagim lunchu” – pisarskie natchnienie stymulowane przez narkotyki, w „Cosmopolis” – wszechpotężny kapitalizm. Natomiast w „Mapach gwiazd” jest to show-business, który sprawia, że ego puchnie i rozrasta się niczym nowotwór.

Scenariusz Bruce'a Wagnera jest materiałem na czarną jak piekło komedię. Komedię, której paliwem są seks, imbecylizm i fekalia. Komedię, w której obok fikcyjnych postaci pojawiają się prawdziwe i znane nazwiska – Carrie Fisher gra tu samą siebie, w szyderczym kontekście wymieniani są Ryan Gosling i Robert Downey Jr. Jeśliby połączyć to z faktem, że „Mapy gwiazd” są pierwszym filmem, jaki Cronenberg nakręcił na terenie Stanów Zjednoczonych, można by spodziewać się prowokacji, wściekłej i bezczelnej. Gotowe dzieło wydaje się jednak chłodne i wyważone, przynajmniej na tyle, na ile chłodny i wyważony może być niebezpieczny eksperyment przeprowadzany przez doświadczonego naukowca. „Mapy gwiazd” są dla liczącego sobie ponad siedemdziesiąt lat Cronenberga kolejnym studium obsesji. Nie jest to najlepszy film w jego karierze, ale jest to bez wątpienia j e g o film – cegiełka do gmachu autorskiej filozofii.

„Mapy gwiazd” przedstawiają spory wycinek hollywoodzkiego łańcucha pokarmowego. Należy do niego Jerome (Robert Pattinson), niezbyt rozgarnięty, ale ambitny kierowca limuzyny, aspirujący aktor i scenarzysta, który ma kilka błyskotliwych pomysłów na karierę; „być może sprawy przyspieszyłyby, gdybym nawrócił się na scjentologię”, zastanawia się w jednej scenie, a w innej rzuca skrajnie cyniczny, będący wymówką dla nadużyć bon mot: „wszystko może być researchem”. Częścią tego świata jest też Havana (Julianne Moore), gwiazda o więdnącym ciele i umyśle rozkapryszonej księżniczki, frustratka, która wciąż żyje w cieniu słynnej matki i zrobi wiele, aby jej dorównać. Najbardziej uprzywilejowani w tym towarzystwie są członkowie rodziny Weissów: Stafford (John Cusack), terapeuta, newage'owy Caligari, który chrapliwym głosem szepcze krzepiące formułki; Benji (Evan Bird), nastoletni aktor, który, tak jak wielu nastoletnich aktorów, ma problem z nałogami; Cristina (Olivia Williams), żona Stafforda i matka Benjiego, kobieta wyrzeźbiona z lodu i bezwzględna menedżerka. Familię dopełnia jeszcze młoda Agatha (Mia Wasikowska), schizofreniczka, którą bliscy odsunęli od siebie i wysłali na leczenie psychiatryczne, osoba spoza koterii i burzycielka ufundowanego na kłamstwie ładu.

„Mapy gwiazd”, reż. David Cronenberg.
Kanada, Francja, USA 2014,
w kinach od 7 listopada 2014 
Mistrzowski scenariusz układa te wszystkie postacie w mozaikowej narracji, w której poszczególne epizody obnażają kolejne skazy Hollywood. Każdy z nich jest jak pocztówka z Babilonu. Na tych pocztówkach widzimy: Dalajlamę jako ekskluzywną maskotkę i strzelaninę w Columbine jako fetysz; kult młodości, obłudną filantropię, feudalną hierarchię; pomieszanie jawy z fikcją, siedem grzechów głównych i wizje samotnego życia po życiu; jedną wielką wystawę okropieństw, zupełnie jak w tytule książki J.G. Ballarda. Wśród wszystkich przewijających się w filmie motywów najważniejsze wydają się dwa: kazirodztwo i piromania. Prawie każdy z bohaterów miał stosunki seksualne z kimś ze swojej rodziny lub przynajmniej fantazje na ten temat, co symbolizuje ostateczny upadek moralny i zakleszczenie hollywoodzkiego systemu. Patologiczni megalomani kiszą się w swoim towarzystwie i genach, śpią ze swoimi siostrami i dziećmi, przekazują dalej traumy i obłęd, w wyniku czego kolejne pokolenia są coraz bardziej zdegenerowane. Ten proces prowadzi w stronę śmierci, podobnie jak w stronę śmierci prowadzi w „Crash: Niebezpiecznym pożądaniu” próba stworzenia hybrydy człowieka i maszyny. Skrzywdzeni i oszalali mieszkańcy Los Angeles podpalają swoje domy i samych siebie, chcąc wymierzyć światu karę, zabłysnąć jasno i stać się wreszcie wolnymi. W tym wsobnym układzie wolność jest towarem dużo bardziej pożądanym od sławy – podobnie jak w napisanym przez Paula Éluarda wierszu, który bohaterowie wciąż recytują.

Kontrapunktem dla tych ekscesów jest forma: minimalistyczna, oschła, wahająca się między telenowelą a eksperymentem. Większość „Map gwiazd” wypełniają sceny dialogowe, które oprawiono w hiperrealistyczne i dziwnie płaskie zdjęcia. Bohaterów obnaża zarówno ich język, w którym strumienie bluzgów mieszają się z zarezerwowanymi dla mediów frazesami, jak i sama prezencja – pokazywani en face i na tle luksusowych mieszkań lub słonecznego krajobrazu, przypominają swoje własne awatary, istoty ulepione nie z krwi i kości, tylko zer i jedynek. Podobny zabieg Cronenberg zastosował w „Cosmopolis” i chociaż „Mapy gwiazd” nie mają intensywności tego wybitnego filmu, to efekt pozostaje taki sam. Widz nie może czerpać jakiejkolwiek przyjemności z blichtru i dekadencji, gdyż wydają się one sztuczne, obce, martwe. Mają fakturę plastiku i smak lateksu.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.