„Tu spoczniecie”.  Muzeum Polin
FOT. WOJCIECH KRYŃSKI/MUZEUM HISTORII ŻYDÓW POLSKICH

„Tu spoczniecie”.
Muzeum Polin

Iwona Kurz

Efekt prac zespołu jest imponujący, trudno nie dostrzec rozmachu wystawy i nie docenić masy informacji, których dostarcza. Budzi jednak wiele pytań i wątpliwości. Nie, nie o właściwy obraz polskiego antysemityzmu

Jeszcze 4 minuty czytania

Miejsce

Budynek nowego muzeum przede wszystkim miał „nie zasłonić” Pomnika Bohaterów Getta wykonanego przez Natana Rapaporta, proponując jednocześnie autonomiczną wartość estetyczną i znaczącą. Wybrany do realizacji projekt zespołu kierowanego przez fińskiego architekta Rainera Mahlamäkiego nie tylko dobrze komponuje się z pomnikiem, ale także z powojenną zabudową Muranowa. Autorzy zaproponowali budynek minimalistyczny, modernistyczny kubik, który tworzy podstawę formy architektonicznej, ale zostaje jednocześnie przełamany; prosta płaszczyzna została poruszona, pofalowana – z zewnątrz podkreśla to przede wszystkim wejście w kształcie hebrajskiej litery „taw”, wewnątrz całość przebita jest szczeliną i wielką pustą przestrzenią. Symbolizują one Zagładę i przejście Żydów przez Morze Czerwone, jednocześnie przypominają o śmierci i dają nadzieję. Ta druga w odbiorze dominuje; przeszklona tylna ściana wpuszcza dużo światła, rozpraszającego się po pastelowych, piaskowych ścianach.

Muranów był jeszcze morzem ruin, kiedy w 1946 roku umieszczono tu, w pobliżu szczątek ulicy Zamenhofa, pierwszy pomnik upamiętniający powstanie w getcie 1943 roku. Dwa lata później odsłonięto pomnik Rapaporta. Od tamtej pory ruiny zniknęły, a otoczenie pomnika i placu – formalnie bez nazwy – zostało zabudowane neutralnymi blokami mieszkalnymi. Ich mieszkańcy mogli patrzeć na kolejne miejsca pamięci lokowane na placu, które coraz częściej nie odnosiły się do wydarzeń historycznych, lecz do rangi ich upamiętnienia. Znaczącym paradoksem tego miejsca między ulicami Zamenhofa, Anielewicza, Karmelicką i Lewartowskiego – ulicami, które w wyniku wojny zmieniły swój charakter, bieg i/lub nazwę (dwie z nich przywołują nazwiska ważnych postaci ruchu oporu w getcie) – jest kompensacyjny sposób, w jaki podkreśla wagę pamiętania o przeszłości Żydów i dowodzi, że pamiętamy. Tu przyklęknął Willy Brandt, tu się modlił Jan Paweł II, tam przysiadł Jan Karski. Rzeczywiście, brakuje tylko Sprawiedliwych. Trudno nie wdepnąć w znak pamięci, trudno zapomnieć – a żyjąc tu, trudno pewnie pamiętać na co dzień – że to miejsce pogrobne po żydowskim życiu w Warszawie.

Wszystko tu jest przesunięte, przemieszczone; wszystko znaczące w pewnej wersji pamięci i znacząco zakrywające inne możliwe narracje. Świetnie to odsłoniła akcja izraelskiej grupy Public Movement sprzed pięciu lat, „Wiosna w Warszawie”, która zmusiła do przyjrzenia się nieoczywistości znaków pamięci, niekiedy do uznania ich wręcz podejrzanego statusu. Kiedy w kwietniu 2009 roku Omer Krieger z Public Movement odczytywał mowę złożoną z cytatów z wierszy i przemówień, a potem inicjował pod pomnikiem taniec w rytm popularnej piosenki (tak, tak, tylko Żydom mogło to ujść na sucho – izraelskie wycieczki, które zahaczyły o plac podczas trwania akcji, uciekały w popłochu), budowa muzeum właśnie się zaczynała. Część placu była już odgrodzona, funkcjonowały punkty informacyjne i uczestnicy akcji wiedzieli, że będzie tu muzeum.

Kolejny znak pamięci stanął zatem w miejscu gęstym od znaczeń, sam będąc od początku pełen sensów. Dzisiejsze muzea mówią, rzadziej pokazują obiekty: ta tendencja dobrze zgodziła się z ideą muzeum polskich Żydów, w którego zbiorach niewiele jest artefaktów sprzed XIX wieku. Dzisiejsze muzea mają nie tylko ekspozycje, ale zakrojone na szeroką skalę programy edukacyjne i kulturalne. W tym przypadku było to dobrze widoczne, bo (jeszcze wtedy) Muzeum Historii Żydów Polskich otwarto w kwietniu 2013 roku bez wystawy, za to z gęstym programem działań publicznych, dotyczących nie tylko kultury żydowskiej, ale, szerzej, wielokulturowej przeszłości i zróżnicowanej teraźniejszości Warszawy. Dzisiejsze muzea niby uczą historii, w istocie negocjując różne jej wersje i różne pamięci.

Misja

Podstawowe przesłanie, formułowane na różne sposoby w wielu wypowiedziach dotyczących muzeum, podkreśla, że ma to być muzeum życia – a nie śmierci. Na świecie (pozaislamskim) – od Waszyngtonu do Jerozolimy, od Berlina do Florydy i Teksasu, od Buenos Aires do Paryża, od Fukuyamy do Budapesztu – istnieją liczne muzea Holocaustu bądź muzea kultury żydowskiej funkcjonujące w istocie jako muzea Holocaustu. W Polsce takiego jednego miejsca nie było, ale jednocześnie jest wiele miejsc upamiętnień, przede wszystkim związanych z terenami dawnych obozów eksterminacji, w większości ulokowanych przez Niemców właśnie na ziemiach polskich – okupowanych, z dala od światowej opinii publicznej, a jednocześnie zamieszkanych przez znaczną liczbę żydowskich mieszkańców ówczesnej Europy. Ta okupacja w pewnym sensie trwa nadal i Polska dla wielu osób, zwłaszcza przybywających z Izraela, jest głównie cmentarzem. W tym sensie trudno przecenić znaczenie ekspozycji, która pokazuje Zagładę jako część liczącej tysiąc lat historii.

Pomysł został przyjęty właściwie z jednoznacznym entuzjazmem; co podkreślają międzynarodowe relacje prasowe z całego świata. Doceniam skuteczność akcji PR, w efekcie której do Warszawy przyjechało wielu dziennikarzy i w świat poszedł przekaz, że oto Polacy otworzyli najbardziej na świecie niezwykłe, wyjątkowe muzeum historii żydowskiej. Rzeczywiście, nauczyliśmy się polityki historycznej – o ile rozumieć ją jako tworzenie pozytywnego obrazu państwa na świecie. W przemówieniach polityków roiło się od odniesień do przeszłości i przekraczania w niej tego, co złe – od Zagłady poczynając, na pojednaniu z wychodźcami 1968 roku kończąc.

Otwarcie zatem było udane i można już oglądać wystawę (także wirtualnie) zlokalizowaną na ruinach getta, w otoczeniu wzorcowych socjalistycznych zabudowań, zbudowaną w partnerstwie publiczno-prywatnym – pierwszy taki eksperyment muzealny w Polsce, przez międzynarodowy zespół, który musiał odpowiedzieć na potrzeby zarówno tych, którzy uważają, że Polska to – i dziś, i kiedyś – Paradisus Iudaeorum (czyli Żydzi mają tu nie tylko lepiej niż gdzie indziej, ale też lepiej niż inni, a zwłaszcza Polacy), jak i tych, którzy do obrazu owego raju dodają koła zębate wyciskające krew na macę, pogromy i getto ławkowe. Trudno znaleźć neutralną pozycję do oglądania tej ekspozycji; tym bardziej trudno było zapewne znaleźć miejsce, z którego „mówiona” (opowiadana) miała być ona sama.

Wystawa

Oglądając wystawę główną muzeum po raz pierwszy, nie mogłam się oczywiście oprzeć, by nie podglądać również zachowań i reakcji innych zwiedzających. Były one, rzecz jasna, bardzo zróżnicowane: od zachwytu dla poszczególnych elementów ekspozycji po wzruszenie ramionami dla innych, od narzekań na chaos i brak czytelnej informacji po podziękowania składane pracownikom i wolontariuszom za „niezwykłą wystawę”. Grupa osób w średnim i starszym wieku krytykowała natłok informacji, podczas gdy umundurowana wycieczka szkolna próbowała uciec przed wzrokiem przewodniczki. Nic dziwnego, komentarz: „Oto jesteśmy w galerii międzywojennej. Było wówczas dużo kultury i sztuki [kropka]” nie brzmi zachęcająco niezależnie od wieku. Za to młodzież aktywizowała się natychmiast tam, gdzie można potańczyć tango Petersburskiego albo poskakać w klasy. Nadal poza wzrokiem przewodniczki. (Współczesne muzeo-sensorium wymaga zaangażowania cielesnego).

Ta mała obserwacja socjologiczna dobrze pokazuje jeszcze inny wymiar kłopotów z wystawą: z jednej strony ma opowiadać o tysiącletniej historii narodu żydowskiego, a z drugiej – trafiać do osób z bardzo różnym przygotowaniem i nastawieniem, młodszych i starszych, znawców tematu i laików, Polaków, którzy przynajmniej swoją historię nieco znają, i Amerykanów czy Izraelczyków. Wszystko to w przestrzeni ekspozycyjnej, której obejrzenie wymaga pewnie pół dnia, ale zwykle będzie trwało godzinę lub dwie (tyle zajmuje przejście wystawy oparte na audioprzewodniku).

Efekt prac międzynarodowego zespołu z jednej strony jest imponujący; trudno nie dostrzec rozmachu ekspozycji i nie docenić masy informacji, których dostarcza. Z drugiej jednak – budzi wiele pytań i wątpliwości. Nie, nie o właściwy obraz polskiego antysemityzmu. Oczywiście w wielu miejscach można się czepiać – i jeszcze czepiać się będę. Pewnie zresztą warto; w końcu wartość tej ekspozycji będzie wynikała również z charakteru debaty, jaką wywoła, z tego, czy uda się jej pobudzić jakąś dyskusję na temat historii Żydów w Polsce – czy też temat jest już tylko przyklepany.

Otrzymaliśmy jednak przemyślaną interpretację tej historii. Jedną kwestią jest to, czy taką wystawę i taką interpretację chcieliśmy obejrzeć (tu każdy może wpisać swoje oczekiwania); drugą – jaką właściwie wystawę chcieli stworzyć jej autorzy i czy to im się udało. Otwarcie muzeum wiązało się nie tylko ze zmasowanym atakiem PR na zagranicę, ale też z wewnętrzną kampanią przedstawiającą zamysł wystawy. Obszernie mówi o tym między innymi jej dyrektor programowa Barbara Kirshenblatt-Gimblett w artykule w „Tygodniku Powszechnym”  i wywiadzie dla „Dużego Formatu”. 

Powstał także film „Jak pokazać 1000 lat historii? O koncepcji kuratorskiej wystawy stałej Muzeum POLIN”. Sprawia on wrażenie, jakby autorzy chcieli odpowiedzieć na felieton Joanny Krakowskiej opublikowany na stronach „Dwutygodnika”. Autorka zarzuciła muzeum nadmierną romantyzację Żydów, których obecność na ziemiach polskich musi legitymizować odtrąbienie wsiadanego. Oraz – przede wszystkim – ucieczkę przed zajęciem stanowiska, chowanie się za cytatami, które mają jakoby pokazać spektrum postaw i zachowań, pozostawiając odwiedzającym wolność wyrobienia sobie opinii, a w istocie pozwalają uniknąć odpowiedzialności.

Natrętnego uszlachcenia Żydów przez czyn niepodległościowy nie dostrzegłam; zresztą, gdyby było tak wyraźne, zarzut drugi musiałby zostać oddalony. Zdarzają się miejsca kuriozalne – jak „sala zaborów”, która pokazuje mroczno-krwawy moment z dziejów państwa polskiego i smutek opuszczonego tronu. Nachalna „narodowa” kompozycja plastyczna przesłania jednak tekst(y), mówiące o tym, jak ustawodawstwo państw zaborczych wpłynęło na sytuację Żydów, rozpoczynając w istocie, z różną dynamiką, procesy modernizacyjne. Bardziej to zatem problem na poziomie sposobu prowadzenia opowieści. I ta kwestia – konstrukcji narracji – wywołuje wątpliwości czy też pytania o konsekwencje przyjętej perspektywy.

Opowieść

Układ całości jest chronologiczny: od mitologicznej (na poziomie założeń raczej niż realizacji) galerii „Las”, przez kolejne epoki odpowiadające dynamice przemian państwa polskiego oraz przekształceniom judaizmu i życia żydowskiego w Polsce, po wypowiedzi polskich Żydów mieszkających w dzisiejszej Polsce. Każda galeria ma własny styl plastyczny nawiązujący do wizualnych skojarzeń z epoką. To na przejściach między nimi najwyraźniej formułowany jest głos czy opis historyczny, przedstawiający kontekst wydarzeń i przemian – szkoda, że tak rzadko jednak, i że tak mało. Niemniej, wyłania się z tego spójne zamierzenie narracyjne.

Po pierwsze, mniej czy bardziej konsekwentnie Polin opowiada o relacji między Żydami a państwem polskim; ta perspektywa dominuje – i zdecydowanie wpływa na treść wystawy, podkreślając tezę, że władze państwowe (zwłaszcza wówczas, gdy były silne), z różnych powodów, zasadniczo sprzyjały Żydom. Stąd też nacisk na różne formy samorządowości i samoorganizacji żydowskiej w kontekście działań państwa. Ale pozwala to również na charakterystyczną zmianę tonacji, która każe z imienia nazywać władców udzielających przywilejów, lecz wchodzi w tryb bezosobowy, gdy mowa o szykanach, a nawet prawnym ograniczaniu żydowskiej obecności publicznej. Najgorszym wydarzeniem przednowoczesnych dziejów Żydów polskich staje się w tej perspektywie powstanie Chmielnickiego. Nieco jednak nieoczekiwanie, wziąwszy pod uwagę, jak idealistycznie jest wcześniej przedstawiana Rzeczpospolita. To tylko jeden z momentów, gdy dla lepszego zrozumienia sytuacji, przydałby się komentarz, a nie jedynie relacje Żydów podkreślających grozę kozackich pogromów.

Po drugie bowiem, Polin chce opowiadać głosami świadków epoki. W punkcie wyjścia poznajemy zatem rzeczywistość historyczną oczami jej uczestników. Mówią najpierw kupcy-podróżnicy, potem kupcy osiadli itd. itd. To bardzo mocny efekt, zmierzający do tego, by nie narzucać ahistorycznej perspektywy, w której patrzymy na dawnych mieszkańców Polski przez pryzmat naszej wiedzy, a nie ich niewiedzy czy niepewności. Robi to szczególne wrażenie w galerii dotyczącej wojny i Zagłady, która konsekwentnie pisana jest z perspektywy ludzi nieznających swego przeznaczenia. Trudno jednak powiedzieć, że w całości wystawy jest to perspektywa rzeczywiście wielogłosowa. To ograniczenia wynikające z samego medium ekspozycji muzealnej; w wielu miejscach opinię widzowie mają sobie wyrobić na podstawie dwóch, trzech – właśnie – cytatów, z których jeden mówi, że jest bardzo dobrze, a drugi, że bardzo źle, gdy trzeci, że bywa różnie. Podejście tekstowe, nieco anachronicznie dominujące w wystawie, samo z siebie nie tworzy narracji. Czy można „podejść blisko dawnych ludzi”, nie znając kontekstu ich wypowiedzi? Czy nie było głosów, które nie tylko chwaliły albo ganiły Polskę za jej politykę wobec Żydów, ale też które próbowałyby zrozumieć lub wyjaśnić przyczyny prześladowań? Czy określenie „mój Żyd” rzeczywiście będzie nieprzezroczyste dla współczesnej widowni?

Przyjęta perspektywa sprawia też, że mało się paradoksalnie dowiadujemy o zwykłym życiu Żydów w Polsce. W średniowieczu oglądamy plany kilku czy kilkunastu miast, ale ani jednego planu mieszkania. Judaizm zostaje przedstawiony głównie przez pryzmat nieuznania Chrystusa; choć wyraźnie się mówi o obecności dwóch języków – hebrajskiego i jidysz – to różnica między nimi niekoniecznie pozostaje czytelna; trudno się też dowiedzieć, na ile światy polski i żydowski były rozdzielne, a na ile, od kiedy i jak się przenikały (czy, na przykład, w salonie Judyty Jakubowicz-Zbytkower bywali Polacy, czy też Stanisław Staszic, który chce „cywilizować” – ale kogo, ale dlaczego – jest w nim jedynie wirtualnie?).

To wrażenie historii nieopowiedzianej czy życia niepokazanego wynika także z plastycznej strony ekspozycji. Po trzecie bowiem, nowoczesne muzeum ma nie tylko opowiadać, ale też wywołać wyobrażenie przeszłości. Podstawowe jest tutaj zatem znalezienie formy, która będzie nie tylko ilustracyjna, ale też znacząca. Nie we wszystkich galeriach to się udało w jednakowym stopniu. Duże wrażenie robi galeria wojenna, nie tylko w efekcie labiryntowej konstrukcji złożonej z zakrzywionych, ostrych ścian (to akurat rozwiązanie powtarzające się w wielu ekspozycjach Zagłady). Zwraca uwagę sposób ekspozycji zdjęć jako obiektów, a nie obrazków i fototapet, czy rdzawy korytarz ewokujący skojarzenia z wagonem i komorą gazową. Przede wszystkim jednak za pomocą rozwiązań ściśle plastyczno-architektonicznych – kładki nad ulicą, widoku z okien tramwaju – udało się pokazać zróżnicowanie wojennej sytuacji Polaków i Żydów oraz polskie spojrzenie na Zagładę.

Nie wiem, czy zdecydował o tym brak środków czy brak pomysłów, ale niestety, nie da się powiedzieć, by równie sugestywne były wszystkie rozwiązania. Nowoczesne media, którymi ekspozycja się słusznie chwali, bardzo często używane są w funkcji dawnej gabloty prezentującej tekst. O ile mogę przyjąć całkowicie umowną formę książęcego grodu z wczesnych wieków średnich, o tyle instalacja „Miasteczko” po prostu rozczarowuje (nie mówię tu o rekonstrukcji synagogi z Gwoźdźca), raczej udaje wyobrażenie, niż nim jest. Wydaje się, że między kartonową wycinanką a disneylandem rodem z krakowskiego muzeum w dawnej fabryce Schindlera jest spore spektrum pozwalające na wywołanie sugestii życia. Tu się to nie udało.

„Polin”, określenie, które ostatecznie wygrało konkurs na nazwę nowego muzeum, odwołuje się do legendarnego wskazania boskiego, by Żydzi przybyli do Polski: „tu spoczniecie” czy też „tu spocznijcie”. Kryje się w tym w istocie wiele goryczy: spoczynek ma różne konotacje w języku polskim, również pośmiertne. Podobnie niejednoznaczny jest las – mitologiczna kraina dobroci dla Żydów, ale też obraz tęsknoty za krajem dzieciństwa i młodości wielu Żydów, którzy podjęli dobrowolnie lub pod przymusem okoliczności decyzję o wyjeździe z Polski, oraz miejsce kryjące grozę wojennych rozstrzelań czy życia w kryjówce. Tę dwuznaczność muzeum negocjuje i znosi, wyraźnie przekierowując pamięć na to, co w niej pozytywne – i w żydowskiej, i w polskiej perspektywie. Wydaje się, że skazane jest na sukces. Aż prosi się, by znów przyjechali performerzy z Public Movement – i nieco rozruszali to opowiadanie, zanim na dobre zastygnie.  


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.