ADAM PLUSZKA: Eleanor Catton – nie dość że została w zeszłym roku najmłodszą laureatką Bookera, to napisała najgrubszą książkę, jaka otrzymała tę nagrodę. Jak ci się tłumaczy takie opasłe tomy?
MACIEJ ŚWIERKOCKI: Z respektem, ale także z satysfakcją wynikającą z powolnego pokonywania przeszkody, wielkością przypominającej Mount Everest, no i z poczuciem własnej mocy, jak bowiem napisał kiedyś jeden z tłumaczonych przeze mnie autorów, Alasdair Gray, „gruba książka wrzucona do wody zawsze wywołuje głośniejszy plusk niż cienka”. A mówiąc całkiem serio, uważam, że przekład takich potężnych objętościowo książek jest dla tłumacza komfortem i przyjemnością, bo po pierwsze ma zajęcie na wiele długich miesięcy i nie musi się zbyt szybko martwić o szukanie następnego, a po drugie może sobie swobodnie pływać po tekście – albo raczej zanurzyć się w nim, zagubić i w rezultacie zapomnieć na dłuższy czas o coraz ciaśniej otaczającej nas rzeczywistości, pełnej głupoty i chamstwa, od której ja zdecydowanie wolę światy fikcyjne. Muszę jednak przyznać, że w przypadku Catton i „Wszystkiego, co lśni”, pracowałem w dosyć wariackim tempie, nie miałem zatem, niestety, wielu okazji do rozkoszowania się niespieszną, spokojną kąpielą w przejrzystych i ciepłych wodach tej powieści.
A co znaczy wariackie tempo?
Nie mogę odpowiedzieć konkretnie, to jednak tajemnica między mną a Wydawnictwem Literackim, ale powiem tak: gdyby to nie była ta książka i ta oficyna, raczej nie zgodziłbym się na taki termin. Powieść ukazała się u nas niespełna rok po przyznaniu jej Bookera, same prace redakcyjne i korekty trwały kilka miesięcy, a ja nie zacząłem przecież tłumaczyć następnego dnia po ogłoszeniu werdyktu jury, tylko też co najmniej dwa miesiące później, i to mając na głowie jeszcze inne pisarskie obciążenia. Dlatego zdarzały się dni, kiedy siedziałem nad Catton po 16 godzin na dobę.
Maciej Świerkocki
Ur. 1961, pisarz, scenarzysta, krytyk literacki, tłumacz literatury anglojęzycznej. Wydał m.in. powieść „Ziemia Obiecana raz jeszcze” (1993), zbiór esejów „Echa postmodernizmu” (2010), powieść graficzną „Naród zatracenia” (z Mariuszem Sołtysikiem, 2014) i blisko 60 przekładów książkowych; tłumaczył m.in. Henry’ego Millera, Roberta Gravesa, Jorge Luisa Borgesa, Johna Updike’a, Johna Bartha, Jacka Kerouaca, Cormaca McCarthy’ego i Eleanor Catton. Autor (z Anną Świerkocką) scenariusza do wielokrotnie nagradzanego w Polsce i za granicą filmu fabularnego „Tam i z powrotem” (2001). Stale współpracuje m.in. z „Odrą” i „Literaturą na Świecie”. Członek Honorowy Stowarzyszenia Tłumaczy Literatury, członek Stowarzyszenia Pisarzy Polskich i Polskiej Akademii Filmowej. Juror w prestiżowym konkursie literackim Dublin IMPAC International Literary Award 2014. Odznaczony Brązowym Medalem „Zasłużony Kulturze Gloria Artis” (2014).
Jeśli dobrze pamiętam, nawet „Suttree” McCarthy’ego nie był taki gruby.
Nie był, chociaż zarówno „Suttree”, jak i mój „Szkarłatny płatek i biały” Michela Fabera czy „Wieczory kaluki” Howarda Jacobsona niebezpiecznie zbliżały się już do tysiąca stron, można zatem powiedzieć, że udało mi się zdobyć wcześniej pewne doświadczenie w przekładach takich opasłych tomów. Zwłaszcza praca nad „Szkarłatnym płatkiem…” bardzo mi pomogła w tłumaczeniu „Wszystkiego, co lśni”.
Dlaczego?
Oba te utwory są pastiszami powieści wiktoriańskiej, toteż po długich i krwawych bojach z naprawdę niewygodnym do tłumaczenia Faberem znacznie łatwiej przychodziło mi stylizować tłumaczenie Catton, odsłuchiwać kadencje jej poszczególnych zdań czy wyłuskiwać z tekstu ironię i humor ukryte może już nie tyle po wiktoriańsku, ile raczej na postmodernistyczną modłę pod pozornie gładką powierzchnią tekstu. Jeżeli zmierzasz jednak do pytania o to, czy takie gargantuiczne powieści tłumaczy się trudniej niż te o przeciętnej objętości, to odpowiedź oczywiście brzmi: nie, ponieważ sama długość dzieła nie jest czynnikiem wpływającym na skalę ewentualnych problemów translatorskich. Więcej siwych włosów przybyło mi od ślęczenia nad cieniuteńkim „Obłokobujaniem” Patti Smith, chociaż o niezwykle wysokim stopniu trudności przekładu tej książeczki nie zająknął się u nas nawet pies z kulawą nogą, być może właśnie w myśl potocznego, ale absolutnie niesłusznego przeświadczenia, że utwór krótki – a może nawet pozornie błahy w treści – jest łatwy do tłumaczenia i prosty formalnie.
To z czym się zmagałeś u Patti Smith?
Głównie z niebywałą wieloznacznością tej prozy poetyckiej (czy może raczej poezji prozatorskiej, poezji jest w tym tekście znacznie więcej) tak na poziomie leksykalnym, jak dłuższych fraz albo większych całostek. Właściwie zaczynając już od tytułu oryginału, „Woolgathering” – odwołującego się zarówno do fizycznej czynności zbierania pozostawionej przez owce wełny z krzaków i ostów, jak i do myślenia o niebieskich migdałach – nie było w tej książce fragmentu wolnego od znaczeń naddanych. Z tytułu wybrnąłem tak, że na okładce ograniczyłem się do jednego neologizmu i sensu, natomiast pełną dwuznaczność terminu „woolgathering” oddałem kilkakrotnie później w tekście głównym, bo po naszemu wymagało to dwóch słów. Dalej było podobnie – co krok to łamigłówka, trzeba było się więc dobrze nagimnastykować, żeby spróbować przekazać całe bogactwo aluzji i skojarzeń Patti, często zresztą dosyć niewyraźnych, na przykład bardzo osobistych lub odległych znaczeniowo po polsku od wyjściowego słowa albo zdania. Do tego dochodziły jeszcze elementy brzmieniowe, aliteracyjne, rymy wewnętrzne i inne, rytmika, oniryczna, głęboko surrealistyczna atmosfera i tak dalej, „Obłokobujanie” często przyprawiało mnie więc o migrenę i do ostatniej chwili coś poprawiałem, za każdym razem odkrywając jakiś nowy podtekst, czasami już nawet nie pojedynczego słowa, ale jakiegoś przyrostka albo morfemu.
Lubisz taką zabawę?
Lubię takie utwory, które pozwalają tłumaczowi na niemal całkowitą swobodę ruchów, nie oznacza ona jednak przecież, że można pisać byle co i byle jak, bo chociaż ma się wtedy sporo miejsca na wykorzystanie własnej inwencji, to wybór odpowiedniego słowa czy konstrukcji, dobrze pasującej do kontekstu, jest w przypadku tego rodzaju dzieł o wiele trudniejszy, dokonuje się go ze znacznie szerszej niż zwykle puli możliwości, ograniczonej z jednej strony tylko wyobraźnią, a z drugiej zdrowym rozsądkiem. Roland Barthes powiedziałby zapewne o książce Patti, że jest scriptible, i w jego ustach byłby to komplement, ale niejeden tłumacz chętnie by go przekręcił na terrible.
Eleanor Catton, „Wszystko, co lśni”. Przeł. Maciej
Świerkocki, Wydawnictwo Literackie, 936 stron,
w księgarniach od października 2014Nie wykończył cię „Londonistan” Malkaniego? Tam z kolei miałeś przeróżne dialekty i pidgin English.
Oj, wykończył! Ale niezupełnie z powodów, o których myślisz, bo musiałem walczyć też z innymi przeciwnościami. Najpierw wydawca zaproponował, że dorzuci mi do książki jakiegoś „eksperta” od „języka młodzieżowego”, czemu się sprzeciwiłem z powodów ambicjonalnych, chociaż padły nazwiska osób, które szanuję, i dobrze znane na naszym rynku literackim. Nie mogłem się jednak zgodzić, żeby mój przekład zrobił się pracą zbiorową. Wydawca w końcu mi zaufał i zrezygnował z tego pomysłu. Podobno książka tuż przed zesłaniem do drukarni trafiła jeszcze do „młodzieżowojęzykowej” oceny w ręce jednego ze wspomnianych ekspertów, ale ten nie zgłosił żadnych zastrzeżeń, zatem odpowiedzialność za tłumaczenie Malkaniego ponoszę wyłącznie ja. I miałem powody do drobnej satysfakcji, bo na przykład Tomasz Pindel wyrżnął mi jakiś czas potem taką życzliwą recenzję na swojej stronie internetowej, że rumienię się, nawet o niej wspominając.
Miło.
Ale to nie koniec tej historii, bo nad książką pochylał się jeszcze jeden ekspert, który utrzymywał między innymi, że w Londynie nie ma mniejszości wietnamskiej, musiałem więc tracić czas na odpowiadanie na tego rodzaju dość nonsensowne uwagi. Najgorsze przyszło jednak na sam koniec: otóż w trakcie prac redakcyjnych zgodziłem się na pewne propozycje językowe jednej z redaktorek, bo chociaż nie byłem do tych sugestii w pełni przekonany, to nie uważałem, żeby wyrządzały książce krzywdę. Ale kiedy „Londonistan” był już na szczotkach, chyba nawet w postaci prebooka, przeczytał go w wydawnictwie jeszcze ktoś ważniejszy i uznał, że moje wcześniejsze rozwiązania były jednak lepsze, musiałem więc przez dwie czy trzy noce przywracać je już ręcznie, długopisem na papierze, w ostatniej chwili. W porównaniu z takimi przygodami, a było ich jeszcze więcej, sam przekład wydawał mi się prosty jak ołówek.
Czy u Catton nie przeraziły cię astrologiczne nawiązania?
Byłbym marnym tłumaczem, gdybym się wystraszył byle horoskopu. Wprawdzie nie poważam astrologii i nie jestem jej amatorem, ale przeczytałem kiedyś kilka książek na ten temat, toteż problematyka „mandali życia” nie była mi całkiem obca. Poza tym z punktu widzenia językowego ten aspekt powieści Catton raczej nie nastręczał kłopotów, chociaż trudno mi brać odpowiedzialność za ewentualne pomyłki w autorskich kosmogramach albo w czasowo-przestrzennej organizacji planet i gwiazdozbiorów oryginału, do których, nawiasem mówiąc, zeszłoroczna laureatka Bookera ma chyba stosunek ciepły, aczkolwiek zarazem wyraźnie żartobliwy. Dlatego nawet jeśli gdzieś pobłądziła wśród gwiazd, co, ma się rozumieć, jest możliwe, bo przecież nie można jej uważać za specjalistkę w tej dziedzinie, to nie ma to większego znaczenia dla literackiej wartości powieści. Owszem, astrologia we „Wszystko, co lśni” stanowi najogólniejszy i najważniejszy zewnętrzny punkt odniesienia dla utworu, tworząc coś w rodzaju kosmicznej siatki, w której on funkcjonuje, trudno traktować ją jednak inaczej niż zabawę, humorystyczny generator opowieści lub taką samą fikcję, jaką koniec końców jest literatura. Krótko mówiąc, ewentualna pomyłka w psychologicznych charakterystykach przedstawicieli poszczególnych znaków zodiakalnych albo w obliczeniach, których i tak dokonywał przecież najpewniej program komputerowy, nie powinna nikomu zmącić urody tej mimo wszystko bardzo precyzyjnej kompozycji.
Czytasz książki, zanim je przetłumaczysz?
Może się to wydawać dziwne, ale przed przystąpieniem do pracy prawie nigdy nie czytam ich w całości. Oczywiście czasem zdarza się, że znam je już dobrze skądinąd, bo z racji swojego literackiego zawodu i upodobań często i chętnie oddaję się lekturze; tak było na przykład z „Big Sur” Kerouaca, „Irlandzką herbatką” Carsona, „Orkanem na Jamajce” Hughesa czy „Candy” Southerna/Hoffenberga. Natomiast w przypadku książek jeszcze mi nieznanych oczywiście czytam, co tylko mogę, o nich, o ich autorach, przyglądam się wszelkim dostępnym recenzjom, omówieniom i streszczeniom, i wreszcie dość dokładnie przepatruję tekst, ale nie czytam go wtedy od deski do deski.
Mógłbym się tu oczywiście upierać, że to przemyślna, wyrafinowana i niepokorna strategia translatorska, że najważniejsze jest pierwsze wrażenie, odniesione w zderzeniu z nowym tekstem, że świeżość obserwacji i spontaniczność odruchów intuicji przynoszą lepsze artystycznie rezultaty niż praca oparta na wcześniejszej lekturze, usypiającej czujność i chyba trochę mechanizującej później pisanie tłumacza, sądzę jednak, że to są co najwyżej półprawdy, bo ostatecznie to, czy czyta się daną książkę w całości przed przystąpieniem do jej przełożenia, czy dopiero w trakcie żywego aktu twórczego, nie ma większego znaczenia.
Czyli zostawiasz sobie obszar na niespodzianki.
Tak, praca na nieznanym terenie sprawia mi większą frajdę, jest większą przyjemnością – a przy tym większym wyzwaniem – dla tłumacza, który bywa w takiej sytuacji zaskakiwany, zwodzony albo uwodzony przez autora niczym zwyczajny czytelnik. W tym kontekście gra tłumacza z utworem niewątpliwie staje się ciekawsza i bardziej ekscytująca, przynajmniej na pierwszym etapie pisania, a to bezwzględnie podnosi poziom adrenaliny i zwiększa emocje, nie ma jednak wpływu na końcowy rezultat. Nie jest bowiem istotne, kiedy się przeczyta oryginał, tylko czy się naprawdę głęboko w niego wejdzie i dobrze go zrozumie – z czego wynika też, że można czytać tekst wyjściowy ad infinitum, ale zepsuć przekład.
Pytałem o to także dlatego, że z rozmowy z Anną Sawicką wynikła inna strategia – związana zapewne ze specyfiką pisarską Jaume Cabrégo – polegająca na metodycznym wynajdywaniu repetycji, fraz zbliżonych, kodów i tak dalej.
Wydaje mi się, że to problem pozorny. Zwłaszcza że potem, to znaczy przed oddaniem do druku, czyta się, a ściśle biorąc, kolacjonuje książkę, jeszcze ze cztery albo i z pięć razy. Inaczej mówiąc, można metodycznie wynajdować repetycje, podobne brzmieniowo frazy, kody i tym podobne rzeczy zarówno w tym pierwszym, jak i w drugim podejściu metodologicznym, posługiwać się takim samym zestawem narzędzi, technik czy chwytów oraz dochodzić do zbliżonych rozwiązań. Już choćby dlatego nie sądzę, żeby można było tu mówić o różnych strategiach; po prostu w pierwszej instancji robi się niektóre notatki i plany niejako zawczasu, a w drugiej czyni się to na bieżąco.
Ja wolę swój sposób, bo lepiej odpowiada mojemu temperamentowi, ale nawet jeżeli ktoś chciałby przekładać książkę od końca albo stojąc na głowie, to przecież nikt mu tego nie zabroni, zwłaszcza jeżeli taki tłumacz wykona swoją robotę z powodzeniem. Cel uświęca tu środki, o ile tylko są uczciwe, ostatecznie liczy się efekt.
I jeszcze jedna uwaga: żadna teoria przekładu, a jest ich przecież wiele, nie pomoże nikomu zostać dobrym tłumaczem, tak jak znajomość teorii literatury nie stworzy dobrego pisarza, a znajomość teorii sztuki nie zrobi wielkiego artysty z niezdolnego pacykarza. Nie istnieje i nie może istnieć żaden algorytm tłumaczenia, żaden matematyczny przepis na udany przekład, przynajmniej literatury pięknej. I całe szczęście, bo inaczej Joyce’a tłumaczyłyby maszyny.
Maciej Świerkocki, fot. Anna Świerkocka
A kim jest w takim razie dobry tłumacz?
Dobry to taki, który tłumaczy wiernie i pięknie zarazem.
A co sądzisz o tłumaczach z tak zwanym nazwiskiem, którzy oddają swoje zlecenia, jak to się brzydko mówi w branży, murzynom? Pytam z ciekawości, nigdy nie poznałem.
Ja też wyłącznie słyszałem o takich praktykach – i to w związku z tylko jedną tłumaczką, już zresztą nieżyjącą – ale za to z bardzo dobrego źródła, bo od naczelnego „Literatury na Świecie”. Cóż, szczerze mówiąc, zdziwiłem się naiwnie jak dziecko, bo wcześniej jakoś nie przyszło mi do głowy, że coś takiego jest w ogóle możliwe, ale oczywiście ocena tego rodzaju zachowań może być tylko jedna: jest to dla mnie takie samo oszustwo, jakiego dopuszczają się nauczyciele akademiccy, którzy zlecają swoim studentom pisanie różnych prac rocznych i tym podobnych rzeczy, a potem zmieniają je trochę stylistycznie i wydają jako książkę, którą podpisują swoim nazwiskiem. Pomijając już samo naruszenie prawa, nawet jeśli owi „murzyni” godzą się na warunki, na jakich pracują, mamy tu do czynienia z działaniem tak nieetycznym, że nawet nie chce mi się tego komentować.
Wracając do „Orkanu na Jamajce” – jak się tłumaczy książkę już raz przełożoną i w jakimś stopniu zakorzenioną w polskiej kulturze?
Z jednej strony to dosyć niewygodna sytuacja, przynajmniej dla mnie, ponieważ towarzyszy mi wrażenie, że się z kimś ścigam, a ja nigdy nie uważałem literatury za tor wyścigowy. Dlatego wolę myśleć o takiej pracy jako o dialogu dwóch tekstów (a w przypadku „Orkanu…” nawet trzech, bo był jeszcze przekład przedwojenny). To spotkanie różnych interpretacji, różnych osobowości translatorskich. To doświadczenie uczy pokory i daje możliwość rozmowy z kolegami po fachu. Czy w takich warunkach tłumaczy się z poczuciem, że „się zrobi” dany utwór lepiej od nich? Na ogół chyba tak, chociaż to nieco pyszałkowate, a poza tym w sztuce trudno jest w ogóle powiedzieć, co to znaczy „lepiej”. Dla mnie daleko ważniejsze jest jednak to, że opowiadam znaną już rzecz zgodnie ze swoim odczytaniem, które może się poważnie różnić od wersji poprzedników, rzucić inne światło na okrzepły w kulturze oryginał.
Duża odpowiedzialność?
A zarazem ryzyko, bo zakłócając w ten sposób utrwalane przez lata przyzwyczajenia czytelnicze, można spotkać się z niechętną reakcją odbiorcy, który odrzuci nowe tłumaczenie, choćby cała armia fachowców przekonywała go, że jest „lepsze” od starego – jeżeli jednak nie podejmuje się ryzyka, to nie warto uprawiać zawodu tłumacza.
Niechętnie została przyjęta na przykład „Fredzia Phi-Phi” w przekładzie Moniki Adamczyk-Garbowskiej z 1986 roku, czyli bliższe oryginałowi podejście do „Kubusia Puchatka”.
Tak, to nieśmiertelny przykład. Rozmawialiśmy nawet o nim teraz na Festiwalu Conrada z Jolantą Kozak, Julią Fiedorczuk i Marcinem Szusterem. Według mnie ten przekład zabiła zbytnia dosłowność, bo jej tłumaczenie jest niemal filologiczne i rzadko się uśmiecha. Z kolei przekład Ireny Tuwim (chociaż niektórzy twierdzą, że samego Tuwima) uznaje się niekiedy za zbyt odległy od oryginału, bliższy parafrazie niż tłumaczeniu. Ale vox populi kocha Kubusia, a nie Fredzię, i na to nic nie poradzisz. Książki, które nie mają czytelników, umierają. Monice Adamczyk-Garbowskiej niewątpliwie należą się jednak wyrazy uznania choćby za odwagę, tylko dzięki takim próbom możemy rozwijać rodzimą translatorykę, kształcić się praktycznie i wydobywać z na nowo przekładanych dzieł niewidoczne przedtem sensy i kody. Z tego punktu widzenia jej praca wcale nie poszła na marne.
Tu nasuwa mi się jeszcze refleksja, że literatura, a zatem także przekład, pełni również funkcję ludyczną, że jest zabawą, grą, szaradą, tajemnicą, i że pytanie „po co?” – na przykład po co tłumaczyć coś na nowo – nie musi być w sztuce najważniejsze, zwłaszcza jeśli zaakceptujemy jej kantowski, bezinteresowny charakter. Naturalnie, podejmując się przekładu, prawie zawsze wyznaczamy sobie jakieś cele praktyczne, ale gdyby komuś wpadło do głowy przełożyć, powiedzmy, „Hamleta”, współczesnym językiem młodzieżowym albo posługując się jakąś techniką aleatoryczną ot tak, dla draki, to wolałbym potraktować takie tłumaczenie jako mniej lub bardziej interesujący eksperyment językowy niż zbrodnię na Szekspirze.
Nowy przekład może się okazać niebezpieczny dla tłumacza?
Ostatnio znów przekonuję się o tym na własnej skórze, bo za pozwoleniem mojego wydawcy, Łukasza Urbaniaka, właściciela Officyny, tobie pierwszemu się publicznie przyznam: otóż już od pewnego czasu pracuję nad nowym przekładem „Ulissesa”, na który po latach wahań dałem się namówić, i oczywiście od początku czuję na sobie presję tłumaczenia Macieja Słomczyńskiego, chociaż, jako się rzekło, wcale nie usiłuję się z nim ścigać, tylko porozmawiać. Jest to jednak taka wyjątkowa powieść i taki szeroki temat, że jeśli pozwolisz, pozostawimy to na osobną okazję, bo inaczej możemy nie skończyć dzisiejszej rozmowy i do końca roku.
O rany… A właśnie miałem pytać, czy masz jakąś książkę marzenie. Coś, za co dałbyś się pokroić, żeby móc to przetłumaczyć. Czy masz jeszcze coś takiego?
Owszem, i może się zdziwisz, jest to bowiem książka z gatunku science fiction. Nie wymienię tytułu ani autora z obawy, żeby mnie ktoś w tym przekładzie nie ubiegł, nie chodzi jednak o powieść komercyjną, lecz o trudną w odbiorze (i tłumaczeniu) klasykę gatunku pióra pisarza prawie wcale u nas nieznanego. Po prawdzie są przynajmniej dwie pozycje tego autora, które bardzo chciałbym zrobić, ale postanowiliśmy z wydawcą zacząć od tej drugiej, bo wydaje nam się nieco przystępniejsza. Najpierw musimy jednak wybłagać od kogoś dotację, ponieważ ten tytuł prawie na pewno nie przyniesie żadnemu z nas kokosów. O ile jednak te dwie powieści mógłbym nazwać marzeniem, to o „Ulissesie” właściwie nie marzyłem, bo mój stosunek do niego był jeszcze do niedawna raczej racjonalny niż uczuciowy.
Dlaczego?
Podjąłem się nowego przekładu bardziej z poczucia obowiązku i z przeświadczenia, że warto, niż z miłości do tej książki, w której, jak mi się wydaje, naprawdę zakochuję się dopiero teraz, już w trakcie zaawansowanej pracy, po trzydziestu czterech latach od pierwszej lektury, powtarzanej później w całości jeszcze kilkakrotnie, po polsku i w oryginale. O „Ulissesie” nie da się zatem powiedzieć, że stosuję wobec niego swoją tradycyjną strategię nieczytania.
Podobał ci się „Finneganów tren”?
Tak jak w przypadku „Fredzi” i tu podobała mi się przede wszystkim odwaga tłumacza. Szczerze podziwiam Krzysztofa Bartnickiego. Nie jestem jednak pewien, czy „Finnegans Wake” może „się podobać” w potocznym sensie tego określenia, to książka balansująca na granicy komunikatywności, a może nawet ją przekraczająca. Ukazuje niesamowite możliwości języka i zbliża się do literackiej abstrakcji, ale podejrzewam, że trudno ją polubić, tak jak lubimy literaturę bardziej konwencjonalną. Można by się zastanawiać, czy została napisana po angielsku, czy raczej metajęzykiem zbudowanym z elementów bodajże około stu języków naturalnych. Mówimy tutaj zatem o dziele tak osobliwym, że wszystkie konwencjonalne kategorie tracą sens, a tradycyjnie podstawowe kryterium oceny przekładu, czyli kryterium wierności, zupełnie nie znajduje zastosowania, ponieważ oryginał jest rozedrgany, nieostry, nieuchwytny znaczeniowo, słowa zaś są często pozbawione nie tylko desygnatów, lecz także konotacji i denotacji, które powstają dopiero w procesie odbioru. Najwierniejszym przekładem „Finnegans…” byłoby po prostu przepisanie tej książki, tak jak Borgesowski Pierre Menard przepisał „Don Kichota”, bo językowo nie za bardzo jest się tu na czym oprzeć. A ponieważ forma, znaki i brzmienia odsyłają czytelnika do kilku lub kilkunastu skojarzeń jednocześnie, przekład skazany zostaje na tak anarchistyczną swobodę, że nie umiem odpowiedzieć inaczej na twoje pytanie o to, czy przekład mi się podoba: nie wiem. Jest jednak całkiem możliwe, że i Joyce, i Bartnicki bardzo by się ucieszyli z tej odpowiedzi.
Jeszcze w kontekście powtórnego przekładu i etyki: wygrałeś proces z wydawnictwem Sonia Draga, a konkretnie z Moniką Wiśniewską o plagiat. Opowiesz o tym?
Wybacz, ale nie chcę wracać do tej niesmacznej historii. Muszę tylko sprostować, że nie wygrałem procesu, albowiem do niego nie doszło, udało nam się podpisać trójstronną ugodę. I dodam jeszcze słowem na marginesie, że Sonia Draga, zarówno jako wydawnictwo, jak i osoba, zachowała się we wspomnianej sprawie co najmniej elegancko.
Przeglądałem listę twoich przekładów, i co nazwisko, to jakiś ładny kawałek literatury, a zatrzymuję się na 1999 roku: John Barth, Robert Silverberg, Henry Miller, Robert Graves, J.G. Ballard, John Irving, moja ukochana Angela Carter, której pierwszy rozdział „Magicznego sklepu z zabawkami” czytałem na bezdechu. Czułeś, że tłumaczysz ważne książki?
No pewnie. Wysoko cenię wszystkich tych pisarzy, a „Opowiadać dalej” Bartha uważam w duchu za jedną z najlepszych i najważniejszych amerykańskich powieści ostatniego półwiecza. To prawdziwy majstersztyk postmodernizmu i jeden z najciekawszych tytułów metafikcji światowej. Co prawda czasami dla translatorskiego płodozmianu, higieny psychicznej i oddechu chętnie biorę na warsztat także literaturę nieco lżejszego kalibru, w której tłumacz zresztą wbrew pozorom też może się wiele nauczyć i która też bywa pożyteczna, ale przekładanie ważnych utworów i wybitnych pisarzy nadaje naszej pracy głębszy sens, bo dzięki temu współtworzymy światową kulturę słowa.
Lubisz wszystkie swoje książki? Czy może zdarza ci się po latach spojrzeć na swój przekład i zdziwić się, że to twoje?
Jeśli tylko nie muszę, to po wydaniu drukiem raczej nie wracam do swoich książek. Nie chcę się denerwować… Owszem, spłodziłem dziecko, ale ono już dorosło, poszło między ludzi i musi sobie radzić samo. Zdecydowaną większość swoich dzieci lubię, oczywiście, ale utrzymuję kontakt tylko z niektórymi tytułami. Czasami jednak zaglądam do tych opuszczonych i owszem, zdarza się, że tekst wydaje mi się jakby nie mój, zdążyłem go zapomnieć. Nie jest to jednak wrażenie nieprzyjemne, wręcz przeciwnie, zwłaszcza jeżeli nie widać w takiej książce żadnych grubszych gaf. Są też tytuły, które pamiętam dobrze, mimo że bardzo długo do nich nie zaglądałem, jak choćby „Ludzie Smileya” Johna Le Carrégo, czyli przedmiot ugody z panią Wiśniewską. Zanim ta książka ukazała się w 1999 roku, siedem czy osiem lat przeleżała w szufladzie, a jednak kiedy w zeszłym roku otworzyłem w księgarni wydanie Soni Dragi, od razu rozpoznałem swoje frazy, rozwiązania i pomysły. Jeśli chodzi ci natomiast o to, czy mam czasami ochotę coś jeszcze zmienić albo poprawić w przekładzie, to tak, mam nieustannie. Jestem tłumaczem zarówno obsesyjnym, jak i kompulsywnym, uważam, że w pewnym sensie cała literatura jest przekładem, a proces tłumaczenia może trwać w nieskończoność. W realnym świecie trzeba kiedyś postawić ostatnią kropkę, ale umiem wyobrazić sobie tłumaczenie jednej książki bez końca. I wcale nie musiałby to być od razu „Ulisses”.
W 2011 zrezygnowałeś z pracy akademickiej. Z braku czasu?
Powodów było więcej. Ta decyzja, chociaż nosiłem się z nią od dosyć dawna, nie przyszła mi łatwo, bo przepracowałem na uniwersytecie ćwierć wieku, obroniłem doktorat, uczyłem na prestiżowym kierunku, miałem fajnego szefa i chyba dobry kontakt ze studentami. Sęk jednak w tym, że ja nigdy nie marzyłem o karierze akademickiej, tylko o możliwie jak największej wolności i pracę na uczelni wybrałem głównie dlatego, że dawała mi stosunkowo najkorzystniejsze warunki do realizacji tego celu. Długo udawało mi się godzić obowiązki naukowo-dydaktyczne i szeroko pojętą pracę pisarską, ale w pewnym momencie, mniej więcej u progu nowego tysiąclecia, po napisaniu i sprzedaniu kilku scenariuszy filmowych i przełożeniu kilku ważnych książek, zorientowałem się, że będę w stanie utrzymać się z pisania, i wtedy już w duchu wiedziałem, że prędzej czy później odejdę. Tak, przy okazji zaczynało mi już brakować czasu na różne swoje projekty literackie, a ponadto nie ukrywam, że nie bardzo podobało mi się ukorporacyjnienie polskich uczelni, ich rosnąca biurokratyzacja, walka o granty, punkty, staże zagraniczne, stanowiska i tym podobne rzeczy, jak również zniesienie egzaminów wstępnych i coraz niższy poziom nauczania oraz wiedzy ogólnej studentów, co prowadzi do wyraźnej dewaluacji wyższego wykształcenia, w każdym razie jeśli chodzi o humanistykę. Na razie nie żałuję, chociaż z nową wolnością zawodową wcale nie przybyło mi wolnego czasu.
Ale dzięki temu nie miałeś wątpliwości, żeby przyjąć propozycję zostania jurorem prestiżowej Dublin IMPAC International Literary Award. Jako pierwszy Polak.
I tak bym nie miał wątpliwości, bo taka szansa trafia się raz w życiu: jak w wielu ważnych konkursach, jurorem w IMPAC-u można być tylko raz. Było dość trudno, ponieważ w zeszłym roku miałem mnóstwo różnych obowiązków, a zaproszenie z Irlandii spadło na mnie niespodziewanie. Ale darowanemu koniowi w zęby się nie zagląda, jeśli jeszcze człowiek czuje się takim podarunkiem dopieszczony, to tym chętniej mozoli się nad niekoniecznie pasjonującymi lekturami, o jakie nietrudno wśród stu pięćdziesięciu dwóch tytułów do oceny. Reprezentować swój kochany kraj i jego mądrych, niezawistnych, serdecznych, uczciwych mieszkańców to zaszczyt, choć z drugiej strony nieszczególnie przepadam za pracą jurora, zawsze trzeba iść na jakiś zgniły kompromis, także z samym sobą. Tutaj jury nie miało w dodatku wpływu na metodę głosowania. Nie wolno mi jej zdradzić, ale gdybyśmy mogli przyjąć inną, wynik prawie na pewno brzmiałby nieco inaczej. Juana Gabriela Vasqueza ocenialiśmy wysoko, nie był on jednak w zasadzie niczyim twardym faworytem. Mimo to jestem zadowolony, że miałem wpływ na werdykt, bo w pierwszej dziesiątce znalazły się cztery wytypowane przeze mnie książki – ale moje zadowolenie wynika w równej mierze z tego, że kilka tytułów się tam nie znalazło.
A jak to jest zostać odznaczonym Brązowym Medalem „Zasłużony Kulturze Gloria Artis”?
Wszyscy potrzebujemy czasem odrobiny uznania, żeby nie stracić wiary w sens tego, co robimy, i takie jego oficjalne przejawy są chyba równie potrzebne, jak akceptacja ze strony czytelników czy tak zwanego środowiska. Nigdy jednak nie warto się z tego powodu nadymać, nawet powietrzem tłoczonym przez całą półkę Nobli, orderów i dyplomów. Grunt to robić swoje konsekwentnie, ale i z pokorą.
Cykl tekstów wokół tłumaczeń i tłumaczy publikowany jest we współpracy z Instytutem Kultury Miejskiej w Gdańsku – organizatorem Gdańskich Spotkań Tłumaczy Literatury „Odnalezione w tłumaczeniu” oraz festiwalu Europejski Poeta Wolności.