Gdybym miała wskazać jedno określenie gatunkowe filmu Marcina Krzyształowicza, to wzięłabym je z dziedziny muzyki – i byłaby to fantazja. Reżyser miesza style, gatunki, cytaty i aluzje, tworząc jednak dzieło spójne i muzycznie zrytmizowane. Jego bohater jest lub nie jest Leopoldem Tyrmandem, zgodnie z paradoksalną logiką dzieła artystycznego – oraz logiką praw autorskich, którym próbuje się wymykać. To kolejny film w tym sezonie, który wchodzi na ekrany w aurze sporu prawnego; tym razem związanego z uznaniem praw spadkobiercy pisarza, nieuwzględnionych w filmie, który „nie jest niczyją biografią”, jak głosi klauzula otwierająca „Pana T.”.
Nie wiem, czy ostatecznie reżyser stanie się Marcinem K. w wyniku działań Matthew T., ale spór ten ma też wymiar właściwy dla toczącej się w Polsce od dawna i przy okazji różnych utworów dyskusji o tzw. prawdzie historycznej vel biograficznej. Krzyształowicza nie interesują fakty – do nich stosunek ma luźny, choć wystarczająco zdyscyplinowany, byśmy rozpoznali rekwizyty i figury właściwe dla Warszawy roku 1953. Należą one jednak do zbiorowej wyobraźni, są nie tyle elementem historii, ile fantazji o dysydenckim krytyku i dziennikarzu w kolorowych skarpetkach, rozpoznawalnym nawet przez tych, którzy jego „Dziennika 1954” nie widzieli na oczy.
Jednocześnie fantazja ta zatytułowana jest przecież „Tyrmand”. Pan T. jest literatem, ale chwilowo bez zajęcia; z powodów politycznych nie ma zdolności publikacyjnej, więc pisze albo do szuflady, albo pod cudzym nazwiskiem. Zarabia korepetycjami, ale w wyborze adeptów jest wybredny. Z trudem zbiera (pożycza) na codzienny obiad za siedem złotych w stołówce branżowej, ale też ma gest – wręcza gospodyni przyjęcia bukiet za pięćdziesiąt złotych. I kłuje w oczy, bo jest osobny i stara się wyglądać, ostentacyjnie obnosząc się z dobrym gustem i stylem.
Poza tym, w jeszcze jednym sensie słowa „fantazja”, bohater – w końcu artysta – konstruuje wyobrażenie o spisku, którego celem jest wysadzenie Pałacu Kultury i Nauki (jeszcze w budowie). To również jest fantazja zbiorowa. Współcześni pana T. przedstawiani są w większości jako osoby, którym plan ten do głowy by nawet nie przyszedł, ale widzowie słyszeli to wielokrotnie – i od prawicowych publicystów oraz polityków, i od twórców, od serialu „Ekstradycja” po „Rozmowy kontrolowane” Sylwestra Chęcińskiego (tutaj do katastrofy wystarczyła spłuczka od sedesu).
W tej burzycielskiej fikcji istotną rolę odgrywa spółka Wałach i Synowie, zajmująca się produkcją lalek dla dorosłych. Powtarzalny motyw tragarzy i pudełek z lalkami – symbol pragnień niewyrażanych i być może niewyrażalnych – wytwarza zbiorowość osób, które łączy to, że ciągle odczuwają pokusę, chcą innego życia lub czegoś innego w życiu. Tak rozumiana wolność – wolność marzenia – łączy postaci niezależnie od ich ulokowania na mapie społecznej i politycznej.
Nawet jeśli nie wiadomo, kim jest pan T., nie jest on na pewno everymanem zagubionym w trybach historii, jak pisze się o nim w różnych komentarzach do filmu i jak mówi sam reżyser. Ani pan T. nie jest każdy, ani nie każdy może być panem T. Jego wybory etyczne opierają się na konsekwentnym wyborze estetycznym, odróżniającym go od tłumu konformistów – pan T. jest singlemanem oddzielającym się od innych, nie bez pewnej wyższości, za pomocą nienagannego stroju, troski o higienę i wagi przykładanej do edukacji. Jest hipsterem – po części nawet zgodnie z pierwszym znaczeniem tego terminu, wywodzonego z amerykańskich subkultur jazzowych lat 40. Styl bycia łączący muzykę, strój i marihuanę wiązał się też z pewną agendą polityczną – to biali „hip” słuchacze mieli pomóc włączyć czarnych muzyków w mainstream. Pan T. odczuwa niechęć do mainstreamu, jeśli miałby on oznaczać dominujące wybory, i w tym przypomina raczej dzisiejszych hipsterów. Ostatecznie jednak wygra na powieści z „dobrym” tytułem – popularnym przekazie, w którym podział na dobro i zło jest równie czytelny jak w groszowych westernach, które czytuje w wolnych chwilach.
Systemowe zamknięcie bohatera widoczne jest najlepiej tam, gdzie, wydawałoby się, może czuć się najswobodniej – w pokoju wynajmowanym w Domu Literata. Pokój ma widok na budujący się Pałac Kultury, ale przede wszystkim i bezustannie widać z niego nogi w walonkach należące do jakiegoś budowniczego Polski Ludowej. Największą zbrodnią systemu jest właśnie zbrodnia antyestetyczna i antycywilizacyjna – jak pisał Leopold Tyrmand wprost w „Cywilizacji komunizmu”; tę lekcję pisarza reżyser przejmuje. Lekcja to dosłowna, nie tylko dlatego, że film pozostaje też wierny innej „plotce” Tyrmandowskiej, czyli jego romansowi z maturzystką, której udzielał korepetycji.
„Pan T.”, reż. Marcin Krzyształowicz. Polska 2019, w kinach od 25 grudnia 2019Przede wszystkim postawa pana T. wyraża się najpełniej w jego stosunku do prostego sąsiada, niejakiego Filaka (Sebastian Stankiewicz), który przybywa z prowincji, by podbić dziennikarski świat stolicy. Zaczyna jednak nieszczęśliwie, bo od protekcji w UB. Pan T. to wie, ale mimo to próbuje skierować wyobraźnię niedoszłego literata na tory przyzwoitości. Naucza i o myciu zębów, i o zasadach pisania. Przemiana Filaka jest spełnieniem kolejnej fantazji: o roli inteligenta. Dystans i dar komentowania rzeczywistości pana T., jego nonkonformizm i talent, ale też „potęga smaku”, przywołana także dzięki obecności „Zbyszka” jako kierownika spółdzielni zabawek – to pełny arsenał postawy misyjnej. Kontrobrazem wobec grona „literatów” plotkujących, wyzłośliwiających się, donoszących na siebie nawzajem i wyczekujących upadku bliźnich jest filozoficzna rozmowa o pojęciu substancji, którą w rzeczonej spółdzielni prowadzą emerytowani profesorowie. Smaczku scenie dodaje to, że grają ich Leszek Balcerowicz, Jacek Fedorowicz i Kazimierz Kutz (jemu też dedykowany jest film), który kończy zresztą spór we właściwy mu niefilozoficzny sposób.
Takich smaczków – ingrediencji tej filmowej fantazji – jest tu więcej, poczynając od Bieruta palącego trawkę (nie spoileruję, wszystko w zwiastunie), przez Michała Urbaniaka grającego na saksofonie na nocnym koncercie z wejściem „na hasło”, po antyinteligenckich przedstawicieli proletariatu. Krzyształowicz jest konsekwentnym stylistą, czego dowodził już w poprzednich filmach z powodzeniem mniejszym („Pani z przedszkola”) lub większym („Obława”). Każda scena jest tu wysmakowana i dopieszczona, każdy obraz pracuje (od pędzącej monety po szklankę parującą herbatą) i każdy jest też gotów odnosić się do innych – scen, skojarzeń, cytatów. Ma to jednak swoją cenę. Wszystkie te obrazy i sceny wydają się osobne i niekonieczne. Z zestawienia epizodów ucieka w istocie historia – i w rozumieniu opowieści, i w rozumieniu dziejów. Paweł Wilczak gra swego bohatera tak, jak gdyby nie należał on do świata przedstawionego, co tłumaczy się jego postawą, ale zarazem wzmacnia dystans. Widzom pozostają drobne satysfakcje z porządku memicznej radości. Można się porozumiewawczo uśmiechnąć, słysząc o gorszym sorcie, lub ucieszyć się z obsikanej nogawki pierwszego sekretarza. Ostatecznie jednak ten manifest wolności pada ofiarą swojej stylistycznej konsekwencji, „przefajnowany”, zamknięty w pudełku estetycznej zabawy (i wyższości „gustu”).